Getty Images
George Lucas przeprowadzał przesłuchania do "Gwiezdnych wojen" w biurze w Hollywood. Odbywały się w jednym z tych imitujących hiszpański styl kremowych budynków z lat trzydziestych – z ciemnoczerwonymi dachówkami i czarnym okratowaniem z kutego żelaza w oknach. Wzdłuż zabudowań prowadziły chodniki, na ich poboczach rosły drzewa – chyba sosny, tak, to były one, traciły igliwie, które potem słało się hojnie po ulicy – a całość terenu przetykały gdzieniegdzie wysuszone kwadraty niegdyś zielonego trawnika.
Ubierano się wtedy nieco gorzej, ale w tamtym miejscu działy się dobre rzeczy. Ludzie żyli, interes kwitł, a mężczyźni zbierali się na spotkania – owocne spotkania, na których snuto plany z rozmachem i wpadano na pomysły. Jednak żadne ze spotkań nie mogło się równać z tym przeprowadzonym w owym konkretnym biurze – z castingiem do "Gwiezdnych wojen".
Na zewnątrz umieszczono pamiątkową tablicę z napisem brzmiącym: „Tu przeprowadzono casting do filmu "Gwiezdne wojny". Aktorzy i aktorki wchodzili do tego budynku i wychodzili z niego, aż zostało tylko troje. Ta trójka, która ostatecznie zagrała role pierwszoplanowe, to: Han, Luke i Leia”.
George wydał mi się niższy niż w rzeczywistości, ponieważ rzadko się odzywał. Po raz pierwszy zetknęłam się z jego milczącą aparycją podczas przesłuchań – pierwsze z nich przeprowadzali razem z reżyserem Brianem De Palmą. Brian organizował casting do swojego horroru pod tytułem "Carrie", obaj potrzebowali aktorki między osiemnastym a dwudziestym drugim rokiem życia. Byłam akurat w odpowiednim wieku i w odpowiednim czasie, więc odczytałam swoją rolę zarówno przed George’em, jak i Brianem.
George wyreżyserował wówczas już dwa filmy fabularne: "THX", w którym wystąpił Robert Duvall, oraz "Amerykańskie graffiti" z Ronem Howardem i Cindy Williams. Stanęłam przed tymi dwoma reżyserami, startując do roli księżniczki Lei w "Gwiezdnych wojnach" i Carrie w "Carrie". Wydawało mi się, że gdybym dostała tę drugą, to byłaby zabawna sytuacja: Carrie obsadzona w roli Carrie w filmie "Carrie". Nie sądzę, że to właśnie dlatego odpadłam z wyścigu, ale na pewno nie pomógł mi fakt – przynajmniej moim zdaniem – że taki głupkowaty plakat miałby reklamować poważny horror.
Zajęłam miejsce przed dwoma reżyserami, każdy z nich siedział za swoim biurkiem. Pan Lucas milczał jak zaklęty. Skinął głową, kiedy weszłam do pomieszczenia, a pan De Palma od tej chwili wziął sprawy w swoje ręce. Był postawnym mężczyzną, i to nie tylko dlatego, że więcej mówił – w ogóle mówił, koniec kropka. Brian siedział po lewej stronie, George po prawej, obaj mieli brody. Tak jakbym mogła wybrać rozmiar reżysera. Tyle że nie miałam wyboru – to oni go mieli.
Brian odchrząknął, oczyszczając swoje większe gardło z większych zaległości, i powiedział:
– A więc zagrałaś w filmie "Szampon"?
Nic nowego, więc tylko skinęłam twierdząco głową, a na twarz przykleiłam spięty uśmiech, w którym pokazałam białe zęby. Może spytają mnie o coś, co będzie wymagało większego zaangażowania niż skinięcie.
– Dobrze ci się pracowało z Warrenem?
– Tak, świetnie! – To było takie proste! Dobrze mi się z nim pracowało, ale spojrzenie Briana podpowiedziało mi, że to nie była wystarczająca odpowiedź. – Był... Jaki był? Muszę im o tym opowiedzieć!
– Pomagał mi w pracy… i to bardzo. To znaczy on i ten drugi scenarzysta… pracowali ze mną. – O mój Boże, nie idzie mi dobrze.
Pan De Palma czekał na więcej, a kiedy się nie doczekał, spróbował mi pomóc.
– W jaki sposób z tobą pracowali?
Och, o tym chcą usłyszeć.
