Kobieta zarażona koronawirusem w drodze do szpitala w Wuhan, Stringer, PAP/EPA
Kobieta pośpiesznie wpisuje w wyszukiwarkę "Shuan Huang Lian Kou Fe Yu" - tak nazywa się ziołowy lek medycyny tradycyjnej. Chce sprawdzić, czy może go kupić przez Internet. Pierwsza strona, druga, dziesiąta. Na każdej informacja: wyprzedane.
Qi wychodzi z domu i szybko idzie do pobliskiej apteki. Na drzwiach kartka: "Lek jest niedostępny".
I nieważne, że nikt oficjalnie nie potwierdził skuteczności specyfiku. Wystraszeni ludzie chcą go mieć.
Dlatego pod apteką co rusz pojawiają się kolejni klienci - młodzi i starzy, pieszo lub na rowerach. Nie baczą na to, że noc i mróz.
Odchodzą z pustymi rękoma.
Rok szczura
19 stycznia, 2020 roku. Ogrody Yuyuan wyglądają bajkowo. Denis, 30-letni Polak mieszkający w Szanghaju, dopiero wrócił z podróży służbowej do Korei i Tajwanu. Wieczorem wybiera się jednak na spacer do zabytkowej części miasta.
Publiczny park zajmuje kilka hektarów. Poprzedzielany jest białymi murami zwieńczonymi podobiznami smoków, a oprócz licznych zbiorników wodnych można w nim podziwiać mnóstwo elementów chińskiej małej architektury.
Z okazji Chińskiego Nowego Roku ogród Yu mieni się tysiącem barw. Denis wyjmuje telefon. Chce uwiecznić świąteczne iluminacje, ale w kadr co rusz pakuje mu się jakiś Chińczyk. Nic dziwnego - tłumy, podobnie jak sam Denis, wyszły na ulice, by poczuć klimat zbliżających się świąt.
Film, który nagrywa, chce następnego dnia wysłać do Polski. Opowiada w nim rodzinie o chińskiej kulturze i o tym, że zbliżający się rok będzie rokiem Szczura. Denis tłumaczy, że w chińskim kalendarzu jest 12 zwierząt i 5 żywiołów, pokazuje budki z jedzeniem i tradycyjne potrawy: szanghajski jogurt, zapiekane kraby i jabłka w polewie cukrowej.
Nowy rok szybko przestaje być najważniejszym wydarzeniem. Nie tylko dla Denisa. Dla miliardów ludzi. Już po powrocie do pojawia się informacja o epidemii, która wybuchła w Wuhan.
- Od rana znajomi w pracy dyskutowali na temat Wuhan i koronawirusa. Zaczęło nadchodzić coraz więcej informacji. W korporacjach działy HR rekomendowały ludziom, którzy wyjechali do Wuhan i okolic, by po powrocie do Szanghaju przez tydzień pozostawali w domu na kwarantannę. Mieli pracować zdalnie, ale otrzymując pełne uposażenie. To był moment, kiedy wszystko się zaczęło nakręcać – opowiada Denis.
Pracuje w niemieckiej firmie wytwarzającej maszyny na linie produkcyjne do fabryk. Jest technicznym menedżerem sprzedaży na Azję Wschodnią. Kierownictwo jego firmy jeszcze tego samego dnia zostało poproszone przez pracowników, by wydać takie samo rozporządzenie - o kwarantannie - w stosunku do współpracowników firmy, którzy wyjechali do Wuhan lub okolic.
Kolejnego dnia takie same rekomendacje zostały wydane przez Europejską Izbę Handlową oraz samorząd Miasta Szanghaju.
- Wśród ludzi panował coraz większy niepokój. Wielu zaczęło się zastanawiać nad zrezygnowaniem z wyjazdu na święta. Kolejnej nocy przyszła wiadomość o zamknięciu Wuhan, a w kolejnych dniach o izolacji następnych miejscowości. Ludzie traktowali sprawę bardzo poważnie. Na ulicach 9 na 10 osób nosiło maseczki – wspomina Denis.
Śmierć doktora Li
Jest 30 grudnia 2019 roku. Kiedy w Stanach Zjednoczonych i Europie szykują się do świętowania Nowego Roku, w chińskim mieście Wuhan 34-letni okulista z jednego z miejskich szpitali, dr Li Wenliang, zauważył coś niepokojącego.
