Neil Armstrong na pokładzie lądownika Orzeł, po lądowaniu na Księżycu, NASA, NASA
Huk. Ogień. Dym. Niebo. Ciemność. Pustka. Srebro. Tu Baza Spokoju. Orzeł wylądował. Jest 21 lipca 1969 roku. Po powierzchni Księżyca chodzi najpopularniejszy człowiek na świecie. Tyle, że wcale tej popularności nie chce.
Neil Armstrong jedynie wypełnia swój obywatelski obowiązek. To nie ten dzień go kształtuje, to nie ten słynny krok, dzięki któremu jego imię trafi do bodaj każdego podręcznika do historii na świecie, wykuwa z niego żywy spiżowy posąg. Dla amerykańskiego bohatera czas zatrzymuje się 28 lutego 1962 roku, kiedy to na guza mózgu umiera jego ukochana córeczka.
Uciec przed życiem
Z Armstronga uchodzi wtedy duch. Nie, nie naśladujemy tu dramatyzmu rodem z brukowca. Neil właściwie nigdy nie zakończy żałoby. Młody, obiecujący pilot i aspirujący astronauta choć ma kochającą żonę i dwójkę innych dzieci, w praktyce niemalże przestaje być dla nich mężem i ojcem. Lot na Księżyc to dla niego swoista ucieczka, która nie ma prawa się nie powieść, bez względu na to, czy uda mu się tam dolecieć, czy, tak jak jego tragicznie zmarli poprzednicy z Apollo 1, przypłaci ją życiem. Sam przecież już kilkakrotnie, jako pilot, otarł się o śmierć, lecz nie rezygnował, jakby nie miał nic do stracenia. Ale nie udaje mu się przewidzieć jednego: tego, że go po sukcesie niemalże wyniosą na ołtarze.
Na Ziemię dociera pierwszy sygnał z gwiazd. Kilka zdań wypowiedzianych przez astronautę kładzie kres kosmicznemu wyścigowi pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Amerykanie triumfują. A słowa Armstronga, odmieniwszy myślenie o człowieku i jego możliwościach, wydają się rozpoczynać, nie tylko symbolicznie, zupełnie nową erę – epokę spełnionych marzeń. Astronauta jest jej twarzą.
Neilowi Armstrongowi jakoś tak w życiu wyszło, że cały czas biegnie przed peletonem, choć czasem chciałby móc stanąć nieco z boku i odstąpić swoje miejsce zwykłemu szarakowi. Na sławie i honorach mu nie zależy. Pamiętny krok na powierzchni Księżyca dla każdego z jego kolegów astronautów byłby odkreśleniem grubą kreską tego, co było, od tego, co dopiero nadejdzie. Ale nie dla niego.
Amerykański astronauta sięga gwiazd, zmienia oblicze znanego nam świata, brawurowo realizując odwieczny sen ludzkości, lecz nie potrafi cofnąć czasu. Zresztą blask owych gwiazd drażni go, nie pozwala ani na chwilę zamknąć oczu. Praktycznie z dnia na dzień przestaje być człowiekiem, a staje się legendą. Mityczny heros, jakim się stał, musi dźwigać swój własny ciężar. Ale człowiek z krwi i kości, schowany w kosmicznym skafandrze, udźwignąć go nie potrafi. Tkwi pomiędzy naznaczoną tragedią przeszłością, a przyszłością obdartą z tak cenionej przezeń prywatności.
Antybohater
Nieprzypadkowo film Damiena Chazelle'a o życiu Armstronga nosi tytuł "Pierwszy człowiek" - oscylujący wokół niemalże biblijnej dwuznaczności. Stawia on bowiem misję Apollo 11 obok innych wyzwań rzuconych absolutowi, zmagań z niemożliwym. Tym razem, po wieży Babel i Titanicu, jest to jednak bój wygrany przez człowieka. Brzmi górnolotnie? Owszem. Ale Chazelle, adaptując biograficzną książkę Jamesa R. Hansena, podjął się zadania trudnego, bo chce zaakcentować pierwiastek ludzki, a można by pomyśleć, że Armstrong jeszcze przed lądowaniem na Księżycu był łupiną człowieka, jakby odgrywał jedynie narzuconą mu rolę. Tyle że należałoby się zastanowić, co z tego amerykańskiego herosa zostanie, skoro Chazelle nie pozwała mu zatknąć na powierzchni Srebrnego Globu gwiaździstego sztandaru, bez którego tamtejszy narodowościowy mit wydaje się niepełny.
Tak, w fimie nie ma momentu umieszczenia amerykańskiej flagi na Księżycu – tego dobitnego symbolu tryumfu nad Związkiem Radzieckim, tego truymfu Stanów Zjednoczonych jako supermocarstwa; tryumfu, którego rozdarta społecznie i politycznie Ameryka potrzebuje i dzisiaj.
