Zdjęcie ilustracyjne, AG, Agencja Gazeta
We wtorek 35-letni funkcjonariusz Służby Więziennej Jarosław W. zaatakował nożem lekarza Tomasza Soleckiego w gabinecie. Zadał mu ciosy w brzuch i klatkę piersiową. Mimo natychmiastowej pomocy, ortopedy nie udało się uratować. Sprawca usłyszał zarzut zabójstwa lekarza i usiłowania uszkodzenia ciała pielęgniarki.
Jarosław W. pracował w Służbie Więziennej od 2020 r. Początkowo w zakładzie karnym we Wronkach, a przez ostatnie 1,5 roku w areszcie śledczym w Katowicach.
- Służba otrzymywała sygnały o zachowaniach tego funkcjonariusza, które powinny były wzbudzić niepokój - mówiła wiceminister sprawiedliwości Maria Ejchart. Jak tłumaczyła, wątpliwości resortu budzi sposób przekazywania dokumentacji między jednostkami, a także to, czy właściwie przeprowadzono badania medycyny pracy, na podstawie których dopuszczono Jarosława W. do służby.
Wirtualna Polska dotarła do jednego z jego przełożonych. - Wiele osób w areszcie wiedziało, że jest z nim coś nie tak. Sam pisałem notatkę służbową, gdy na posterunku zaczął się bawić bronią. A to nie była jednorazowa sytuacja - mówi, zastrzegając anonimowość.
Dariusz Faron, Wirtualna Polska: Kiedy pierwszy raz zetknął się pan z Jarosławem W.?
Jeden z przełożonych Jarosława W.: Gdy zaczął pracę w areszcie śledczym w Katowicach, 1,5 roku temu. Od początku zachowywał się specyficznie. Niewiele się odzywał, nic o sobie nie mówił. Kiedy się z nim rozmawiało, szybko spuszczał wzrok, wolno wypowiadał słowa. Myślałem, że może to w związku z tym, że trafił do nowego otoczenia. Wcześniej pracował we Wronkach. Słyszałem, że były tam do niego uwagi, natomiast nie chcę bazować na plotkach.
U nas na posterunku potrafił stać bez ruchu i wpatrywać się długo w jeden punkt na spacerniaku. Osadzeni zaczęli się z niego śmiać. Niektórzy dali mu ksywkę "Nos" - żartowali, że skoro potrafi tak tkwić bez ruchu, to musi coś wciągać. Natomiast na nockach zdarzało się, że nie obserwował terenu, tylko zasypiał. To był pierwszy sygnał alarmowy. A gdy patrzę na to, jak wyglądał cały okres pracy Jarosława W. w Katowicach, mogę powiedzieć, że system zawiódł. Ten człowiek nie powinien być dopuszczony do służby.
Zatem po kolei. Skąd ma pan wiedzę, że Jarosław W. nieraz zasypiał na zmianie?
Gdy dowódca lub jego zastępca robi obchód, funkcjonariusz musi zasygnalizować mu, że nie śpi - wychodzi do okna, na zewnątrz albo zapala światło. Formalnie, według procedur, powinno to wyglądać tak, że jeśli ktoś wchodzi na pas ochronny, pada "Stój! Kto idzie?" Po odpowiedzi "dowódca zmiany" należy powiedzieć "proszę podejść do rozpoznania".
I po chwili: "Rozpoznałem, droga wolna". Natomiast w Katowicach posterunek jest blisko pawilonu mieszkalnego, a często chodzi się na kontrolę. Głupio byłoby wydzierać się po nocy i budzić innych, więc się od tego odeszło.
Miał pan jeszcze jakieś zastrzeżenia do Jarosława W.?
Jarosław pracował w trybie zmianowym w dziale ochrony. Po posterunkach na dwie godziny dawało się go na rezerwę, gdzie doprowadzał osadzonych, albo na stanowisko monitorowego. Na tej rezerwie zdałem sobie sprawę, że z facetem naprawdę jest coś nie tak. Dostał np. polecenie: "zanieś te notatki do danego pokoju i weź klucze na inny oddział". Po godzinie wrócił i powiedział, że zapomniał, co miał zrobić. Jak miał załatwić jedną rzecz, jeszcze dawał radę, ale kiedy dostawał więcej obowiązków, już się gubił. Zgłosiłem swojemu bezpośredniemu przełożonemu, że z Jarosławem coś nie gra. Zaczął mu się przyglądać.
