Urszula Korąkiewicz , 24 stycznia 2020

Piotr Rogucki: mam czystą kartę

Piotr Rogucki, East News

Nie mam już potrzeby, by krzyczeć – mówi Piotr Rogucki po dwóch dekadach działalności Comy, jednego z najbardziej charakterystycznych zespołów polskiego rocka.

Urszula Korąkiewicz: Zawiesiliście działalność i pożegnaliście się z fanami po 21 latach. Najprostsze pytanie: dlaczego?

Piotr Rogucki: Świadomość pożegnania rosła w nas od kilku lat. To był proces. Ale nie ukrywam, zawieszenie zespołu było moją inicjatywą. I szczerze mówiąc, poczułem ulgę.

Ulgę?

Po pierwsze - z mojej strony nastąpiło wyczerpanie materiału. Nie mam już pomysłów na dalszą działalność. 21 lat to naprawdę długo. Zawsze, kiedy kończyłem jeden album, miałem już pomysł na kolejny. Tym razem czuję zewsząd otaczającą niemoc. Czy to ze względu na brak zgodności artystycznej w zespole, reakcje części fanów na ostatnie dokonania Comy, czy pomysłów na przyszłość, czy też z powodu zmęczenia sposobem ekspresji. Nie mam już potrzeby, by krzyczeć.

A po drugie?

Chcę sobie pobyć w życiu troszeczkę inaczej. Bez świadomości, że wszystkie decyzje muszę konsultować z zespołem. A przez tych 21 lat musiałem. Całe moje życie było zdeterminowane Comą. Mamy bardzo dobre relacje z chłopakami, ale po prostu chcę zobaczyć, jak wygląda życie po wybudzeniu. I czy jest życie po Comie.

Nie ma ukłucia żalu? To dość radykalny krok, a przecież zapisaliście się naprawdę mocno w historii polskiego rocka.

Nie ma żalu, wszystko ma swój czas. Nie muszę się mocno zapisywać przez całe życie, wystarczy mi przyjemność grania, spotkania się z ludźmi, a tego nie tracimy ani ja, ani chłopaki. Poza tym odpowiedzialność związana z kapelą, do której ludzie są aż tak bardzo przywiązani, zbyt emocjonalne identyfikowanie się z nią, potrafiła ciążyć, odbierając radość grania. Czasami ten zespół otaczały niepotrzebne emocje. Dla wykonawcy to na dłuższą metę męczące.

Źródło: East News / Koncerty Comy - kompletne rockowe widowisko

Nie da się ukryć, fani mają do was szczególne podejście.

Mieliśmy bardzo fajnych ludzi wokół siebie, ale zdarzały się też przypadki, w których troszeczkę przesadzali. W pewnym okresie zaczęło mnie to najzwyczajniej męczyć. Gdy fani przestają być fanami próbując narzucać swoje standardy, swoją wizję tego, co chcieli by byś robił, to duszne, klaustrofobiczne uczucie. Ale nie dlatego postanowiliśmy zawiesić działalność.

Co przesądziło?

Wiesz, chodzi przede wszystkim o kwestie artystyczne. Czy to będzie kilka lat nieobecności, czy w ogóle znikniemy, to czas pokaże. Ważne, żeby się nawzajem inspirować, stymulować, zachować świeżość i inicjatywę. A teraz nie odczuwam takiego potencjału w zespole. Świeżości, zrywu do kolejnych działań… Więc odpoczynek i nabranie dystansu zrobi nam dobrze.

Świeżością, ale też zaskoczeniem był album-cover, "Sen o siedmiu szklankach". To się w waszej historii nie zdarzało.

O tym, że nagramy taką płytę, zdecydował przypadek. Wszystko zaczęło się od propozycji Męskiego Grania. Długo się zastanawialiśmy, co chcielibyśmy pokazać na specjalnym koncercie. Nie chcieliśmy przetwarzać twórczości jednego wykonawcy, woleliśmy wybrać utwory o konkretnym charakterze. Ze względu na moje aktorskie powiązania uznaliśmy, że najbardziej inspirujące będą piosenki filmowe. Najbardziej stymulujące okazały się piosenki z filmów i programów dla dzieci. Dla nas to też powrót do dzieciństwa. Ale ta płyta spełniła podwójną funkcję. To też prezent dla naszych dzieci i dzieci naszych słuchaczy.

Źródło: East News / Bliskie relacje z fanami charakteryzowały Comę przez lata

Był prezent, ale jest też cios. Znikacie. I nie jesteście jedyni. Hey, Lao Che… w ostatnim czasie sporo zespołów postanowiło zejść ze sceny.

Rzeczywiście to swojego rodzaju fala. Ale też my zdajemy sobie sprawę, że pewien rodzaj komunikatu zwyczajnie przestaje być aktualny.

To nie jest czas dla zaangażowanych artystów?

Artyści zawsze byli zaangażowani. Tak było, będzie i powinno. Ludzie mają obowiązek zabierać głos w istotnych sprawach, nie są tylko maskotkami dla rozrywki innych. Kult, T. Love, Hey, Dżem, Ciechowski, Maanam, Perfect, przy pierwszym wdechu, poruszali tematy bardzo ważne, wypowiadali się w swoim, swojego środowiska i społeczeństwa imieniu, teraz językiem pokolenia mówią szczególnie głośno raperzy.

Przeczytaj też: Tomasz Organek: żyjemy w czasach kryzysów tożsamości

A nie jest tak, że rock przestał być takim nośnikiem istotnych treści, jakim kiedyś był?

To nie jest tak, że rock przestał mówić o rzeczach ważnych. Wciąż to robimy. Ale ten głos nie ma szans się przebić. Ludzie używają dużo prostszego języka, języka blokowisk i internetu, również muzycznie rock zaczął być zbyt mało powściągliwy. Rozdzieranie flaków po prostu nie działa. Przynajmniej już nie na mnie.

Czy w takim razie artysta, który wymaga więcej od słuchacza, musi prowokować, szokować?

Myślę, że nie. Działania performerskie oparte na szokowaniu są często oparte na kalkulacji. A jeżeli muzyka jest po prostu dobra i trafi w swój czas, to się obroni. Działania prowokujące albo próbujące zwrócić uwagę na zespół poprzez skandal są moim zdaniem mało skuteczne. Nie spełniają swojej funkcji. Pokoleniowość tekstów nie wynika z tego, że są prowokacyjne, tylko z tego, że się wstrzelą w potrzebę społeczną. Tego się nie da wykalkulować ani przewidzieć.

Zobacz wideo: "HARD TALK - Na ostro: Piotr Rogucki: "Politycy mówią mi jak mam żyć, to mnie przeraża"

Ty ze swoimi tekstami trafiłeś do niejednego pokolenia. Ale pod względem tekstu właśnie sporo od nich wymagasz. Często nie są proste.

Tak, bo nudzi mnie mówienie wprost. To jest wystarczająco obecne w popie, disco polo, często w hip-hopie, choć w ostatnim przypadku podane czasem w ciekawej formie. Ja lubię zostawić otwartą przestrzeń do interpretacji. Uważam, że to jest uczciwsze niż bezpośredni przekaz. Forma kształtuje nić artystycznego porozumienia, a nie sprowadza się do powtarzania wyświechtanych sentencji.

Nie miałeś jednak wrażenia, że przez to fani nie do końca rozumieją, co chcesz przekazać w tekstach?

Nie uważam, żeby moje teksty były przekombinowane. Teksty Comy były naprawdę proste. Pierwsze, emocjonalne, cieszyły się największą popularnością, bo zwyczajnie były najbardziej przystępne. Teraz posługuję się innymi środkami stylistycznymi. Mój warsztat cały czas ewoluuje, zmieniam komunikat, to moja praca i moja przyjemność. Część tych rzeczy bywa przeinterpretowana albo źle interpretowana. Ale zawsze znajdzie się grupa ludzi, która wie, o co chodziło. Na tym bazuję.

Nie czułeś się nigdy z Comą niezrozumiany?

Nawet jeśli fani nas nie rozumieli wprost, to instynktownie wyczuwali. To widać było na koncertach. Nie było momentu spadku zainteresowania. Były momenty kryzysów, kiedy musieliśmy fanom dać czas. Są teksty, do których się dorasta. Nie jest dla mnie priorytetem, żeby ludzie 1:1 wiedzieli, co miałem na myśli. Spotkanie z tekstem to wspólna praca. Człowieka, który stworzył formułę i człowieka, który decyduje się ten tekst odebrać. Musi wykonać pewną pracę intelektualną, żeby móc go zinterpretować na swój niepowtarzalny sposób. Tylko, że nie wszyscy są do takiej pracy przyzwyczajeni.

Są za to tacy, którym wciąż żal, że nie jesteście już Comą, która wydała "Pierwsze wyjście z mroku"…

To są często "konserwatyści", którzy przyzwyczaili się do tego, co było piękne, kiedy byli młodzi. Chcieliby powtarzać swoje wzloty z młodości przez całe życie, ale to jest przecież niemożliwe. Poza tym z mojej strony byłoby to nieuczciwe, gdybym wszystkie kolejne płyty konstruował z zespołem tak jak pierwszą. To zaprzecza powołaniu twórcy. Trzeba obserwować świat, także ten artystyczny i się zmieniać. Mam wrażenie, że dzięki temu, że wciąż podejmuję to ryzyko, mam czystą kartę. Być może parę osób po drodze przez to odpadło, ale to w najmniejszym stopniu nie odbiera mi radości grania.

Źródło: East News / Piotr Rogucki: Nadal robię swoje rzeczy i nadal znajdują się słuchacze

Podjęcie takiego ryzyka wiąże się nieraz z wystawieniem na hejt. Przejmujesz się jeszcze opiniami, które pojawiają się w sieci?

Każde moje kolejne dzieło to moje ukochane dziecko. A potem okazuje się, że są tacy, którzy nie tego by chcieli. Przez pewien czas robiło to na mnie wrażenie. Myślałem, że się kompletnie nie rozumiemy, bywało przykro. Ale potem doszedłem do wniosku, że nigdy nie kalkulowałem i nie będę pisał tekstów, piosenek czy muzyki na potrzeby słuchacza, skupiam się na temacie. Internet to jest takie miejsce, w którym ludzie przestali się wstydzić czegokolwiek, nawet przekraczania poziomu żenady. Ja nadal robię swoje rzeczy i nadal znajdują się słuchacze. Kompletnie nie interesuje mnie zdanie osób, które wiedzą lepiej, co powinienem robić. Nie przystaje to do mojej osobowości, do procesu, który przeszedłem jako twórca.

Przeczytaj też: Pablopavo: staram się nie być sentymentalny

A jeśli to nie jest zwykły hejt, tylko krytyka, bierzesz to do siebie?

Staram się nie czytać za dużo o tym, co zrobiłem. Wiesz, jeśli zdarza się, że płyta nie wypala, a dobrze się zapowiadało, to jest przykro przez moment, ale potem robisz następną i znowu jest super. Najbardziej lubię ten proces, kiedy zaczynam tworzyć, bo wtedy towarzyszy mi stuprocentowa wiara w moją siłę i pomysł. Lubię spotykać ludzi, którzy zachęcają mnie swoją pracą i energią, do nowych rzeczy i eksperymentów.

Na ciekawy eksperyment zapowiada się płyta "Karaś/Rogucki".

Tak się cieszę na to wydawnictwo! Zaprzyjaźniliśmy się z Kubą, fajnie się nam pracuje i znamy siłę tych utworów i tej płyty. Kiedy tworzę, zawsze stawiam przed sobą zadanie: każdy album ma dotyczyć jakiegoś zagadnienia. W tym przypadku cała płyta to będą erotyki, nazwane roboczo "katastroficzno-motoryzacyjnymi". To będzie opowieść o tym, jak trudno odnaleźć miłość we współczesnym świecie, otoczonym wpływem rozwoju cywilizacyjnego, brudem pośpiechu i powierzchowności, napiętnowanym zagrożeniem globalnej katastrofy i końca świata. Czyli… płyta o miłości w czasach końca świata.

Kuba Karaś to niejedyny młody muzyk, na którego zwróciłeś ostatnio uwagę. Wystarczy wspomnieć Ralpha Kamińskiego, który gościnnie zaśpiewał w waszym "Pożegnaniu z bajką".

Ralph zrobił na mnie ogromne wrażenie swoją pierwszą płytą. Ale nie tylko on. Daria Zawiałow, z którą się zaprzyjaźniliśmy jeszcze zanim wydała pierwszą płytę, była dla mnie totalnym objawieniem. Jestem też fanem dokonań Króla i The Dumplings. Ale starsi od nich też robią na mnie wrażenie, chociażby Fisz i Emade, ze swoimi ostatnimi, onirycznymi bitami, Waglewski, Kazik, Nosowska. A rynek muzyczny ma się coraz lepiej. Hip-hopu też słucham. Zupełnie odjechanych rzeczy, jak Syny, Problem, Piernikowski, albo Taco Hemingway.

