Kadr z filmu "Biały smok". Christopher Lloyd jako Jim Martin, East News
Zdjęcia do filmu z 1986 r. w reżyserii Jerzego Domaradzkiego i Janusza Morgensterna nigdy by nie ruszyły, gdyby nie amerykański system podatkowy. Wszystko zaczęło się 10 lat wcześniej w Krakowie, gdzie Alina Szpak, aktorka Teatru STU, poznała amerykańskiego pisarza Roberta C. Fleeta. Rok później byli już małżeństwem. Kilka lat po przeprowadzce do USA Szpak wyprodukowała film dla dzieci, który spotkał się z ciepłym przyjęciem. Niestety, sukces zbiegł się z wiadomością o chorobie jej ojca. Jednak małżeństwa nie było stać na lot do Polski.
- Księgowy zasugerował mi, że podróż do Warszawy można odliczyć od podatku, jeśli będzie nosiła znamiona biznesowej. Pomyślałam - co za problem? Napisałam list od Filmu Polskiego, że zrobiłam film familijny, bardzo chętnie go pokażę i czy nie chcieliby podjąć współpracy. Byłam przekonana, że nikt mnie nie weźmie poważnie.
Ale na miejscu okazało się, że Zespół Filmowy Perspektywa, któremu szefował Janusz Morgenstern, jest żywo zainteresowany koprodukcją kolejnego filmu dla najmłodszych. Szpak nie miała wyjścia. Podpisano umowę.
Scenariusz, napisany przez męża Aliny, połączył proekologiczny przekaz z efektami specjalnymi oraz fantastyczno-awanturniczą fabułą w duchu kina George'a Lucasa i Stevena Spielberga. "Biały smok" opowiada o perypetiach Jima Martina, geologa prowadzącego badania w Karistanie, fikcyjnym kraiku leżącym gdzieś w Europie Wschodniej. Na miejscu Amerykanin musi stawić czoło zabójcom na usługach potężnej korporacji, podstępnej czarownicy oraz tytułowemu smokowi. Bohaterowi z pomocą przychodzą kilkuletni syn Steve oraz Jawel, niewidoma nastolatka, potrafiąca porozumieć się ze stworem.
W wyprodukowaniu filmu Alinie Szpak miał pomóc Andrzej Krakowski. Mieszkający na stałe w Nowym Jorku filmowiec wynegocjował kontrakt z CBS Theatrical Films. Wytwórnia zobowiązała się zapłacić za gotowy obraz ok. 1,5 mln dol. Zdjęcia trwały trzy miesiące i zakończyły się w grudniu 1986 r. W tym czasie nagrano sceny w kilku malowniczych zakątkach Polski, m.in. w Łebie i Górach Stołowych, oraz wrocławskim atelier.
Obsada prosto z Hollywood
W głównej roli obsadzono Christophera Lloyda, gwiazdę "Powrotu do przyszłości". Z kolei Dee Wallace, która w "E.T." Spielberga zagrała mamę głównego bohatera, wcieliła się w czarownicę Altę.
Na planie partnerowali im 6-letni syn Aliny i Roberta, Stephan (dziś specjalista od efektów specjalnych, pracujący m.in. przy netfliksowym "Daredevilu") oraz Allison Balson ("Mały domek na prerii").
W rolach drugoplanowych pojawili się m.in. Soon-Tek Oh (na zdjęciu z Dee Wallace), etatowy czarny charakter („Człowiek ze złotym pistoletem”), oraz Luke Askew, weteran kina i telewizji, mogący poszczycić się występami u Sama Peckinpaha. Byli oni serdecznymi przyjaciółmi Fleetów. Podobnie zresztą jak David Carradine, początkowo typowany do głównej roli. Niestety, udział gwiazdy „Kill Billa” pokrzyżowały inne zobowiązania.
Ekipa zza oceanu szybko się zaaklimatyzowała, poznając zwyczaje i lokalną kuchnię. Askew, gorliwy katolik, spełnił nawet swoje marzenie i odwiedził Częstochowę. Współpracę z Amerykanami ciepło wspomina grający w filmie Kazimierz Kaczor.
- Jedyne, co było dla nas zadziwiające, to szalona różnica w zarobkach. Kiedy pewnego dnia Lloyd zdradził, jaką wynegocjował dietę, pomyślałem: nie chcę swojego wynagrodzenia, dajcie mi jego dniówkę! – śmieje się aktor.