Zobacz także: Podejrzany o zabójstwo lekarza nie miał w pracy dobrej opinii. "Ludzie się go bali"
Wrócił do mnie i stwierdził, że faktycznie, mówiąc łagodnie, jest specyficzny. Natomiast wszyscy wiedzieli, jaka jest sytuacja: dużo wakatów, brakuje ludzi, dbamy o to, żeby nikt nie odchodził. Skończyło się więc na tym, że mam dalej obserwować Jarosława. Zasygnalizowałem sprawę nie tylko jemu, ale też ówczesnej pani dyrektor. Podobna reakcja: porozmawiam z kierownikiem, trzeba mu się przyjrzeć.
I co wynikło z tego przyglądania się?
Na posterunkach uzbrojonych służba jest pełniona przez dwie godziny. Po tym czasie Jarosław W. schodził z danego posterunku i szedł na inny. Funkcjonariusz może się poruszać po terenie jednostki z bronią tylko w obecności dowódcy zmiany lub jego zastępcy. A kiedy wchodzi na uzbrojony posterunek, jest zamykany z zewnątrz. Pewnego razu w czasie przeprowadzania go na inny posterunek zobaczyłem, że ma odbezpieczoną broń. Na pytanie, dlaczego tak jest, odpowiedział "nie wiem".
Bezpiecznik jest na zewnątrz korpusu. Pomyślałem, że może chłopak gdzieś zahaczył, bezpiecznik "zleciał" i broń się odbezpieczyła. To nie jest jeszcze aż takie zagrożenie, bo żeby broń wystrzeliła, trzeba odciągnąć zamek, wprowadzić nabój i nacisnąć spust. Niemniej później sytuacja się powtórzyła - Jarosław znowu miał odbezpieczoną broń. A po dwóch, trzech miesiącach jego służby miarka się przebrała.
Co się wydarzyło?
Jarosław zszedł z uzbrojonego posterunku i zjawił się na stanowisku rozładowywania broni. Tu znowu cała procedura i komendy: "odłącz magazynek", "rozładuj", "do przejrzenia", "przejrzałem". Oddaje się strzał kontrolny, zabezpiecza się broń i się ją odkłada. Przy komendzie "rozładuj" Jarosław przesunął zamek na tylne położenie i wypadł pocisk. Czyli był wprowadzony do komory nabojowej. Nie powinien tam być.
Kiedy nic szczególnego się nie dzieje, funkcjonariusz nie ma prawa stać na posterunku z bronią gotową do wystrzału. A jeśli jest jakieś niebezpieczeństwo, najpierw się odbezpiecza broń, potem pada komenda: "stój, kto idzie" i ewentualnie dopiero wtedy jest przeładowanie, a następnie strzał ostrzegawczy w tzw. bezpieczne miejsce. Gdy to nie przynosi skutku i występuje prawdopodobieństwo, że osadzony komuś zagrozi albo ucieknie, dopiero wtedy możemy oddać strzał w jego kierunku.
Przeczytaj także: Poruszenie po zabójstwie lekarza z Krakowa. Chcą uczczenia jego śmierci
Po akcji z nabojem pomyślałem, że koniec zabawy. Została sporządzona notatka z całego zdarzenia. "W. w czasie pełnienia służby bawi się bronią. Kilkukrotnie zauważyłem, że kiedy schodził z uzbrojonego posterunku, była ona odbezpieczona" - tak to mniej więcej brzmiało. Uważałem, że Jarosław nie nadaje się do pracy z bronią i powinien mieć zmienione stanowisko. Niezależnie od sposobu wykonywania przez niego obowiązków, specyficzny sposób bycia zauważyli też inni funkcjonariusze. Kiedy jeden z nich zapytał mnie, "co z tym gościem jest nie tak", odpowiedziałem: "Nie będę cię w ch... robił - wszystko". Powiedziałem, że od razu ma mi meldować.
Po sporządzeniu przez pana notatki nie wyciągnięto wobec Jarosława W. żadnych konsekwencji?
