Romuald Lipko, 1950-2020, Wojciech Druszcz, East News
Sebastian Łupak: Czy zespół Budka Suflera istnieje?
Tomasz Zeliszewski: Pan pyta o takie rzeczy? Przecież kilkanaście godzin temu umarł mój przyjaciel…
Przepraszam, ale zapewne fanów Budki Suflera to interesuje…
Nasz przyjaciel, nazywaliśmy go Romek albo Lipo, chciał, żebyśmy grali dalej. On toczył wielomiesięczną walkę z nowotworem. W dniu jego śmierci mieliśmy nagrywać w studiu gitary do dwóch nowych utworów.
Będzie więc nowa płyta Budki Suflera, z kompozycjami Romka Lipki?
Romek był ofensywnym facetem – nie ograniczał się do odcinania kuponów i grania tylko starych hitów. Kwintesencją jego życia było tworzenie. Więc będzie…
Będziecie też dalej grać wasze największe przeboje?
Pamiętam, jak powiadomił nas, że zdiagnozowano u niego nowotwór. Wziął nas na bok: mnie i Mietka Jureckiego, basistę. Powiedział: panowie, zdiagnozowali mi nowotwór. Guzik o tym jeszcze wiem. Nie wracajmy więcej do tego. Ale co by nie było, nawet gdybym przegrał walkę z rakiem, to co po mnie zostanie? Moja muzyka, moje piosenki. Więc, proszę panowie, grajcie dalej! Nawet, jak wam się nie będzie chciało, to zróbcie to dla starego kumpla.
Byliście w trakcie sesji nagraniowej…
Nagraliśmy troszeczkę piosenek. Nie liczyłem, ile ich jest. Te piosenki wskoczyły teraz na nasze barki, musimy je wstawić w piękne ramy. Gdy Romek już nie był w stanie chodzić i grać, to dawał swoje uwagi: zrób tu brzmienie bardziej reggae czy organów Hammonda.
Ciężko się będzie grało, gdy obok nie będzie Romka?
Boję się, że to nas usztywni, zablokuje, pozbawi luzu i dystansu. Nie wiem… ale jak to mówią: show must go on...
Graliście dużą trasę koncertową w zeszłym roku. Lipko już wtedy walczył z chorobą…
To były długie, trzygodzinne sety – same hiciory – na dużych obiektach w dużych miastach. Śpiewała z nami Urszula, Iza [Trojanowska – red.] i Felek Andrzejczak oraz nasz nowy przyjaciel – Robert Żarczyński. Zapraszaliśmy też Krzysztofa Cugowskiego, ale miał inne plany.
Ale jak Lipko znosił te koncerty?
On mi powiedział: Tomuś, ku..., a co ja mam siedzieć w garderobie, jak wy będziecie na scenie? Czy może mam w domu leżeć? Będzie mnie wszystko bolało. A tak, wyjdę na scenę, to przez trzy godziny nic mnie nie zaboli. Będę zmęczony, ale posłucham sobie, jak ludzie śpiewają nasze piosenki. My ze sceny napierdzialamy tak, że powietrze drży. No coś pięknego! A tak co? Czarne myśli i ból? On mówił: chłopaki, jaki bezruch, jaki odpoczynek?! Wdrapywał się powoli na scenę i mówił: ciężko mi, bo nie mam już tych sił i olimpiada w Tokio raczej mi nie grozi. Ale jak się już wdrapał za te klawisze, syntezatory, jak usłyszał tych kilka tysięcy ludzi, jak poczuł znów to ciśnienie, to nic go nie bolało. Na trzy godziny przenosił się do innego świata. To był jego azyl.
Młodzi, piękni, zdolni
Jak pan trafił do Budki Suflera?
Był rok 1974. Romek zaprosił mnie do zespołu. Byłem wtedy długowłosym 18-latkiem z Tarnowa i grałem akurat w Lublinie, gdzie mój zespół Vabanque występował na przeglądzie Giełda Piosenki. Posłuchałem kompozycji Romka, ładna muzyka. ”Sen o dolinie”, ”Cień wielkiej góry” - wszystko mi pasowało. Świeża kapela, nowatorska muzyka. Chwilę później weszliśmy do studia nagrywać nasz debiutancki album ”Cień wielkiej góry”. Miałem wtedy 18 lat, a dziś mam 65.