Pytany o Wallace Kaczor podkreśla, że zapamiętał ją przede wszystkim jako duszę towarzystwa.
- Po skończonych zdjęciach Dee urządziła dla nas wielkie przyjęcie w miejscowej restauracji. Mało tego, zatańczyła po kolei z każdym członkiem ekipy.
Gwiazdorskie zachcianki
Lloyd zawdzięczał swój angaż Andrzejowi Wajdzie, który kilkanaście lat wcześniej obsadził go w „Biesach” wystawianych w teatrze Uniwersytetu Yale.
* - Udało nam się go pozyskać, bo jeszcze nikt go nie znał. Christopher zrobił się rozpoznawalny dopiero dwa miesiące po podpisaniu z nami kontraktu. Kiedy „Powrót do przyszłości” wszedł na ekrany, rozdzwoniły się u nas telefony *- tłumaczy Alina Szpak.
Do Polski Lloyd przyleciał ze swoją narzeczoną Carol Ann Vanek. Od samego początku aktor sprawiał wrażenie odludka. Kiedy gasły reflektory, para ulatniała się do swojej kwatery. Szybko okazało się, że wyprawa do Polski była fatalnym pomysłem.
- Lubił wypić i ta myśl, że w Polsce alkohol jest tak tani i dostępny cieszyła go najbardziej. Proszę sobie wyobrazić, jaki był zachwycony, kiedy zorientował się, że mógł u nas kupić 9-letni rum kubański za kilka dolarów. Popijali razem z Carol, choć z tego co pamiętam, miał obostrzenie w kontrakcie, że może wypić nie więcej niż pół litra dziennie – wspomina Domaradzki. – Grał bez zarzutu, choć męczył go permanentny kac. Walczył z nim solą, ukradkiem wsypywaną do zupy mlecznej.
Jednak bywały chwile, kiedy przeklinano dzień, w którym podpisano z Lloydem kontrakt. Szpak wspomina:
- Nigdy nie zapomnę, jak pewnej nocy zadzwoniła Carol, krzycząc, że narzeczony chce ją zabić. Po przybyciu na miejsce ujrzeliśmy kompletnie zdewastowany apartament oraz awanturującego się, pijanego w sztok Lloyda.
Z trudem udało się go obezwładnić i przetransportować do drugiego hotelu.
- To był przykry widok. Lloyd miota się w hallu, nie wie co się dzieje, spodnie mu spadają... Jakby tego było mało, nagle jak spod ziemi wyrastają dwaj tajniacy. Cudem udało się ich spławić – relacjonuje producentka. Innym razem aktor ledwo uniknął pobicia z rąk pijanych żołnierzy.
Zdaniem Szpak Dee Wallace też nie należała do łatwych we współpracy.
- Miała już gwiazdorskie zapędy. Jako jedyna zażądała przenośnej toalety, którą musiałam sprowadzić aż ze Stanów, oraz osobistego kierowcy. Pewnego dnia przyszedł do mnie i oznajmił, że jeśli ktoś go nie zmieni, popełni samobójstwo. Okazało się, że codziennie po zdjęciach musiał jeździć z nią do hotelu i w kółko oglądać horrory, w których zagrała.
Od początku skazani na porażkę
Fiaska „Białego smoka” należy upatrywać przede wszystkim w odmiennych podejściach do biznesu. Hollywoodzki styl, w którym producent rozdaje karty, nijak miał się do tradycji szkoły polskiej i reżysera-autora.
- W Polsce producent nie istnieje, jest organizatorem, może jedynie sugerować, bo na końcu i tak podpisuje się reżyser – tłumaczy Domaradzki. - Fleet i Szpak chcieli narzucać swoje warunki i weszli kompletnie w nieswoje buty. Dlatego musiałem ich odsunąć. To było jedyne wyjście, bo film wisiał na włosku, a mi groziła katastrofa wizerunku, na który latami pracowałem – dodaje.
Z kolei Szpak przytacza słowa reżysera, który dał jasno do zrozumienia, że „nie będzie robił durnej bajki dla durnych Amerykanów”. Z pomocą Feliksa Falka i aktorów Domaradzki zaczął zmieniać dostarczony mu scenariusz.