Nie. Usłyszałem, że dalej obserwujemy. Nadal zdarzało mu się zasnąć albo bawić się bronią. Wiem, że nie tylko ja sporządziłem podobną notatkę. Zacząłem naciskać na swojego przełożonego, żeby ściągnął go z posterunku. Tym bardziej że po jednym z takich incydentów Jarosław zaczął tłumaczyć, że "broń ma być gotowa do strzału". Jest w opisie procedur sformułowanie, by "broń utrzymywać w stałej gotowości". Natomiast oznacza to tyle, że jeśli funkcjonariusz wychodzi na posterunek, ma tę broń mieć przy sobie, by w razie zagrożenia jej użyć. Jarosław interpretował to sobie po swojemu. Niezależnie od notatki zacząłem z nim ostrzej rozmawiać. "K...a, chłopie, bawisz się bronią na zmianie!".
Zabrano go do jednego z jego wyżej postawionych przełożonych, który przeprowadził z nim rozmowę dyscyplinującą. Mówiąc wprost, dostał solidny opie...l. Nerwowo się tłumaczył, że wcale nie bawi się bronią. Usłyszał, że jeśli sytuacja jeszcze raz się powtórzy, będzie wszczęte postępowanie. Formalnie Jarosław W. miał wielu przełożonych. Nic nie wiem, by w czasie jego pracy w Katowicach toczyło się wobec niego jakieś postępowanie. Dopuszczam jednak, że nie mam pełnej wiedzy dotyczącej działań dyrekcji wobec niego.
Tylko proszę mi teraz nie mówić, że skończyło się na dalszej obserwacji.
Nie, mniej więcej po pół roku służby Jarosława odsunięto od broni. Pilnował porządku na spacerniaku, niemniej tam też sobie nie radził. Są cztery pola spacerowe. Potrafił zostawić tam osadzonych i zniknąć.
- Gdzie byłeś?
- Lać mi się zachciało.
- Człowieku, to w takiej sytuacji dzwonisz, żeby cię ktoś podmienił.
Innym razem zapomniał zamknąć jedno pole spacerowe. Osadzeni mogli przeskoczyć ogrodzenie wewnętrzne i znaleźć się na pasie ochronnym. Jeszcze jedna sytuacja, ale najpierw wstęp: w naszym areszcie osadzeni pracują. Noszą kamizelki odblaskowe w różnych kolorach. Załóżmy, że osadzeni utrzymujący porządek wokół jednostki mają żółte, a tzw. garażowi, zajmujący się m.in. konserwacją sprzętów, pomarańczowe. Garażowi mogą poruszać się po terenie zakładu względnie samodzielnie prócz wejścia na pas ochronny. W porze obiadowej poszli na obiad. W tym samym czasie zeszła grupa w żółtych kamizelkach, którą trzeba doprowadzić. Bramowy zawołał Jarka, żeby wziął ich na kuchnię. Zrobił to. Po obiedzie "garażowi" wracają, a Jarek za nimi leci.
- Gdzie, k...a?!
- My przecież "garażowi". Wracamy z obiadu.
Jarosław mimo to idzie za nimi, a w międzyczasie jego grupa, która nie może samodzielnie poruszać się po terenie zakładu, na niego czeka. W końcu poszli do bramowego. "Przepraszamy, panie bramowy, ale człowiek, który nas doprowadza, się gdzieś zgubił". Ta sytuacja też została opisana w notatce służbowej. Naprawdę wiele osób widziało, że z Jarosławem jest coś nie tak.
Ale nadal normalnie pełnił służbę.
W pewnym momencie poszedł na L4. Po powrocie chwilę pracował jako doprowadzający, po czym wrócił na uzbrojony posterunek. Zapewne ze względu na trudną sytuację kadrową, choć to tylko moje przypuszczenie. Pamiętajmy, że Jarosław przeszedł badania w zakładzie medycyny pracy, był dopuszczony do służby. Poza tym był moment, kiedy chyba wystraszył się możliwych konsekwencji. Wziął się za siebie i naprawdę się starał. Natomiast po miesiącu, dwóch znowu zdarzało mu się np. zasnąć na zmianie. Mijały miesiące, on dalej pracował w zakładzie. Aż do kwietnia tego roku. Wszyscy wiemy, co się później wydarzyło.
Skoro od początku pracy Jarosława W. w Katowicach wiele osób dostrzegło, że "coś z nim nie tak", może nie powinien zostać dopuszczony do służby przez lekarza?