Poprzez popularną aplikację Weibo wysyła do swoich studentów informację o tym, że u siedmiu osób, które pracowały na lokalnym bazarze, zdiagnozowano chorobę podobną do SARS, rodzaju nietypowego zapalenia płuc.
W 11-milionowym mieście, stolicy leżącej nad rzeką Jangcy prowincji Hubei, informacja od doktora Li rozchodzi się błyskawicznie. Na grupowym czacie pojawiają się pierwsze komentarze: "To przerażające", "Czy czeka nas powrót SARS?".
W nocy dr Li zostaje wezwany przez władze do złożenia wyjaśnień. Kilka dni później w obecności policjantów podpisuje oświadczenie, w którym przyznaje, że wysłanie ostrzeżenia o kwarantannie było "niezgodne z prawem".
Doktor Li wraca do pracy niedługo potem. 10 stycznia pojawia się u niego pacjentka z jaskrą. Po kilku dniach obserwuje u siebie samego wysoką gorączkę i kaszel. Potwierdzenie choroby przychodzi 1 lutego. Pięć dni później umiera.
O jego śmierci informują jako pierwsze chińskie media. Wiadomość potwierdza Światowa Organizacja Zdrowia. Na Twitterze publikuje kondolencje: "Wszyscy musimy docenić pracę, którą wykonał nad koronawirusem".
- Do 24 stycznia wszystko działało raczej normalnie – opowiada Marcin, który przez większość stycznia przebywał w miejscowości Kaifeng, we wschodnich Chinach.
Wraz z przyjaciółmi cieszył się z nadchodzących świąt. Zapraszali go do wspólnego spędzania czasu i odwiedzin najpopularniejszych atrakcji.
– Kiedy pod koniec stycznia wydano odgórne zalecenia, zaczęły się problemy. Jadąc przez miasto na skuterze, widziałem, że wszystko było pozamykane i był to dość niepokojący widok. Miasto duchów. Zamknięte galerie handlowe, restauracje, sklepy. Zaczęły się problemy z żywnością, w szczególności, jeśli chodzi o warzywa, ale do dziś nie jestem w stanie powiedzieć, czy miało to związek z wirusem, czy z nadchodzącym nowym rokiem. A może i z jednym i z drugim – zastanawia się Marcin.
Rośnie panika
Denis mieszka na skraju szanghajskich dzielnic Baoshan i Putuo. Kilka dni temu po powrocie z pracy poszedł do supermarketów i kilku mniejszych sklepów, by zrobić zakupy.
Wiedział już, że WHO w czwartek 30 stycznia podczas konferencji w Genewie oświadczyła, że koronawirus z Wuhan zagraża zdrowiu publicznemu i ma zasięg międzynarodowy.
Na półkach brakuje wielu produktów.
- Brakowało głównie środków higienicznych, bakteriobójczych oraz świeżych warzyw. Kończyły się również towary z działów z mrożonkami. Podobnie było z zupkami chińskimi i mięsem. Teraz sytuacja się już znacznie poprawiła, ale jedna z ekspedientek powiedziała mi, że ludzie robią znacznie większe zakupy niż normalnie, by ograniczyć wychodzenie z domu do niezbędnego minimum – opisuje Denis.
To efekt nagłówków w chińskich mediach: "Epidemia w Wuhan", "Liczba osób zakażonych wzrasta", "Zamykanie miast", "Działania prewencyjne wprowadzone przez rząd Chin".
Denis: - Poprzez doświadczenia ludzi z SARS, wielu kwestionowało oficjalnie podawane liczby. Panika zaczęła wzrastać.
Marcin: - Ludzie rozmawiali między sobą o tym, że na pewno będzie dużo ofiar, że będzie źle, że czeka nas pomór, że szykują się na kataklizm. Przestali wychodzić z domów. Widać było, że mobilizują się między sobą i wspomagają. Nie czekali na oficjalne decyzje władz. Mieszkałem na zamkniętym osiedlu. Przed wejściem rozdawano ulotki o tym, jak należy się zachowywać, by nie zarażać innym. Na telebimach były wyświetlane filmiki instruktażowe, przypominano o częstym myciu rąk.
- Młodzi ludzie, szczególnie ci, którzy mówią świetnie po angielsku, nie wierzyli oficjalnym statystykom. Wysyłali między sobą filmiki z Wuhan z ludźmi leżącymi na ulicach, tymi, którzy umierali. Twierdzili, że jeśli oficjalne statystyki podają, iż jest 200 ofiar, to ta liczba na pewno idzie w tysiące. Nie wiem, ile jest w tym prawdy, a ile plotek – podkreśla Marcin.