– Kazali mi powtarzać scenę raz po razie, i to z jedzeniem. W grę wchodziło jedzenie. Musiałam zaproponować Warrenowi pieczone jabłko, a potem spytać, czy robi to z moją matką, czy z nią sypia, wiecie.
George prawie się uśmiechnął, Brian nie wzbraniał się przed uśmiechem.
– Tak, wiem, co znaczy „robić to”.
Zarumieniłam się. Przemknęło mi przez myśl, żeby zakończyć ten wywiad tu i teraz. Ale wytrwale w to brnęłam.
– Nie, nie, tak idzie dialog. „Robisz to z moją matką?”, pytam go, ponieważ nienawidzę swojej mamy. Nie w prawdziwym życiu, nie znoszę jej w filmie, po trochu dlatego, że sypia z Warrenem, który jest fryzjerem. Zagrała ją Lee Grant, ale niestety tak naprawdę nie miałyśmy żadnej wspólnej sceny. Szkoda, bo to świetna aktorka. A Warren to wspaniały aktor. Razem z Robertem Towne’em napisali scenariusz, dlatego właśnie obaj pracowali ze mną. I z jedzeniem. Człowiek brzmi o wiele bardziej naturalnie, kiedy mówi z jedzeniem w ustach. Choć panowie chyba nie praktykują tego w swoich filmach. Może w horrorze jeszcze tak, ale nie wiem, jak wygląda kwestia prowiantu w kosmosie. – Spotkanie szło coraz lepiej.
– Co porabiałaś od czasów "Szamponu"? – spytał George. Stłumiłam w sobie chęć, żeby powiedzieć, iż skomponowałam trzy symfonie oraz nauczyłam się przeprowadzać zabiegi dentystyczne na małpach. Zamiast tego powiedziałam prawdę.
– Wyjechałam do Anglii. Do szkoły aktorskiej. Poszłam do Central School of Speech and Drama. – Brakowało mi tchu od tego natłoku wypowiadanych informacji. – To znaczy, nie tylko poszłam, nadal tam chodzę. Przyjechałam do domu tylko na święta.
Nagle zamilkłam, żeby złapać oddech. Brian przytakiwał głową i wysoko unosił brwi w czymś przypominającym zdziwienie. Uprzejmie zapytał mnie o doświadczenia ze szkoły, a ja uprzejmie odpowiedziałam, podczas gdy George biernie się przyglądał. (Jeszcze zdążę odkryć, że wyraz twarzy George’a nie jest obojętny ani nic takiego. Jest za to nieśmiały i bystry, poza tym można go opisać wieloma przymiotnikami, w szereg których wchodzą: inteligentny, pilny oraz „uroczy”. Tyle że to ostatnie słowo niezbyt pasuje, ponieważ jest zbyt nowoczesne i androgyniczne, a przede wszystkim – George’owi by się nie spodobało).
– Co zamierzasz zrobić, jeśli dostaniesz jedną z tych ról, w sprawie których się spotykamy? – dopytywał Brian.
– Hm, to zależałoby od roli, ale… chyba zrezygnowałabym ze szkoły. To znaczy, wiem, że bym zrezygnowała. Bo chodzi o to, że…
– Wiem, o co ci chodzi – przerwał Brian.
Spotkanie trwało, ale ja nie byłam już na nim obecna duchem – byłam przekonana, że zawaliłam, zdradzając swoją nielojalność. Chciałam rzucić szkołę dla pierwszej lepszej okazji, która mi się nawinęła? Wkrótce dobrnęliśmy do końca. Uścisnęłam rękę obu panom, kierując się do wyjścia prowadzącego do mrocznych czeluści. Uścisk George’a był pewny, a dłoń chłodna.
Wyszłam na korytarz, wiedząc doskonale, że niebawem wrócę do szkoły.
– Pani Fisher – powiedziała asystentka castingu. Zamarłam w bezruchu, niemal bym zamarzła, gdyby nie to, że byłam w słonecznym Los Angeles.
– To pani kwestia. Proszę się jej nauczyć. Drugie drzwi obok. Odegra pani rolę przed kamerą. Serce waliło mi jak szalone, w całym ciele czułam jego puls.