Nie jestem specjalistą, żeby oceniać jego stan psychiczny. Natomiast już sam jego sposób bycia – wpatrywanie się w jeden punkt, spuszczanie głowy, odpowiadanie półsłówkami - sprawiało, że należało się uważnie przyjrzeć, czy taki człowiek powinien pełnić służbę. Jak powiedziałem, ze względu na to, w jaki sposób wykonywał później swoje obowiązki, moim zdaniem w ogóle nie powinien zostać do niej dopuszczony.
Czytaj więcej: Dyrektorowi szpitala łamał się głos. "Miał dzieci, miał rodzinę"
Inna kwestia to badania komisji lekarskiej przy przyjęciu do Służby Więziennej. Zaznaczam, że nie mówię teraz o badaniach Jarosława, bo tutaj nie mam żadnej wiedzy. Natomiast od kilku osób ze środowiska słyszałem, jak wyglądało to w ich przypadku - badania psychiatryczne były tak naprawdę fikcją. Funkcjonariusze mają tzw. kartę obiegową. Lekarz musi im podpisać, że są zdolni do pracy.
W jednej z dobrze znanych mi historii specjalista wyszedł na korytarz i zebrał karty, w ogóle nie rozmawiając z funkcjonariuszami. Po pięciu minutach wszystkie karty były podpisane. Najwyraźniej nic się nie zmieniło. Kiedy lata temu, w innej "epoce", przyjmowałem się do służby, wyglądało to dokładnie tak samo. Raz jeszcze podkreślam, że mówię teraz nie o Jarosławie, tylko o realiach, z którymi często zderzamy się w środowisku.
Po tragedii w Krakowie dyrektor Służby Więziennej, płk Andrzej Pecka, został odwołany ze stanowiska.
Dyrektor jest tu Bogu ducha winny. Ma całkiem inny zakres obowiązków. Oczywiście jest odpowiedzialny za nadzór nad całością, natomiast tutaj według mnie zawiodła przede wszystkim kadra kierownicza niższego szczebla. Inna sprawa, że w Służbie Więziennej jest bardzo wiele patologii. To jednak temat na inną rozmowę.
Jaka była pana reakcja po wiadomości o tym, co zrobił Jarosław W. w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie?
Nie wiem, jak wyglądały ostatnie dni służby Jarosława w Katowicach, niedługo przed tragedią. Przeżyłem szok, bo lekarza zabił człowiek, z którym pracowałem na co dzień. Czuję też złość na siebie, że nie zrobiłem nic więcej. Moim zdaniem w Katowicach zbagatelizowano sprawę Jarosława. Trzeba było go surowo ukarać po pierwszych niepokojących sygnałach. Mocno nim wstrząsnąć. Mam poczucie, że można było na tym polu zrobić więcej. Oczywiście nie wiem, czy gdyby nie było go w służbie, nie dokonałby ataku. Jedno jest pewne: żal życia niewinnego człowieka.
\\\*
Jak Służba Więzienna odnosi się do twierdzeń o niepokojących sygnałach dot. zachowania funkcjonariusza, o których informowała minister Ejchart? Czego konkretnie dotyczyły? Czy osadzeni, współpracownicy bądź przełożeni kierowali jakieś uwagi związane ze sposobem wykonywania przez niego obowiązków służbowych?
- Dyrektor jednostki dostał informacje o nietypowym zachowaniu funkcjonariusza i w tym samym dniu skierował go na konsultację psychologiczną. Z tym że funkcjonariusz już dzień wcześniej przebywał na urlopie wypoczynkowym. Konsultacja miała się odbyć niezwłocznie po jego powrocie z urlopu. Nie mogę udzielić więcej informacji, sprawę bada prokuratura - powiedziała Wirtualnej Polsce rzeczniczka prasowa dyrektora generalnego Służby Więziennej, ppłk Arleta Pęconek.
Skontaktowaliśmy się także z dwoma innymi byłymi przełożonymi Jarosława W. Odesłali nas do rzecznika prasowego aresztu śledczego w Katowicach. Podobnie jak pułkownik Katarzyna Gorzkowska, która do grudnia 2024 r. kierowała aresztem. W środę wysłaliśmy nasze pytania do rzecznika prasowego placówki. Po uzyskaniu odpowiedzi przedstawimy stanowisko placówki na naszych łamach.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl