Małgorzata Gołota , 28 grudnia 2019

#AniołyWPolsce. Dom. Nie żadne schronisko, tylko Dom

Osoba bezdomna śpi na ławce w wielkim mieście, Srdjanns74, iStock.com

Dom R. to ich ostatnia szansa. Ma tylko dwadzieścia miejsc, ale to dwadzieścia szans na nowe życie. Większość z tych, którzy do niego trafiają, nigdy nie wraca na ulicę.

Zdjęcie powyżej ma charakter ilustracyjny. Tekst powstał w ramach cyklu Magazynu Wirtualnej Polski #AniołyWPolsce. Piszemy w nim o ludziach, który czynią dobro i działają tam, gdzie państwo nie zawsze dociera. W poprzedniej części cyklu jego autorka Małgorzata Gołota rozmawiała z zakonnicą, która pomaga prostytutkom zmienić swoje życie. Opisała też w przejmującym reportażu przypadki kobiet, którym udało się wyrwać z piekła płatnego seksu.


Eryk Skonieczny ma dziś 22 lata i marzenia.

- To menel - powiedziała o nim kiedyś własna matka.

Upijać potrafił się już jako dziecko. Ale przecież jego mama też piła, praktycznie codziennie. Pił też dziadek, który pod nieobecność matki zajmował się Erykiem i jego bratem. Pił i ojciec, choć ten rozwiódł się z matką chłopców, gdy byli jeszcze mali i zniknął z ich dziecięcego horyzontu.

Tylko ciocia piła z rzadka, tyle, co normalny człowiek. To ona, siostra matki, wzięła go w końcu do siebie, ale widać za późno, bo Eryk w wieku 17 lat odpuścił sobie wszystko – przestał się pojawiać w szkole, nie wracał do domu na noce, dnie spędzał nad kieliszkiem, albo raczej puszką piwa. Narkotyki też brał, nawet nimi handlował, kilka osób w to wciągnął – w nałóg i w dilerkę. Kradł, okradał nawet własną rodzinę.

Potem pieniądze przepijał albo przegrywał na maszynach.

Miewał jakieś zatargi, nie tylko z policją czy strażą miejską, ale i z innymi, podobnymi do niego, jak to na ulicy. Kiedyś jedni koledzy w akcie zemsty próbowali go nawet podpalić. Ale Eryk nie ma dowodów, kto i dlaczego mógł to wtedy zrobić. Może się tylko domyślać.

- Byłem jak pędzący pociąg, którego nie można zatrzymać, nawet hamulcem – mówi dziś o przeszłości. - Potrzebowałem do tego ludzi, ich wsparcia i pomocy.

Pomoc nadeszła 9 listopada 2017 roku, na detoksie, w ośrodku na Nowowiejskiej, w Warszawie.

Może liczył też na to wsparcie od matki, ale kiedy wtedy się do niej odezwał, zapytała go, po co do niej dzwoni. I powiedziała, że bez niego przynajmniej ma spokój. Mógł jeszcze wtedy zawrócić, wrócić na ulicę, gdzie żyło się przecież prościej, bez zobowiązań. Ale poszedł do przodu. Może wtedy już był gotowy tę pomoc od innych ludzi przyjąć.

A może pobyt w ośrodku wstrząsnął nim bardziej, niż chciał się do tego przyznać?

To wtedy zadał sobie pytanie: "Dlaczego moje życie tak wygląda?".

Po tym detoksie był w Monarze, w Głoskowie, skąd trafił już prosto do Domu Rotacyjnego Stowarzyszenia Otwarte Drzwi, mieszczącego się na warszawskiej Pradze, przy ulicy Targowej. Jedynej tego typu placówki w Polsce, która realizując program wychodzenia z bezdomności, prowadzi jednocześnie terapię uzależnień i działania na rzecz innych grup społecznych.

Kiedy Eryk opuścił Dom R. – jak mówi o nim on i jego koledzy - miał już pracę. I mieszkanie wynajęte na spółkę z kolegą. Wkrótce podchodzi do matury. Eryk marzy, by zostać terapeutą zajęciowym.

W planach ma też studia – pedagogikę resocjalizacyjną. Chce pomagać innym, bo czuje, że coś jest światu winien.

Eryk Skonieczny miał problemy z nałogami, był bezdomny. Dziś, po pobycie w Domu Rotacyjnym, podchodzi do matury i ma plan na życie

Autor: Małgorzata Gołota

Źródło: WP.PL


Paweł ma 25 lat i nie ma kontaktu z rodziną. Też ma marzenia.