Pierwsza płyta świetnie się sprzedała. Coś na niej zarobiliście?
Wtedy słowo rynek kojarzyło się raczej z pietruszką, marchwią i ziemniakami. Nie było rynku muzycznego. Nie zarabiało się na tym. Samo nagranie longplaya już było ogromnym szpanem.
To na czym zarabialiście?
Graliśmy 400 koncertów rocznie. Ja miałem 18 lat, Lipo miał pięć więcej, Cugowski tak samo. Mieliśmy wszystko gdzieś, bo byliśmy piękni, młodzi i zdolni. Nagraliśmy longplaya? No to jedziemy w trasę. Myśmy byli wtedy gigantycznymi gwiazdami, bo na rynku był Niemen, SBB i my. Więc czasem graliśmy po dwa, trzy koncerty dziennie, a jeszcze na dokładkę po północy graliśmy czwarty dla studentów. W rachubę wchodziła każda ilość. Zapełnialiśmy każdy obiekt. Co prawda wokół była komuna, ale dla nas liczyła się tylko nasza muzyka i nasze długie kudły.
Ze Związku Radzieckiego przyszło do PRL pojęcie chudożestwiennyj rukawadziciel, czyli kierownik artystyczny. Takie było wtedy nazewnictwo. No to Romek został naszym kierownikiem artystycznym. Nikt się nie przejmował definicją, jeśli tylko pozwoliło nam to spokojnie wychodzić na scenę i grać, co nam się podoba. ZBOWiD-owcem nie jestem i PRL-owskiej martyrologii tu uprawiał nie będę.
Skąd wziął się konflikt Romka Lipki z Krzysztofem Cugowskim?
Zna pan pojęcie ego? Jeśli gra pan w kwartecie przez blisko pięć dekad, w tym 400 koncertów rocznie na początku istnienia, to ma pan siłą rzeczy chwile słabości. Rano w trasie ma pan jakąś utarczkę z kolegą z zespołu, w południe kolejną. Wieczorem albo panu przejdzie, albo nie. Czy byliśmy dla siebie aniołami? Gów… prawda. Bywaliśmy na siebie naburmuszeni. Ale jako Budka Suflera przetrwaliśmy razem ponad 45 bitych lat, grając tysiące koncertów. I to jest wyczyn!
Uratowały nas Iza i Ula
Mieliście wielu wokalistów: Cugowski, potem Romuald Czystaw, Andrzejczak i znów Cugowski. Dlaczego?
Krzysiek Cugowski po nagraniu dwóch pierwszych płyt rozstał się z nami na sześć lat. To ja miałem śpiewać czy Romek Lipko? Niech pan uwierzy, że i jemu, i mnie słabo to szło. Andrzej Ziółkowski, nas ówczesny basista, to też nie był trzeci tenor. Więc pojawił się Romuald Czystaw. I to był duży egzamin dla Lipki.
Dlaczego?
Cugowski miał ogromną wydolność, dawał radę śpiewać 400 koncertów rocznie. Ciężko znaleźć wokalistę, który by to wytrzymał. A po Cugowskim pojawił się Czystaw, który miał mały głosik i niewielką skalę. Zresztą przy Cugowskim to każdy ma niewielki głos. Więc to był egzamin dla Romka Lipki: po pisaniu utworów dla wielkiego, zwalistego chłopa, z tubalnym głosem, stanął przed zadaniem napisania piosenek dla diametralnie innego wokalisty. Ale Lipko zdał ten egzamin. Czystaw – czyli Bąbel - od razu kupił publiczność, śpiewając ”Za ostatni grosz”. Czy pan sobie wyobraża, że do dziś płyta nagrobna Czystawa, naszego Bąbelka, na cmentarzyku w małej miejscowości pod Warszawą, pełna jest monet groszowych. Fani o to dbają.