Źródło: Forum / Piotr Rogucki: Nie robiłem nic, co byłoby wbrew mnie

Wielu młodych artystów mogłeś poznać w "Must be the Music". Ale za udział w programie spadła na ciebie ze strony fanów spora krytyka. Żałujesz?

Absolutnie nie. Poznałem fantastycznych ludzi, a przede wszystkim guru polskiej muzyki, czyli Korę. Niektóre z tych młodych zespołów co jakiś czas pokazują, że naprawdę było warto dać im głos, choćby Kwiat Jabłoni. To była zwyczajnie dobra oferta pracy, związana z moim zawodem. Faktycznie na prawach programu telewizyjnego, ale myślę, że nie straciłem tam twarzy. Nie robiłem nic, co byłoby wbrew mnie. Dało mi to też pewien rodzaj niezależności i świadomości, jak działa show-biznes.

O czym się przekonałeś?

Że tak naprawdę wszystko jest jedną wielką ściemą. Wiara w to, że w telewizji siedzą jacyś bogowie, runęła. Bo spotkałem tam nie bogów, ale normalnych, fajnych ludzi. To było bardzo oczyszczające.

I zmieniło perspektywę. Jak teraz postrzegasz show-biznes?

Show-biznes jest prosty, brudny, czasami banalny. I wcale nie taki piękny. Wszyscy marzą o tym, żeby rzucić się na głęboką wodę. Chodzi o to, żeby sprostać oczekiwaniom, kiedy masz naprawdę na to szansę. To jest ciężka praca, żeby utrzymać się na topie. O tym marzą influencerzy i celebryci. Ja byłem celebrytą dwa lata i wystarczy.

A jak zmieniło się w ostatnim czasie twoje postrzeganie naszej rzeczywistości ogółem? Jest coś, co szczególnie cię frustruje?

Ostatnie 4 lata rządów PiS-u nauczyły mnie dystansu do rzeczywistości. Nie przyjmuję tego już z takim smutkiem, z jakim przyjmowałem na początku. Sposób rządzenia tej partii jest dla mnie dużym ciosem: że można być tak bezwzględnie brzydkim i nieprzyzwoitym i jeszcze robić na tym skuteczną karierę. Ale przecież takie rzeczy nie tylko w Polsce się dzieją. Zastanawiam się, jak będzie wyglądał świat naszych dzieci za jakieś 20 lat. Załamują mnie absurdy, na które nie mamy wpływu. Czy to w kwestii polityki czy ekologii. Przeraża mnie pazerność i krótkowzroczność rządzących.

Przeczytaj też: Tymon Tymański: Nie mam już cierpliwości na wyważone, miękkie sądy

Przerażające jest też to, że również z tych względów od lat jesteśmy podzieleni. Myślisz, że coś w tej kwestii się zmieni?

Moim zdaniem kwestia tych podziałów znika. Po ostatnich wyborach dochodzę do wniosku, że te najbrzydsze i kosztowne dla nas czasy się skończyły. To się wyczuwa. Ludzie mają dosyć szczucia na siebie. Przecież spotykamy się na tych samych ulicach. Jeśli nie dojdziemy do porozumienia, to będziemy żyli w piekle. Może taka lekcja pokory i demokracji jest nam potrzebna, żeby zauważać siebie nawzajem i to, że każdy ma swoje potrzeby i trzeba je szanować.

A skoro o potrzebach mowa, czy po przekroczeniu 40-tki towarzyszyło ci poczucie swojego rodzaju kryzysu?

Tak było rok temu. To był trudny rok pod względem stabilności emocjonalnej, głównie w związku z kwestiami dotyczącymi zespołu. Faktycznie przychodziły do mnie myśli: co mi się udało osiągnąć do momentu, w którym jestem? Co nie wyszło? Czego będę tego żałował? Ale nie skupiam się na tym. Jestem szczęśliwym człowiekiem, mam dwójkę dzieci, uwielbiam spędzać czas z rodziną. Jestem od jakiegoś czasu na etapie godzenia się z rzeczywistością i faktem, że nie muszę mieć więcej niż mam. I jest mi z tym podejściem bardzo po drodze.