Puścić płazem owej zniewagi nie sposób, czego dowodzą krytyczne komentarze po tweetem Buzza Aldrina, towarzysza Armstronga z Apolla 11, który również nie kryje rozgoryczenia decyzją reżysera. Tak jak i nigdy nie pogodzi się z tym, że był dopiero drugim człowiekiem, który zszedł z lądownika na Księżyc.
Prezydent Donald Trump publicznie wyraża swoje oburzenie i zapowiada, że filmu nie obejrzy. Orzeł, który niegdyś przegonił syberyjskiego niedźwiedzia, u Chazelle'a nie ma jednak podciętych skrzydeł. Dla reżysera bez znaczenia jest, jaki paszport nosi przy sobie filmowy Armstrong, jego czyn jest podobnież ważny dla każdego, kto nawet i dzisiaj siedzi przed monitorem i ogląda kosmiczny spacer na YouTubie. Lecz jak w takim układzie Ameryka znowu może być wielka? Z takim antybohaterem, jak grany przez Ryana Goslinga Neil Armstrong?
Człowiek, którego nie interesuje sława, wraca z kosmicznej misji jako uosobienie urzeczywistnionej idei. Dla całej Ameryki jawi się jako ten, który rozpoczął dla kraju – wyczerpanego burzliwą, naznaczoną zabójstwem Kennedy’ego, eskalacją konfliktu wietnamskiego i młodzieżową rewolucją obyczajową dekadą lat 60. – nową epokę. Samo wydarzenie, transmitowane przez telewizję, oglądają przeszło pięćdziesiąt trzy miliony ludzi. Amerykanie otrzymali dzień wolny, aby móc uczestniczyć w tym kolektywnym doświadczeniu. Armstrong, człowiek skromny i świadomy konsekwencji sławy, sprzeciwia się komercyjnemu wykorzystywaniu swojego imienia, choć musi zdawać sobie sprawę z ciążącego na nim obowiązku propagandowego. Musi przecież przyćmić Jurija Gagarina, który kilka lat wcześniej wygrał dla ZSRR wyścig o to, kto pierwszy wyśle człowieka w przestrzeń kosmiczną. Radziecki kosmonauta lądowania na Księżycu zresztą nie doczekał. Niecały rok po lądowaniu amerykański bohater udaje się na zaproszenie dygnitarzy do Związku Radzieckiego (z przesiadką w Polsce), gdzie zostaje odznaczony przez Walentynę Tierieszkową, pierwszą kobietę w przestrzeni kosmicznej.
Bohater-emeryt
Ale Armstrong nie chce już latać. Z NASA odchodzi w 1971 roku i zaczyna wykładać na uczelni stanowej w Cincinnati, z czego rezygnuje pod koniec dekady z uwagi, jak się podejrzewa, na postępującą biurokrację. Sam swojej decyzji nie motywuje. Nie potrafi znaleźć sobie miejsca, miota się pomiędzy jednym zajęciem a drugim. Przez ten czas jest powoływany do rozmaitych komisji, zajmuje się między innymi katastrofą promu kosmicznego Challenger, a nawet wyprawia się na Biegun Północy, co stara się ukryć przed mediami. Ale nawet tam, z daleka od ludzi i uwielbienia tłumu, nie znajduje spokoju. Karierę biznesową rozpoczyna w 1979 roku jako twarz podupadającej wówczas firmy samochodowej Chrysler, której inżynierowie imponują mu swoimi umiejętnościami. Potem reprezentuje jeszcze inne przedsiębiorstwa, ale zawsze amerykańskie. Zasiada również w radach nadzorczych i zarządach, nigdy jednak nie eksploatując cynicznie swojej sławy. Reaguje alergicznie na wykorzystywanie jego wizerunku albo epatowanie słynnymi słowami, które wypowiedział po zejściu na Księżyc. Nie zgadza się na podpisywanie fanom swoich zdjęć, nie chcąc, aby stały się przedmiotem spekulanckiego handlu. Pozywa nawet swojego fryzjera, który wystawia na aukcję obcięte mu włosy i żąda przekazania pieniędzy na cele charytatywne.
O ile Buzz Aldrin, jego kolega z załogi, chętnie pojawia się na ekranach (od serialu "Simpsonowie" i "Tańca z gwiazdami" do hollywoodzkiego hitu o Transformersach i teledysku Snoop Dogga), o tyle pierwszy człowiek na Księżycu rzadko rozmawia z dziennikarzami i publicznie wypowiada się jedynie na tematy związane z eksploracją kosmosu. Odmawia setkom przychodzących do niego zaproszeń. Na wydanie autoryzowanej biografii, zekranizowanej teraz przez Chazelle'a, zgadza się dopiero na początku minionej dekady. Hansen, historyk, któremu udaje się namówić Armstronga na godziny dyskusji o życiu, stwierdza potem, że lot na Księżyc ani trochę nie zmienił jego rozmówcy.
Astronaucie nie pomaga ucieczka do gwiazd. Rozwodzi się. W zaawansowanym wieku poznaje nową miłość, żeni się powtórnie.. Można by rzec, że Armstrong zgubił się feralnego 28 lutego 1962 roku i nie potrafił się już odnaleźć - nawet na Księżycu. Chazelle zdaje się mówić, że mu nie zależało. Jego świat się wtedy skończył.