Drugim ważnym egzaminem dla Romka Lipki musiało być pisanie piosenek dla Izy Trojanowskiej i Urszuli...
I Lipko znów zdał ten egzamin! Okazał się, że potrafił pisać i ciężkie rockowe posągi, i zwiewne walczyki, jak ”Dmuchawce, latawce, wiatr”. Niech pan sobie przypomni: to jest początek lat 80., zaczyna się era punk rocka. My się musieliśmy dostosować do nowych czasów. I pojawiają się Iza Trojanowska i Urszula. Czy Iza umiała śpiewać? Powiedzmy, że nie do końca. Ale wszyscy faceci zwariowali na jej punkcie. Miała 18-19 lat i stała się gwiazdą.
Czy pojawienie się Lady Pank, Oddziału Zamkniętego, Republiki oraz dziesiątek gwiazd punk rocka było dla was ciężkim okresem?
Czy było ciężko? Cała kariera muzyczna to jest jeden wielki ciężki moment. Kariera muzyczna to nie jest zakup produktu z gwarancją sukcesu. To zawsze jest stres i walka o przetrwanie. Więc w tym czasie my pomogliśmy Izie i Ulce – dwóm gwiazdom młodzieżowym, a one pomogły nam. To dla nas też było bardzo korzystne, bo my grzaliśmy się w blasku ich karier. My walczyliśmy wtedy o przetrwanie i one nam pomogły.
Po okresie, gdy było was w mediach mniej, przychodzi rok 1997. Płyta ”Nic nie boli tak jak życie” oraz piosenka ”Takie tango”. Budka Suflera dostaje drugie życie…
A może i trzecie, i czwarte? Kompozytor Lipko znów zdaje egzamin: zespół, który grał posągową, mroczną, rockową muzykę, teraz gra muzykę lekką, ładną, do tańca. A to przecież ten sam gość!
Wtedy, w 1997 roku, zarobiliście wreszcie jakieś porządne pieniądze?
Wcześniej graliśmy dla chwały. A później pojawia się w Polsce rynek muzyczny: są producenci, są wydawcy, pojawia się ustawa o prawach autorskich. Nagle odnosimy sukces komercyjny. Sprzedajemy płyty i mamy z tego pieniądze. Wzięliśmy sprawy w swoje ręce. Bo gdyby tamtą płytę wydał któryś z ”mejdżerów” [światowe kompanie płytowe, jak Sony czy Universal – red.], to pewnie moglibyśmy się później jedynie dowiedzieć, ile mogliśmy na tym zarobić. Ale sami nauczyliśmy się przedsiębiorczości.
Lipko zawsze był liderem Budki Suflera?
Liderem? U nas nie było wewnętrznej umowy i proceduralnych ustaleń. Każdy robił swoje. Nikt się nie zastanawiał, czy ten jest kierownikiem, ten czeladnikiem, ten majstrem, a tamten zastępcą prezesa. W d… to mieliśmy. Nie było rządów autorytarnych.
Czy Romuald Lipko odszedł z poczuciem spełnienia?
Przez ostatnie tygodnie byli przy nim, 24 godziny na dobę, jego rodzina i my, przyjaciele z zespołu. Trzy dni przed jego odejściem, przyjechał do niego z drugiego końca Polski, ze Świebodzina pod niemiecką granicą, Feluś Andrzejczak. Romek bardzo się ucieszył. Felek zapytał, o kogoś, czy ta osoba też była w szpitalu. Lipko mu odpowiedział: - Feluś, daj spokój, przyjazd do mnie to nie obowiązek czy przymus. Byli tylko ci, którzy chcieli. W samej końcówce był cichy pomiędzy cichymi i pokorny pomiędzy pokornymi. Pogodzony, pojednany i spełniony. Nie było w nim mroku. Żył nadzieją, bo ludzie mają do końca nadzieję na wyzdrowienie…
Czytaj także:
Pisał teksty dla Romualda Lipki. "Pierwszy podyktowałem mu przez telefon"