Michał Urbaniak., Beata Zawrzel, Getty Images
Michał Urbaniak jest przekonany, że polska scena muzyczna zasługuje na dużo więcej, niż disco polo. Skrzypek, saksofonista, kompozytor i aranżer, legenda rodzimego jazzu. Jako jedyny Polak dostąpił zaszczytu nagrywania z Milesem Daviesem – pojawił się na jego słynnej płycie "Tutu". Davies nazwał go przewrotnie "fucking Polish fiddler" ("pieprzony polski skrzypek"). Dziś Urbaniak szuka i zaprasza do współpracy twórczych szaleńców, takich, jakim wciąż sam się czuje. To właśnie oni mogą stać się remedium i przeciwwagą dla muzycznej miałkości.
Urszula Korąkiewicz: Dzięki pana inicjatywie, Urbanator Days, młodzi muzycy mają okazję pod pana okiem zaistnieć i rozwinąć skrzydła. Kogo pan osobiście szuka wśród biorących w niej udział?
Michał Urbaniak: - Przede wszystkim pasjonatów. Niekoniecznie muszą być wykształceni, ale muszą grać. Nie mam zakusów pedagoga czy łowcy talentów, nie przepadam za tym. Ale kilkanaście lat temu postanowiłem, że będę to robić w trosce o dobrą muzykę i o ludzi, którzy często grywają po garażach i nieraz na szkołę jest dla nich za późno. Nie mają możliwości, są z mniejszych miast, nie mogą sprawdzić, czy grają dobrze. Uważam, że właśnie tam, z dala od dużych miast takie działanie jest najbardziej potrzebne.
Taka praca u podstaw?
- Sam pamiętam, jak się grało na jamie ze znanymi muzykami. Człowiek dostawał skrzydeł i chciało się dalej działać. To była zachęta. A my teraz odkrywamy talenty, o których dotąd nie było wiadomo. Potem dalej mamy z nimi kontakt. W tym roku zaczynamy współpracę w sieci, będziemy mogli wymieniać się materiałami, posłuchać muzyki. Planujemy też w przyszłości wydawać płyty z uczestnikami.
Śledzi pan później solowe poczynania podopiecznych?
- Nie można tego nie robić. Mocno widać ich na rynku muzycznym. Są też zaskoczenia, jak Big Band działający w Radomsku, który brał udział w klubie jazzowym w Gomunicach.
Na czym polega ich wyjątkowość?
- Oni po prostu super grają, mają rytm, pasję, groove!
Często nie zwracamy uwagi, że z dala od wielkich miast są takie perełki. Żeby je znaleźć, trzeba się wysilić.
- Przed laty odwiedzaliśmy z Urbanator Days 5, 6 miast. Teraz nasze zasoby są skromniejsze. Nie otrzymaliśmy w tym roku subwencji z ministerstwa kultury. W obecnej sytuacji działamy tam, gdzie możemy, czyli w Warszawie i Łodzi.
Łatwiej ubiegać się o dofinansowanie tu czy za oceanem?
- Teoretycznie swoboda i wolność jest i tu, i tu. Natomiast wiem, że amerykańskie dotacje dla kultury nie są uzależnione politycznie, a w Polsce są. Chociażby cały jazzowy ruch dziejący się w centrum Nowego Jorku jest dotowany przez państwo i nie ma żadnych uzależnień kierunkowych. I chociaż ta muzyka jest iście afroamerykańska i stąd pochodzi, nie musi być narodowa.
A u nas tak?
- Kultura albo jest na szarym końcu, albo stawia się jej wysokie wymagania, narodowościowe albo polityczne. Receptą na sukces jest granie jak nie Chopina, to Paderewskiego...
...Albo disco polo.
- Och, to jest tragedia. Tym bardziej że ja jestem bardzo otwarty na muzykę. Uważam, że muzyka taneczna powinna istnieć. Zresztą w Stanach przecież jest bardzo dużo disco. Ale disco polo nie ma z nim nic wspólnego. Jest to pójście na największą łatwiznę. Często trafia tam, gdzie najłatwiej dotrzeć, czyli na prowincję.