- Miałem wyrobioną pozycję i nie mogłem zgodzić się na historię, której nie dało się przenieść na ekran i której kompletnie nie czułem *– przekonuje reżyser. *- Dałoby się zrobić, ale nie byliśmy do tego przygotowani jako kinematografia. Współczułem Fleetowi, bo miał swoją wizję. Myślę, że „Biały smok” powinien zostać zrobiony według jego założeń, ale tutaj nikt wtedy nie mógł temu sprostać. Potrzebny był znacznie większy budżet.
Gwoździem do trumny okazał się lekceważący stosunek Polaków do kina rozrywkowego.
Efekty specjalnej troski
*- Nie oszukujmy się, tytułowy smok wyglądał jak z czasów Georgesa Mélièsa *– żartuje Domaradzki.
Stworzenie potwora oraz charakteryzacji postarzonej czarownicy zlecono Januszowi Królowi, czołowemu specjaliście od efektów specjalnych.
*- Przed zdjęciami co tydzień latałem z Wrocławia do Warszawy. Demonstrowałem kolejne wersje projektu, które dopasowywałem do zmian w scenariuszu wprowadzanych przez Domaradzkiego. Prace nad smokiem rozpocząłem równo z początkiem zdjęć, choć byłem gotowy już kilka miesięcy wcześniej *- tłumaczy Król.
Kiedy w końcu dostał zielone światło, okazało się, że nie ma już czasu na projekt, który ostatecznie zatwierdziła strona amerykańska.
- Smok miał być zrealizowany w technologii hollywoodzkiej, cały z lateksu, na aluminiowym szkielecie. Szybko o tym zapomniałem. Około sześćset przygotowanych wcześniej gipsowych form wylądowało na śmietniku. Jedyny zaawansowany element, na jaki sobie pozwoliłem, to łeb wykonany z lateksu i poliuretanów, którym sterowałem radiowo – wspomina filmowiec.
Jednak Król zderzył się z polskimi realiami. Obiecany budżet, wynoszący 60 tys. dol., stopniał do dwóch i pół tysiąca.
- Moja praca w zasadzie i tak poszła na marne. Podczas zdjęć okazało się, że Domaradzki i Morgenstern byli bardziej zainteresowani aktorami. Smok został dograny w postprodukcji, kiedy na planie mało kto został.
Ostatecznie dwumetrowa poczwara, animowana przez parę kaskaderów i Króla, pojawia się tylko w kilku scenach. Do jej budowy użyto najlepszych dostępnych materiałów, m.in miękkiego poliuretanu wzmacnianego tkaniną. Ale naprędce wykonana makieta siłą rzeczy nie mogła wyglądać jak dokonania hollywoodzkich magików.
- Nie było rozpisanego planu efektów, brakowało dedykowanej ekipy, a nade wszystko panowało przekonanie, że wszystko da się zrobić w postprodukcji – wylicza Janusz Król.
- To było dla mnie ciężkie doświadczenie. Pozostał duży niedosyt, bo mogliśmy stworzyć coś naprawdę unikalnego w skali naszej kinematografii. A wyszło, jak wyszło. Dolar unosił się w powietrzu i siał spustoszenie w głowach.
Taśma znika w tajemniczych okolicznościach
Zmiany w scenariuszu, konflikt z reżyserem i utrata kontroli nad projektem nie były jedynymi zmartwieniami Aliny i Roberta.
Kiedy tuż przed rozpoczęciem zdjęć wylądowali na Okęciu, samochód mający przewieźć taśmę filmową do hotelu, rozpłynął się w powietrzu. Szybkie śledztwo ujawniło, że auto wypełnione drogocennym ładunkiem znajduje się w garażu na Żoliborzu, a w kradzież zamieszana jest osoba z ekipy. Taśmę udało się odzyskać. Jednak co z tego, skoro podczas zdjęć wyszło na jaw, że spora jej część bezpowrotnie zaginęła. Plotka głosi, że została użyta na potrzeby innego filmu.
Podobny los spotkał drogie filtry do kamery, pożyczone od znajomych z Niemiec. Kiedy asystent Aliny Szpak pojechał je zwrócić, na miejscu okazało się, że ktoś wcześniej podmienił je na bezwartościowe szkiełka.
Reżyser na skraju załamania nerwowego
Oprócz alkoholizmu Lloyda i gwiazdorzenia Wallace utrapieniem okazał się również koń, w kilku scenach partnerujący 17-letniej Allison Balson (na zdjęciu).