Każdego dnia, wracając do domu na zamkniętym osiedlu, Marcin przechodził przez przymusową kontrolę temperatury. W kolejnych dniach miał wrażenie, że w elektroniczne termometry zostało wyposażone całe miasto. Temperaturę sprawdzano przy wejściu do sklepu, restauracji, budynku biurowego. Zapisywano do kogo się przyszło, od kogo wyszło. Prowadzono notatki i proszono o podawanie danych oraz numeru telefonu.
- Wyjeżdżając z Kaifeng brałem pod uwagę to, że mogę być zmuszony iść pieszo 7 km na dworzec. Wprowadzono zakaz poruszania się taksówek, zawieszone były także przewozy poprzez Didi, czyli chińskiego odpowiednika Ubera. Nie działał transport publiczny. Miasto wyglądało na wymarłe. Jeden ze znajomych mi w końcu pomógł, chociaż nie było łatwo go do tego przekonać – mówi Marcin.
Prawda czy plotki
Qi pochodzi z prownicji Anhui, z miasta XuanCheng. Przez koronawirusa zrezygnowała w tym roku z powrotu do domu na święta. Jej 88-letni dziadek, ciotka i wujek przebywają w Zhuhai na granicy z Makau. Na razie jest o nich spokojna. Cała rodzina jest ze sobą w ciągłym kontakcie za pomocą aplikacji WeChat. Qi udało się kupić 100 maseczek, które wysłała rodzicom i dalszej rodzinie.
- Wiele osób nie wierzy oficjalnym informacjom. Statystyki mogą być zaniżone, bo w Wuhan wiele osób nie zostało po prostu przyjętych do szpitali przez brak miejsc, zbyt duże kolejki, czy braki w zaopatrzeniu. W ten sposób nie zostali ujęci w statystykach. Wszystkie działania są jednak przeprowadzone na niesamowitą skalę. Ciężko jest to sobie wyobrazić w Europie, bo w rzeczywistości wyglądałoby to tak, jak by np. odciąć miasto wielkości Londynu od świata – opowiada Qi.
Denis: - Chociaż sytuacja wygląda poważnie, ludzie od początku reagują na wszystko także żartami. W pracy i na WeChacie wysyłają sobie kawały: "Co zrobić, żeby w zatłoczonym pociągu metra znaleźć miejsce siedzące? Zacząć kaszleć lub kichać; lub udawać rozmowę przez telefon, że się właśnie wróciło z Wuhan", lub: "Jak się wykręcić od niewygodnej podróży do domu na chiński Nowy Rok? Wspomnieć, że się właśnie wróciło/wraca z podróży służbowej do Wuhan".
Na Wechatowych grupach Polacy przesyłają między sobą zdjęcia i filmy. Na jednym służby wyciągają siłą z metra osobę bez maseczki, na innych widać kilometrowe kolejki do aptek. Wysoko w górach mieszkańcy budują mur na środku drogi. Na zdjęciach są puste lotniska, dworce, stacje metra.
Mariusz, nauczyciel ekonomii. Od 10 lat w Chinach: - Chińskie prowincje mają dużą autonomię w stanowieniu reguł, więc w różnych miastach i prowincjach w różnych terminach wprowadzano np. nakaz noszenia maseczek. Ale rzeczywiście zdarzało się, że dochodziło do przypadków samosądu między ludźmi. Ludzie pokrzykiwali, gdy widzieli kogoś bez maseczki, wypraszano takie osoby z transportu publicznego. Jeśli mieszkańcy danego bloku wiedzieli, że ich sąsiad pochodzi z Wuhan, potrafili zablokować jego drzwi, przyczepiać kartki: "tu mieszka osoba z Wuhan".
W internetowym komunikatorze ktoś podrzuca informację o ewakuacji polskiej ambasady. Jej pracownica Małgorzata Gradziuk przekazuje w tej samej formie mieszkającym w Chinach Polakom informacje za pomocą WeChata:
"Szanowni Państwo,
W nawiązaniu do doniesień niektórych polskich mediów o rzekomej ewakuacji pracowników ambasady RP w Pekinie pragniemy, parafrazując słynne słowa Marka Twaina, stwierdzić z całą stanowczością: pogłoski o naszym wyjeździe były mocno przesadzone! Jesteśmy, pracujemy, staramy się wspierać wszystkich Polaków w Chinach, którym wsparcie jest potrzebne.