Zgadza się, ale nie tylko. Inne gatunki nie docierają do tak szerokiej publiczności. Jazzu, chociażby niewielu słucha i niewielu go rozumie.
- I im więcej wykwalifikowanych muzyków będzie komplikowało tę muzykę, tym z jazzem będzie gorzej. Uważam, że jedynym ratunkiem dziś jest hip-hop. To jest wspaniała muzyka, muzyka młodej generacji. Jest bardziej kreatywna niż młody jazz. Szczególnie jeśli chodzi o wartości literackie. Jest najbardziej kreatywny i nawiązujący do jazzu, r’n’b, bluesa, soulu, prawdziwej muzyki afroamerykańskiej.
I właśnie hip-hop zdaje się być przeciwwagą dla disco polo. Przynajmniej pod względem ilości słuchaczy. Wystarczy spojrzeć choćby na popularność Taco Hemingwaya i to, jaką karierę zdążył rozwinąć.
- Rodzimy hip-hop to także O.S.T.R., czy Sokół, który ostatnio wydał znakomitą płytę. Młodszych nie śledzę dokładnie, ale znam i lubię. Taco jest specyficzny, charakterystyczny, ma osobowość, a to się liczy. Ale bardzo lubię też Grubsona, donGRUALesko. Pracowałem z nimi wszystkimi. Jako muzyk, który kocha gatunkowe fuzje, dotknąłem całej historii hip-hopu. Przecież kiedy zaczynałem przyjeżdżać, to było jeszcze podziemie.
A jednak nie można pominąć faktu, że polski jazz też prężnie się rozwija. Czy pan kojarzy młodą scenę?
- Tak, oczywiście. Jest na niej dużo talentów, jak Zbigniew Chojnacki, Łukasz Czekała czy Tomasz Chyła. Ale mam bardzo mocne zastrzeżenia do szkolnictwa. Bo dziś kształci się wykonawców, a nie twórców. Traci się znamiona tworzenia i istotę muzyki, nie tylko jazzowej. Jazz to nie jest powtarzanie przez kilka lat fraz, które powstały kilkadziesiąt lat temu. Nawet jeśli to wykonania wirtuozerskie. Muzyka, która w tamtej generacji była tworzona na żywo, teraz jest tylko odtwarzana. To nie jest krytyka. To jest apel, żeby zwrócić na to uwagę. My na Urbanator Days to robimy. Polecamy uczenie się z głowy, reagowania na innych, słuchania siebie nawzajem. Na tym polega tworzenie muzyki.
Pan miał okazję poznać tę amerykańską istotę tworzenia jazzu osobiście. Jak pan wspomina swoje początki i współpracę z muzykami zza oceanu, którzy mają tę muzykę we krwi?
- Wszystko zaczęło się za czasów tzw. "odwilży" za komuny. To był początek lat 60. Zaczęły przyjeżdżać zespoły, jednym z pierwszych był Dave Brubeck. Zagrałem kiedyś Łodzi pod Siódemkami na jamie z New York Jazz Quartett na saksofonie. I wtedy zrozumiałem, że dobrze to robię, że dałem radę. Myśmy uczyli się jazzu, słuchając płyt, słuchając "Głosu Ameryki", nagrywanych audycji z radia. Grało się z tą muzyką. Działaliśmy jak samoucy. Zresztą większość amerykańskich jazzmanów tak powstała. Dopiero młodsza generacja doprowadziła do tego, że wszyscy skupili się na szkołach. Szkoła talentowi nie zaszkodzi. Ale jazzu nauczyć się w szkołach nie da.
Odnoszę wrażenie, ze w pewnym stopniu ten improwizacyjny duch się zatarł. Że ten duch wolności zniknął na rzecz postrzegania jazzu jako muzyki trudnej, której bez wykształcenia się nie zrozumie.