- To było piękne zwierzę. Problem polegał na tym, że wyścigowe. Koń był przyzwyczajony do pochłaniania ogromnych ilości paszy. Biedak, kiedy widział trawę, zaczynał żreć. Aby podniósł głowę, musieliśmy odwracać jego uwagę, bijąc w blaszany garnek. Oczywiście szybko przestał reagować. W dodatku Balson panicznie się go bała. Sytuacja stawała się coraz bardziej koszmarna – śmieje się Jerzy Domaradzki.
Jednak wtedy zupełnie absolutnie nie miał powodów do radości. Udział w przedsięwzięciu reżyser bez ogródek nazywa traumatycznym doświadczeniem.
- Zdjęcia przypłaciłem zdrowiem. Prześladowały mnie napięcie i niewyobrażalny stres, bo z jednej strony w końcu miałem szansę współpracować z gwiazdami, a z drugiej musiałem ratować film *– tłumaczy. I dodaje, że pewnego dnia zaczął zmieniać kolor. *- Początkowo lekarze byli pewni, że to żółtaczka. Później podejrzewali nowotwór trzustki. Na szczęście skończyło się na gruczolaku dwunastnicy i dłuższym pobycie w szpitalu.
Kiedy Domaradzki wylądował na stole operacyjnym, na planie wybuchł chaos. W obliczu katastrofy na stołku reżysera zasiadł zobligowany kontraktem z CBS Andrzej Krakowski. Ostatecznie „Biały smok” został ukończony i zmontowany przez Janusza Morgensterna. Jednak jego wersja filmu znacznie różniła się od zapatrywań Aliny i Roberta Fleetów.
Wyposzczona publiczność
„Biały smok” trafił na ekrany w lipcu 1987 r. i spotykał się z zaskakująco dużym zainteresowaniem publiczności głodnej rozrywki i kina gatunkowego. Tej samej, która rok później popędziła na niesławną „Klątwę Doliny Węży” Marka Piestraka.
„Białego smoka” obejrzało w sumie 700 tys. widzów. Domaradzki szacuje, że istniała realna szansa na drugie tyle. Jednak decyzja Morgensterna (na zdjęciu pierwszy z lewej, obok Allison Balson i Andrzej Krakowski), który nie zdecydował się na postsynchrony (film wyświetlano z polskimi napisami), skutecznie odstraszyła rodziców z małymi dziećmi, a to do nich adresowano produkcję w pierwszej kolejności.
Długi, proces i kasety wideo
Z punktu widzenia naszej kinematografii można było mówić o finansowym sukcesie. Domaradzki i Morgenstern odetchnęli z ulgą. W przeciwieństwie do Aliny i Roberta Fleetów. Dla nich prawdziwe kłopoty miały dopiero nadejść.
Kiedy w Polsce trwały ostatnie dokrętki, koncern Teda Turnera wykupił CBS. Z tego samego powodu „Biały smok” nie trafił w USA do kinowej dystrybucji, a na półkę, na której przeleżał kilka lat. W międzyczasie małżeństwo sądziło się z producentem wykonawczym i ubezpieczycielem. Poszło o prawa do filmu oraz bezprawne zajęcie rachunku firmy Fleetów. Niezwykle skomplikowany proces pochłonął ich ostatnie oszczędności. Choć małżeństwo wygrało, jeszcze wiele lat Alina i Robert wychodzili z długów.
- Czy żałuję? Nie, choć przeżyliśmy z Robertem koszmar. Ale zdobyte doświadczanie przydało się nam kilka lat później, kiedy realizowaliśmy kolejne filmy w Stanach albo sądziliśmy się bankiem – zdradza Szpak. Domaradzki dodaje:
*- W tych warunkach, w jakich zaczynaliśmy tę improwizację, biorąc pod uwagę kuriozalne okoliczności, muszę powiedzieć, że poradziliśmy sobie nad wyraz dobrze. Kiedy na premierze oglądałem „Białego smoka”, pomyślałem: well done. *
W 1991 r. film ukazał się w Stanach na VHS nakładem CBS/Fox Video, przepadając w zalewie większych i lepiej zrealizowanych produkcji. W tym samym roku, po trzech latach małżeństwa, Lloyd rozwiódł się z Carol.