Z domu uciekł prosto pod most, nad Wisłę. Od toksycznej matki, toksycznego ojca. Nigdy nie czuł się kochany. Na tyle, że od rodzinnego domu wolał bezdomność. Dziś czuje, że wychodzi na prostą. I marzy o ciepłym domu, żonie, dzieciach. O tej miłości, której zabrakło mu w dzieciństwie.

Często wspomina Dom R., bo tu pierwszy raz w życiu trochę tego ciepła poczuł.

Czuję to ciepło i ja. Budynek, choć skromnie urządzony, w niczym nie przypomina noclegowni czy jadłodajni dla bezdomnych. Dom R. słynie z tego, że ogromna większość jego lokatorów wychodzi z kryzysu bezdomności. I nigdy na ulicę nie wraca.

Prowadzona przez Stowarzyszenie Otwarte Drzwi placówka wygląda jak akademik. Jego mieszkańcy sami, na zmianę, gotują dla siebie posiłki, sami sprzątają, sami robią kawę. Dbają o Dom R. tak, jak dba się o prawdziwy dom.

Trafiają tu czasem mężczyźni znający po kilka języków, wykształceni, ale przy tym tacy, którym zabrakło warunków i wiary we własne możliwości. - To ludzie, którzy często mają ogromny potencjał i nie zasługują na to, by od świata otrzymywać wyłącznie zło – mówi mi Marta Perkowska, wysoka blondynka, prezeska Stowarzyszenia Otwarte Drzwi. Opowiada mi historię jeszcze jednego pensjonariusza. Wiele lat na ulicy, potem pobyt w Domu R., dziś jest nauczycielem.

To, że wszyscy w Domu R. to mężczyźni, to nie przypadek.


Małgorzata Gołota: Dlaczego postawiliście na pomoc mężczyznom? Dlaczego w Domu r. na Targowej nie pojawiają się kobiety?

Marta Perkowska: Nie mamy warunków, by prowadzić schronisko koedukacyjne. A na ulicy żyje o wiele więcej mężczyzn niż kobiet.

Jest u tych panów jakiś wspólny mianownik?

Mentalność. Wszyscy są w podobnym wieku, zwykle mają 30-40 lat. I poziom dojrzałości nastolatków.

Z czego to wynika?

Bardzo często w ich życiu brakowało matki, a ojciec nadużywał alkoholu i przemocy. Nie mieli dobrego wzorca, który mogliby powielać. Ani akceptacji. Są bardzo poturbowani. Taki był na przykład pan Kamil, inteligentny człowiek, znający kilka języków, o orientacji homoseksualnej. Faktu, że jest gejem, nie akceptował jego ojciec. To z kolei – poza innymi czynnikami - bardzo negatywnie rzutowało na rozwój tego młodego człowieka. Borykał się z zaburzeniami osobowości i chorobą alkoholową.

Z naszego doświadczenia wynika, że dość znaczącą, choć statystycznie niezbadaną przyczyną bezdomności są zaburzenia psychiczne, również wśród ludzi młodych – stąd też nasze sprofilowanie działalności. Z tego też względu wszyscy panowie, którzy do nas trafiają, są objęci terapią. Nie tylko terapią uzależnień - są też pod kontrolą lekarzy psychiatrów i psychoterapeutów. Trafiają do nas w naprawdę kiepskiej kondycji, czasem oprócz problemów psychicznych mają też różne poważne schorzenia somatyczne. Dlatego pierwszoplanowa jest wszechstronna dbałość o zdrowie, stanowiąca podstawę dalszej stabilizacji.

Choć zdarza się i tak, że cały proces utyka już na początku. Choćby wtedy, gdy mówimy komuś, że w naszej ocenie jest poważnie uzależniony i powinien trafić do zamkniętego ośrodka terapii uzależnień. A ta osoba już na dzień dobry mówi: "nie – nigdzie nie pójdę, nie mam problemu z żadnym uzależnieniem". Z tym mechanizmem zaprzeczeń mamy tylko dwie opcje, możemy albo pozwolić, aby osoba pobyła z nami przez chwilę i spróbować ją w tym czasie przekonać albo pozwolić jej wrócić na ulicę. Wówczas otrzymuje zapewnienie, że może do nas wrócić, dopiero jednak, gdy dojrzeje do zgody na podjęcie leczenia.

A zdarza się, że panowie, którzy się uniezależnili, znaleźli pracę, wyszli na prostą, po jakimś czasie do was wracają?

Jeśli ktoś zrealizował cały program, wykorzystał oferowane mu warunki i własny potencjał, to prawie nigdy nie trafia ponownie na ulicę.

Natomiast zdarza się, że osoba, którą wspieramy, zbyt wcześnie podejmuje decyzję o zakończeniu programu. Czuje się już pewnie, chce się wyprowadzić, ma jakieś swoje lokum, pracę... i odchodzi, wbrew naszym wątpliwościom.