- I to jest największa tragedia jazzu. Ta droga prowadzi donikąd. Perfekcyjny, wyszkolony jazz przestaje być jazzem. Traci się jego istotę. Staje się sztucznie skomplikowany. Pojawia się wyścig pomysłów i udziwnień. W związku z tym dużo słuchaczy odchodzi od jazzu. Na koncercie ludzie wyjdą po kilkunastu minutach, słysząc lawinę dźwięków i nie czując nic. Zwyczajnie go nie czują! Bo jazz można czuć, a nie rozumieć! Najważniejsze w muzyce są emocje, a nie cyrkowy pokaz umiejętności. Jazz to muzyka, której nie trzeba rozumieć. Nie jest skomplikowany. To 12 nut, serce, dusza i rytm.
To wystarczy? Czego jeszcze potrzeba, by urzec słuchaczy?
- Powinna być też przede wszystkim wolność przekazu. Artysta powinien móc wybierać czy się wypowiadać i jak się wypowiadać. Na jakikolwiek temat. A najważniejsze jest to "coś", co nazywam PPP – prawda, pasja i praca.
A jak pan ocenia programy typu talent show, które często są obietnicą szybkiej kariery? Pomagają czy szkodzą młodym muzykom?
- Są różne sposoby. Czasami wystarczy jedna piosenka i mamy sukces. Wszystko zależy od charakteru. Każda droga jest dobra. Dobrze, że tyle się dzieje, że szuka się talentów. Mam nadzieję, że ktoś myśli o tym, żeby trzymać poziom, żeby nie iść na łatwiznę. A niestety jest dużo przypadków, że łatwizna wygrywa z jakością.
Często z jakością wygrywa też ilość. W dzisiejszym ogromie treści i łatwości dostępu do nich niełatwo się przebić. A w przypadku niszowych muzyków – zarobić.
- Obecnie mamy duży kryzys za sprawą streamingów, bardzo zmniejszają się przez nie dochody artystów. Ale dobrą stronę tego jest to, że ludzie mają dostęp do różnego rodzaju muzyki. Mogą poznawać i odnajdywać rzeczy, których media nie promują. Z tego, co mi wiadomo, mają być nowe regulacje, propozycje zmian w przepisach, żeby na streamingach zarabiały nie wielkie korporacje, ale właśnie artyści. Oczywiście polska partia rządząca zrobiła o to wielkie larum, że będzie się to wiązało z cenzurą. Nie, to nie jest cenzura. To jest ułatwienie dla artystów, żeby mieli za co tworzyć.
Dyskusja o cenzurze wraca jak bumerang. Zwłaszcza w ostatnich kilku latach.
- Cenzura była zawsze. W jedną i w drugą stronę. Artystom nie jest łatwo. Gdybym był początkującym jazzmanem, bardzo bym się bał o swoją przyszłość. Oczywiście, jeśli ktoś ma pasję i talent, to nikt go nie powstrzyma, ale droga nie jest łatwa.
Mam wrażenie, że ma pan krytyczne podejście do tego, jak partia rządząca traktuje artystów.
- Powiem wprost. Uważam, że ja młodnieję z każdym dniem, bo przypominają mi się czasy komuny. Znowu zaczynam grać, mając poczucie buntu! Tylko kiedyś robiło się to na wesoło, a teraz strasznie na poważnie. Sytuacja ministerstwa kultury i zarządzania kulturą nie jest tak wolna, jak powinna być. Widzę, że rzeczywiście nie jest łatwo, ale nie lubię krytykować, staram się rozumieć wszystkie strony. Mam nadzieję, że to wszystko się jakoś unormuje. Zawsze wychodzi ze mnie optymista. A sędzią wyboru muzyki w dużej ofercie – jest zawsze odbiorca. I to jest pozytywne.
URBANATOR DAYS odbywają się już po raz 13. To wydarzenie, które corocznie przyciąga wielu młodych pasjonatów muzyki. To obfitujące w warsztaty spotkania muzyków u progu kariery z amerykańskimi i rodzimymi legendami jazzu. Tradycyjnie zwieńczone koncertami finałowymi – 8 listopada w Teatrze Nowym w Łodzi i 10 listopada w Och Teatrze w Warszawie.