Zespół Ambasady RP i Instytutu Polskiego w Pekinie"
Powrót do domu
Arek Rataj, fotograf, nauczyciel i dziennikarz, w trakcie epidemii przebywał w Wuhan, gdzie wykładał komunikację wizualną na Uniwersytecie Jianghan.
26 stycznia pisze na Facebooku:
Na początku roku Zhang, mój student, jako pierwszy powiedział mi o tajemniczej chorobie, która rozwija się w innym dystrykcie miasta. “To daleko od nas, to nas nie dotyczy" – powiedział ze spokojem Zhang. Uwierzyłem mu, ale zacząłem śledzić wiadomości płynące z mediów. Najpierw dowiedziałem się, ze zamknięto targ rybny, czyli epicentrum wirusa, ale ponieważ nie potrafiłem zlokalizować tego miejsca, które już zdezynfekowano i poddano kwarantannie, poprosiłem Zhanga o wskazanie go na mapie metra. Po kilku dniach zdecydowałem się tam pojechać. Po wyjściu z metra zatrzymałem taksówkę i pokazałem kierowcy zdjęcie zamkniętego targu, które już obiegło media. Z niedowierzaniem patrzyłem, jak taksówkarz blednie ze strachu i przecząco kiwa głową. Poprosiłem go, żeby chociaż wskazał kierunek. Prosto? W prawo? Gdzie? Z obawami potwierdził, że w prawo. Na szczęście mniej przerażonym okazał się być student z walizką, udający się w odwiedziny do rodziny z okazji Nowego Roku. “Ale wiesz, co tam się stało? – zapytał z troską. I pokazał, w która stronę iść. Po 10 minutach zobaczyłem miejsce oblepione taśmami policyjnymi i obstawione tajniakami i gwardia strażników. Ponieważ nie mam legitymacji prasowej, nie zatrzymywałem się, a zdjęcia robiłem intuicyjne i chaotyczne".
Rataj wraz z rodziną i innymi Europejczykami został ewakuowany z Wuhan. Wszyscy trafili do Francji, a następnie dwoma wojskowymi samolotami zostali przetransportowani do Wrocławia. Trafili na obserwację do Wojskowego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu.
Rataj następnego dnia rano pisze kolejny post:
"My, Arek i Ina, zostaliśmy z powodzeniem ewakuowani z Wuhan. Jesteśmy cali i zdrowi w Polsce. Nasze pierwsze i szczere uznanie wędruje do Ambasady Polskiej w Pekinie, Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Komisji Kryzysowej Unii Europejskiej, Ambasady Francji za pomoc w procesie repatriacji, a także portugalskiej załogi podczas długiego i męczącego lotu, oraz polskich sił zbrojnych.
Nasza wdzięczność nie zna granic, kiedy myślimy o chińskich władzach i ich wysiłkach na rzecz zatrzymania wybuchu koronawirusa. Jesteśmy pełni podziwu za całą waszą ciężką pracę! Nasze serca są z ofiarami i rodzinami tych, którzy zostali zarażeni przez zabójczy koronawirus. Wuhan zawsze będzie obecny w naszych sercach.
Wuhan, Jiayou! Wuhan, trzymaj się mocno! Na koniec, ale nie mniej ważne, dziękujemy wszystkim ludziom dobrej woli za pocieszenie nas w mediach społecznościowych. Drodzy przyjaciele, do zobaczenia wkrótce".
Marcin prosto z Kaifeng poleciał do Tajlandii. Mariusz niedługo chciałby wrócić do Chin, ale obecnie jest na Filipinach. Rozwój sytuacji na miejscu obserwuje Denis.
- Obecnie możliwości powrotu do Polski zostały mocno zredukowane przez anulowanie lotów pomiędzy Chinami i Europą. Od samego początku jestem poddawany sporym naciskom z domu, by wyjechać, trzeba być jednak odpowiedzialnym i nie narażać bliskich lub rodaków na potencjalną infekcję. Jeszcze nie myślę o wyjeździe, m.in. ze względu na Qi. Nie chciałbym jej tutaj zostawić samej – mówi.
Pierwszy przypadek koronawirusa zanotowano na początku grudnia. Zanim władze podjęły działania, wirus zdołał przerodzić się w epidemię, a obecnie jest problemem globalnym. Oficjalne statystyki podają, że do 7 lutego z powodu koronawirusa zmarło 636 osób.