Te wątpliwości zwiastują powrót?

Przedwczesne opuszczenie Domu faktycznie najczęściej kończy się – prędzej czy później - powrotem. Wcześniej docierają do nas często informacje, że taka osoba znów żyje gdzieś na ulicy. I że pije.

Niedawno był u nas pan Piotr, który świetnie rokował, mocno nad sobą pracował. Wiele rzeczy już sobie wewnętrznie poukładał. Znalazł pracę, zbudował relację z kobietą, z którą zamierzał brać ślub. Bardzo prężnie działał też na rzecz naszego Stowarzyszenia. Pewnego dnia postanowił odejść, w naszej ocenie za wcześnie.

Dlaczego?

To czy dana osoba jest na odpowiednio stabilnym etapie, by rozpocząć nowe życie, to wynik bardzo kompleksowej diagnozy. Dokonuje jej cały zespół naszej placówki. Czasem się też o to szalenie między sobą spieramy, analizując wszystkie czynniki – nasze obserwacje, wyniki terapii, diagnoz psychologicznych. Zwracamy uwagę na stopień angażowania się mieszkańca w realizowanie zadań, to, w jaki sposób dotrzymuje zobowiązań, czy regularnie spłaca swoje zadłużenia, jak układa sobie kontakty społeczne, jaką ma kondycję psychiczną.

Pan Piotr, o którym wspomniałam, przez ponad piętnaście lat borykał się z uzależnieniem od alkoholu, a okres niepicia w jego przypadku wynosił wówczas około roku. Zachęcaliśmy go, by jeszcze w został Domu, by terapia, w której uczestniczył dobiegła końca. Dziś już niestety wiemy na pewno, że się mu nie udało. Że znów żyje na ulicy. Jego koledzy - nasi mieszkańcy - znaleźli go kompletnie pijanego i zawieźli na "detoks" do Drewnicy. Niestety nie było wolnych miejsc. Być może niebawem do nas wróci. Na to liczymy.

Ktoś mógłby ocenić, że widocznie sam tego chce. Dostał szansę, wybrał życie na ulicy...

Właśnie! A przecież to nie fair! Wychodzenie z bezdomności to niezmiernie trudny, długotrwały i skomplikowany proces. Bardzo chcielibyśmy, by kiedyś, w końcu, zmieniło się takie podejście! By osoby w kryzysie bezdomności nie były ciągle tak stereotypowo postrzegane: "cuchnący, pijany menel". To głęboko niesprawiedliwe. Chcielibyśmy, by społeczeństwo zrozumiało, że osoby bezdomne często są ofiarami. Że ciągną za sobą najczęściej bolesny bagaż doświadczeń, nie zawsze zebrany w toku ich własnych, świadomych decyzji i wyborów. Warto patrzeć i myśleć uważniej - od naszej postawy może zależeć dalszy los takiego człowieka.

Przychodzą do was sami?

Tak. Doskonale wiedzą, gdzie i z jakiego rodzaju pomocy mogą skorzystać. Bardzo prężnie działa wśród nich tzw. poczta pantoflowa.

Myślę, że na początku większość przychodzi głównie po łóżko i jedzenie. Nie dlatego, że chcą swoje życie naprawdę zmienić. To, by zaczęli o tej zmianie myśleć, to już nasze zadanie – moje i całego zespołu pracującego w Domu.

Niemałe wyzwanie.

W Warszawie jest dość duża liczba miejsc, w których osoby bezdomne mogą się wykąpać, zjeść, dostać czyste ubrania. I mogą się tak całymi latami tułać od schroniska do schroniska, od łaźni do łaźni, w poczuciu, że nie mają nad własnym losem władzy. My natomiast pokazujemy im, że mogą mieć – muszą tylko mocno chwycić za stery. I że dzięki temu będą mogli mieć własny dom, rodzinę, będą mogli żyć normalnie. Bez konieczności ciągłego pozostawania w napięciu i trwania w poczuciu niewiadomej.

Przekroczenie drzwi Domu R. to jeden z najważniejszych momentów dla tych, którzy chcą rozpocząć nowe życie

Autor: Stowarzyszenie Otwarte Drzwi

Źródło: Materiały prasowe

To napięcie wynika z walki o przetrwanie?

Raczej z ich przeszłości. Tej, która się za nimi ciągnie. To często rozmaite długi, obowiązki alimentacyjne, wyroki zakończone odsiadką w więzieniu.

Obciążające psychicznie kwestie.