W scenie z filmu Carrie pojawiała się matka (pamiętnie odegrana przez Piper Laurie). To było mroczne ujęcie, gdzie ludzie nie są w porządku. Za to scena z "Gwiezdnych wojen" – tu nie było żadnej matki! W dziwacznym języku, którym mówiono, kryły się autorytet, pewność siebie i władza. Czy mi się to podobało? Na szczęście George tak pomyślał, a ja mogłam udawać, że też tak sądzę. Udawałam, że jestem księżniczką, której życie wypełnione było chaosem, a ja nie spoglądałam w dół w dolinę kryzysów, by zobaczyć, że na szczęście nie rozdarłam rąbka sukienki.
Nie pamiętam, jak się czułam, odgrywając te dwie sceny. Mogę tylko wyobrażać sobie, że zadręczałam się potem długo i głośno. Czy przypadłam im do gustu? Czy nie wydawało im się, że jestem gruba? Czy nie pomyśleli, że wyglądam jak talerz owsianki o ludzkich rysach? Cztery małe ciemne punkciki na jednej wielkiej płaskiej i bladej twarzy. Czy wydałam im się wystarczająco ładna? Czy byłam dość miła i czy mogłabym w końcu wyluzować? Nie w tym życiu. Ponieważ: a) nie było mowy o wyluzowaniu w moim towarzystwie; b) nie było mowy o wyluzowaniu w show-biznesie.
Jednak George musiał dojść do wniosku, że poszło mi na tyle dobrze, by zaprosić mnie ponownie. Wysłano mi scenariusz "Gwiezdnych wojen", żebym mogła poćwiczyć przed ostatnim przesłuchaniem. Pamiętam, jak bardzo ostrożnie i powoli otwierałam szarą kopertę, która przyszła pocztą, po czym wyjęłam niewiadomą przesyłkę. Niczym nie różniła się od innych scenariuszy, tektura na początku i na końcu, chroniąca zwykłe papierowe kartki, pokryte drobnymi jak mak literami. Nie wiem czemu, ale chciałam odczytać tekst na głos.
Na scenę wkracza Miguel Ferrer. Miguel nie jest jeszcze pewien, czy chce zostać aktorem – tak jak ja. Ale oboje nas pociąga to na tyle, że wciąż odkrywamy tajniki zawodu. Podobnie jak ja Miguel pochodzi z rodziny związanej z show-biznesem. Jego ojcem jest aktor José Ferrer, a matką piosenkarka i aktorka Rosemary Clooney. Przyjaźniliśmy się, więc zadzwoniłam do niego i poprosiłam, żeby przeczytał ze mną scenariusz z podziałem na role. Przyjechał do nowszego i o wiele mniejszego domu mojej matki – ponieważ na taki pozwalały jej znacznie pomniejszone po drugim nieudanym małżeństwie finanse – i poszliśmy do sypialni na piętrze.
Jak każdy młody mężczyzna pragnący być wówczas hollywoodzkim aktorem, on także wziął udział w paru castingach, a więc oboje mieliśmy mgliste pojęcie, co nas czeka. Usiedliśmy na moim łóżku i zaczęliśmy czytać. Na pierwszej stronie – GWIEZDNE WOJNY. SPACE FANTASY – obrazy i bohaterowie wyskakiwali ze stron. Wchodzili nie tylko do naszych głów, ale siadali także na krzesłach i innych otaczających nas meblach. Przesadzam (odrobinę), ale postaci mogłyby wskoczyć na umeblowanie, połknąć je w całości i popić krwią ofiary – po czym równie epicko powtórzyć za Szekspirem: „Fe, cóż to i cóż się tu stało? / Wszak ci ja tu czuję krew świeżą”.
Wokół nas roztoczyła się wizja kosmosu; planety i gwiazdy płynęły obok. Bohaterka, której kwestie wygłaszałam, to Leia, porwana przez złowrogiego Dartha Vadera. Ofiara porwania wisi głową w dół, podczas gdy pilot i przemytnik Han Solo (którego odgrywał Miguel) oraz jego ogromny, owłosiony jak małpa towarzysz próbują ją ratować. Według scenariusza miałam zawisnąć do góry nogami, być nieprzytomna i mieć żółte oczy. Nigdy nie zapomnę tego obrazu. Ten, kto dostanie rolę księżniczki o imieniu Leia, będzie musiał to zrobić. Niewykluczone, że sama będę do tego zmuszona! Może – jeśli dopisze mi szczęście – Han i Chewbacca (Chewie!) uratują mnie z podziemnych pieczar, czy gdzie tam mnie torturowano, Chewie przerzuci mnie sobie przez ramię, przeniesie przez głęboką do pasa wodę i uda nam się czmychnąć przed międzyplanetarnym niebezpieczeństwem.
Niestety ta scena nigdy nie zaistniała w rzeczywistości, co wynikało z paru czynników, między innymi wysokiego kosztu scenografii oraz faktu, że Peter Mayhew – którego zaangażowano do roli Chewiego – nie mógł zagrać tego numeru kaskaderskiego, ponieważ był bardzo wysoki: mierzył dwa metry i osiemnaście centymetrów. Cierpiał na chorobę, przez którą nie potrafił raptownie wstać i utrzymać równowagi; nie mógł dźwigać ciężarów. A moja waga, jak wspominają wszyscy z Lucaslandu, stanowiła i nadal stanowi „pewien” ciężar.
Jednak mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że nie miało żadnego znaczenia, jakich gabarytów byłaby dziewczyna wcielająca się w rolę księżniczki Lei – kiedy tylko Peter dostał angaż, odpadało wszelkie dźwiganie i przenoszenie przez jaskinie z wodą sięgającą do pasa. Ale przypominam sobie także, że zalane groty stanowiły dość kosztowny element scenografii, a to był przecież niskobudżetowy film, więc zrezygnowano z nich, zostawiając jedynie omdlałą Leię i jej pożółkłe oczy. Jak pewnie większość z was wie, omdlenie było i jest bardzo tanie do osiągnięcia, zatem problem nie byłby kwestią budżetu, a jedynie stosowności. Nawet gdyby przez chwilę zapomnieć o niezdolności Petera do noszenia charakternej księżniczki i wziąć pod uwagę nieekonomiczne, zalane wodą, podziemne pieczary – bez względu na to, jak pięknie można by tym sposobem zobrazować nieprzytomność – to i tak nie będzie mieć miejsca.
Tamtego dnia z Miguelem dzięki scenariuszowi Moc była ze mną (w nieinwazyjny sposób) i od tamtej pory wciąż jest ze mną. W końcu trafiłam na próbę czytaną do filmu z nowym aktorem – aktorem, którego nigdy wcześniej nie widziałam, ale z drugiej strony on także w życiu mnie nie widział. Założę się, że przeklął ten dzień, o ile potrafił przeklinać. Za to tym, który zdecydowanie potrafił z przekleństwem na ustach wyruszyć na gwiezdne wojny po złote runo albo… łono, był Harrison Ford. Odczytywaliśmy nasze role na głos w pomieszczeniu w tym samym budynku, gdzie poznałam George’a i Briana De Palmę. Tak się denerwowałam próbą, że nie zapamiętałam zbyt wiele szczegółów na temat Harrisona, a biorąc pod uwagę, w jaki niepokój mnie wprawiał, to było dość przerażające przeżycie.
Tydzień później odebrałam telefon od Wilta Melnicka, człowieka, który był agentem mojej matki, a teraz stał się również moim.
– Carrie? – spytał.
Znałam swoje imię. Dałam mu więc odczuć, że je znam.
– Ta – powiedziałam zwykłym dla siebie tonem. Moim, lecz płytkim, choć to nie miało żadnego znaczenia, ponieważ skręcało mnie w żołądku.
– Odezwali się – oznajmił.
Wspaniale, tylko tyle chciałam wiedzieć. Że zadzwonili, a nie co powiedzieli – to się nie liczyło.
– Chcą ciebie – kontynuował.
Zapadła cisza.
– Naprawdę? To znaczy, chcą?
Zaśmiał się, potem ja się roześmiałam, rzuciłam słuchawką i wybiegłam przez podwórze na ulicę. Padał deszcz. W Los Angeles nie pada. Jednak padało w L.A., a ja byłam księżniczką Leią. Nigdy wcześniej nie byłam księżniczką Leią, a od teraz będę nią na zawsze. Już nigdy nie będę nieksiężniczką Leią. Nie miałam pojęcia, jak głęboka to prawda ani jak długo trwa owo „na zawsze”.
Nie zapłacili mi ani grosza i kazali przylecieć klasą ekonomiczną – ten fakt dręczył moją matkę przez długie miesiące – ale byłam Leią i tylko to tak naprawdę się liczyło. Jestem Leią, mogę zamieszkać w domu na drzewie i nikt mi tego nie odbierze.
Nie mieściło mi się w głowie, że przyjdzie taki dzień, kiedy będę chciała, żeby jednak ktoś to ode mnie zabrał.