"Wiecznie pierwszy" i "wiecznie drugi"
Norman Mailer (który, na marginesie, uważał lądowanie na Księżycu za zmarnowaną okazję do filozoficznych rozważań na temat wagi tego wydarzenia, przytłoczoną przez wyeksponowanie tryumfu techniki) pisze o Armstrongu jako człowieku nieobecnym i niemalże nieciekawym, którego głos przypomina trzeszczenie radiowych zakłóceń. Trudno się nie zgodzić, oglądając materiał z lądowania Apollo 11, gdy dowódca tej wyprawy przemawia niemalże zdehumanizowanym, metalicznym głosem.
Buzz Aldrin powie potem, że szef kosmicznej wyprawy przykładał zbyt dużą wagę do każdego słowa i gestu. Zresztą drugi człowiek nigdy nie przejdzie do porządku dziennego nad tym, że podczas tajnego spotkania to jego kolegę wybrano na tego pierwszego (oficjalna wersja brzmi, że, po prostu, Armstrong zajmował pozycję bliżej wyjścia), co okupił problemami osobistymi i alkoholizmem.
Chłodny w obejściu, obojętny, stoicki i opanowany Armstrong wydaje się lepszym wyborem na narodowego bohatera niż ambitny, energiczny, impulsywny i nieprzewidywalny Aldrin, który, będąc już po siedemdziesiątce, przed kamerami bije człowieka negującego lądowanie na powierzchni Księżyca.
Przy okazji promocji książki Hansena, podczas jednego z nielicznych spotkań z prasą, Armstrong sugeruje, że nie chciałby zostać zapamiętany wyłącznie ze względu na misję Apollo 11. Można zrozumieć to nierealne pragnienie, ale korci, aby zapytać, czemu w takim razie nie działał w tym kierunku aktywniej. Czy fakt bycia pierwszym człowiekiem na Srebrnym Globie go tak sparaliżował? Z drugiej strony – czy od Armstronga wypada wymagać więcej?
Astronauta w Hollywood
Zdaje się, że nie. Choć jego księżycowy spacer był finałem wieloletnich starań kilkusetosobowego sztabu ludzi, to symbolem został tylko on, jeden człowiek. Armstrong przyjmuje rolę symbolu niechętnie, świadom ciążącej na nim odpowiedzialności wobec dziedzictwa nie tylko kultury zachodniej, ale i całej ludzkości. Jego wycofana osobowość sprzyja projekcjom różnych interpretacji jego osoby. Ba, krążą nawet plotki, że po usłyszeniu na Księżycu nawoływań imama do modlitwy nawrócił się na islam. Nie mówiąc już o rozmaitych teoriach na temat rzekomej mistyfikacji, jaką miała się cała ta wyprawa okazać – najciekawszą jest ta, żecałe lądowanie na Księżycu było mistyfikacją i inscenizacją nakręconą w studio przez Stanleya Kubricka. Całą (pop)kulturę można zresztą podzielić na dwa etapy: przed 1969 rokiem i po 1969 roku, kiedy nierealne, opisywane jedynie przez literaturę fantastyczną i filmy science fiction, stało się faktem. Zanim Armstrong i Aldrin stanęli na Księżycu, wyprawy pozaziemskie żeniono zwykle z niepewnością i niepokojem, który wyrażały i "2001: Odyseja kosmiczna", i "Space Oddity" Davida Bowiego. Po "zdobyciu" Księżyca autorzy s-f musieli celem owych strachów uczynić odleglejsze, póki co niedostępne ciała niebieskie jak Mars.
"Pierwszy człowiek" Chazelle’a to jedyne filmowe świadectwo bezpośrednio bazujące na słowach i pamięci samego Armstronga, lecz nie wiemy, czy milczący astronauta, zmarły w 2012 roku, byłby z tego filmu zadowolony. Tego, że kiedyś powstanie, był świadomy, bo Clint Eastwood kupił prawa do niewydanej jeszcze wtedy książki Hansena za jego życia. Czy tak wyglądał film o życiu, jaki wyświetlał umysł Armstronga 21 lipca 1969 roku, w kapsule Orła? Co pomyślałby, oglądając siebie z twarzą Ryana Goslinga? Ten charyzmatyczny aktor nie ma drygu do dynamicznej, ekspresyjnej gry – co w tym filmie akurat znakomicie koresponduje z nieskorym do wyrażania emocji charakterem Armstronga, z jego swoistą bezbarwnością, pozornie tak bardzo niepasującą do wyidealizowanego obrazu prawdziwego amerykańskiego bohatera. Pozornie, bo dzięki temu, że tak niewiele właściwie o nim wiemy, Armstrong jest jak czysta karta, na którą można nanieść to, co chce się zobaczyć. Lecz my - widzowie zapewne i tak będziemy patrzeć na niego tak, jak zawsze patrzyliśmy – jak na hollywoodzkiego gwiazdora.