Na pewno. My jednak tworzymy dla nich bezpieczną przestrzeń do życia, zapewniamy wsparcie terapeutyczne. Cała nasza filozofia opiera się na tym, że dajemy bezdomnym warunki do zmiany życia. Staramy się pomóc im stopniowo uwalniać się z balastu, który noszą.

Od czego muszą zacząć?

Zasady pobytu w schronisku są jasne i konkretne. Pierwszy warunek to abstynencja. Jeżeli ktoś jest uzależniony, musi rozpocząć terapię. Dla każdego z panów układany jest konkretny plan działania. Mieszkaniec robi to wspólnie z pracownikiem socjalnym, psychologiem, terapeutą uzależnień. W ten sposób stawia przed sobą jasne wymagania, w ich realizacji korzystając z pomocy specjalistów.

Przed nim jest jasny cel – nabyć umiejętności niezbędne do tego, by sprawnie funkcjonować w społeczeństwie. Czasem jednak wcześniej muszą nauczyć się naprawdę podstawowych rzeczy. Stawiamy przy tym na metodę małych kroków. Pomagamy i pokazujemy: masz już pracę? To super! Zarabiasz? Więc najpierw zacznij spłacać swoje długi. Ureguluj zobowiązania, wtedy może uda Ci się odnowić więzi z matką, z dzieckiem. Kiedy zaczynają być widoczne pierwsze efekty takiej pracy, kiedy pozbywają się kolejnych ciężarów, "dostrzegają światło w tunelu", pracują nad sobą coraz chętniej.

Panowie uczą się więc w naszym Domu tego, dlaczego warto wywiązywać się z powierzonych im zadań, uczą się odpowiedzialności za swoje czyny i decyzje. Uczą się też tego, jaką wartość ma praca: mają dyżury w schroniskowej kuchni, gotują, czasem pracują w cateringu, dowożą posiłki, sprzątają. Najlepszych również zatrudniamy - w tej chwili na etatach w kuchni Czerwony Rower pracuje trzech mieszkańców Domu.

Oprócz wsparcia dla osób bezdomnych prowadzimy też placówki dla osób z niepełnosprawnością i świetlicę dla dzieci i młodzieży. Panowie mają więc szansę świadczyć wolontariacką pomoc na rzecz innych naszych podopiecznych. Odzyskują w ten sposób poczucie sprawstwa, szacunek do siebie, podnoszą również poczucie własnej wartości. Mamy kilka przykładów tego, jak to przekłada się na jakość ich przyszłości – kilkoro naszych "absolwentów" pracuje w zawodach pomocowych - są asystentami czy terapeutami osób z niepełnosprawnością.

Porządna lekcja empatii.

Tak, bardzo tym ludziom potrzebna. Gdy żyje się na ulicy, z konieczności człowiek przyjmuje roszczeniową postawę biorcy: „mnie się wszystko należy, bo mam trudne warunki, muszę walczyć o przetrwanie”. Pracując z innymi naszymi podopiecznymi najczęściej mają po raz pierwszy w życiu okazję, żeby z dawania czerpać satysfakcję. Tym bardziej, że osoby z niepełnosprawnością - zwłaszcza intelektualną - w bardzo entuzjastyczny sposób potrafią okazać wdzięczność czy cieszyć się tylko z czyjejś obecności.

Miasto współfinansuje wasze działania?

Tak, ale środki przekazywane w ramach dotacji nie wystarczają do zaspokojenia wielu podstawowych potrzeb naszych podopiecznych. Dzienna stawka żywieniowa na jednego mężczyznę w naszym domu, na cztery posiłki dziennie, to 1,25 zł.

Nie próbowaliście powalczyć o więcej?

I tak w tym roku jest więcej. Wcześniej ta stawka wynosiła 80 groszy.

Miejskie dotacje są przeznaczone tylko na żywność?

Nie. Mamy też pieniądze na czynsz, które potem niejako i tak miastu zwracamy, bo musimy ponosić opłaty za lokal wynajmowany właśnie od miasta. Dostajemy środki na pensje dla personelu, a na środki czystości – 200 złotych na kwartał. To wszystko.

Niewiele.

Wiele dodatkowych kosztów prowadzenia Domu pokrywamy ze środków własnych Stowarzyszenia Otwarte Drzwi – m. in. darowizn finansowych. Schronisko działa w ten sposób od 2002 roku, od momentu powstania. Od tego roku pracujemy z osobami z zaburzeniami psychicznymi, dotkniętymi bardzo często uzależnieniami. Działamy kompleksowo, realizując jednocześnie program wychodzenia z bezdomności, prowadząc terapię uzależnień, działania na rzecz innych grup społecznych.

Chcesz wesprzeć działalność Stowarzyszenia Otwarte Drzwi? Zrób to tutaj.