Materiały dystrybutora

"Czarne święta" (org. "Black Christmas") z 1974 roku to jedna z najważniejszych pozycji w dziejach kina grozy. Wyprodukowany w Kanadzie film odświeżył schematy i był zapowiedzią boomu na krwawe horrory (slashery), który rozpoczął się kilka lat po jego premierze. Jednak, mimo że jakościowo, pod względem scenariusza i sugestywności, przewyższał większość z jego następców, to nie stał się kasowym hitem, a krytycy docenili go dopiero długo po premierze.

Zderzenie drastycznej przemocy z tematem Świąt Bożego Narodzenia było zbyt trudne do strawienia dla masowego widza. Zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że "Czarne święta" zostały opowiedziane całkowicie na poważnie, bez porozumiewawczego mrugania do widza, charakterystycznego dla wielu późniejszych slasherów.

Miejskie legendy, mimo że przez wielu nie są traktowane poważnie, niezaprzeczalnie stanowią istotną część współczesnej kultury. Przekazywane z ust do ust (lub jak teraz za pośrednictwem internetu) przyprawione dreszczykiem opowieści nierzadko odzwierciedlają społeczne lęki i frustracje charakterystyczne dla danego miejsca i czasu, bywają więc różne w zależności od szerokości geograficznej. Jak w komunistycznej Polsce na początku lat 70. żywa była ciągle opowieść o Czarnej Wołdze po zmroku porywającej dzieci, tak na Zachodzie popularnością cieszyła się miejska legenda o nastoletniej niańce, która późną nocą odbiera groźne i obsceniczne telefony, po czym przerażona dowiaduje się, że wykonywane one są z domu, w którym się znajduje.

Podwaliny pod nową gałąź kina grozy

W Polsce historia ta nie miała szans na zdobycie popularności (m.in. dlatego, że w PRL-u nie do pomyślenia było posiadanie dwóch aparatów telefonicznych), ale na ludzi po drugiej stronie żelaznej kurtyny, zwłaszcza w Ameryce Północnej, oddziaływała z taką mocą, że przez lata na jej kanwie powstał szereg filmów grozy.

Źródło: Materiały dystrybutora

Jednym z najbardziej sugestywnych z nich jest właśnie kanadyjski horror "Czarne święta". Reżyser Bob Clark wraz ze scenarzystą Royem Moorem potraktowali opowieść o czającym się w domu psychopacie jedynie jako punkt wyjścia, uznali bowiem, że w miejskiej legendzie jest zbyt mało treści, aby mogła pod względem dramaturgicznym unieść cały film. Dlatego też twórcy odwoływali się do głośnej sprawy morderstw, które w tamtym okresie miały miejsce w Montrealu. Wykorzystali też szereg chwytów wypróbowanych w innych horrorach i thrillerach, które następnie twórczo przerobili i rozbudowali, kładąc podwaliny pod nową gałąź kina grozy.

Wydarzenia, co nietrudno zgadnąć, rozgrywają się w okresie Świąt Bożego Narodzenia. W pierwszych scenach nieznany mężczyzna zbliża się do domu, gdzie odbywa się gwiazdkowe przyjęcie, w którym biorą udział niemal same kobiety. Okazuje się, że jest to budynek należący do jednego z żeńskich stowarzyszeń studenckich, pełniący rolę nieco podobną do akademika. Nieznajomemu udaje się niepostrzeżenie dostać na pierwsze piętro. W tym czasie na dole zabawa trwa w najlepsze, studentki żegnają się z kampusem przed wyjazdem na ferie. Jedna z nich udaje się na górę, gdzie ginie z rąk napastnika. Mniej więcej w tym samym czasie dzwoni telefon, męski głos w obsceniczny sposób grozi kobietom. Następnie większość studentek opuszcza kampus. Dopiero następnego dnia okazuje się, że jedna z nich zniknęła. Rozpoczynają się poszukiwania.

Telefon od nieprzyjaciela

Już od pierwszych minut "Czarne święta" trzymają w napięciu i zaskakują formą. Początkowe zdarzenia obserwujemy z perspektywy nieznajomego napastnika. Zaskakujący zabieg daje duże pole do kreowania atmosfery grozy i niepewności, wyróżniając "Czarne święta" na tle innych filmów gatunku (choć ów chwyt był zastosowany już wcześniej w skandalizującym protohorrorze "Podglądacz" z 1960 roku). Sceny, w których bohaterowie próbują sobie radzić z napastnikiem i szukają rozwiązania zagadki morderstw, są kontrowane ujęciami brutalnych zbrodni. Przez to, że nie poznajemy tożsamości napastnika, jego makabryczne czyny nabierają charakteru uniwersalnego. Znika bariera oddzielająca widzów od wydarzeń dziejących się po drugiej stronie szklanego ekranu. Sprawcą zabójstw może być nie "filmowy" - a tym samym nierzeczywisty, więc niegroźny, maniak, a "zwykły" człowiek mieszkający na przykład na ulicy obok.

Źródło: Materiały dystrybutora

Proste niedopowiedzenie samo w sobie nie zbudowałoby suspensu. Dzięki reżyserii i montażowi udało się jednak bardzo skutecznie osiągać zamierzony efekt. Głównym punktem programu w tego rodzaju kinie jest stopniowe eliminowanie kolejnych bohaterów przez potwora/psychopatę. Filmy powstałe po "Czarnych świętach" podchodziły do tego tematu na wiele sposobów, rzadko jednak udawało się im wywołać realne napięcie. Tutaj osiągnięto ten efekt. Duża w tym zasługa doskonale zrealizowanych, przerażających telefonów wykonywanych przez bezimiennego. To właśnie ten element zasługuje na szczególne wyróżnienie.

Napastnik w oczywisty sposób cierpi na chorobę psychiczną, w słuchawce słyszymy kilka wrzeszczących obłąkanych głosów wykrzykujących obrzydliwe wiązanki. Po seansie pamięta się głównie nie o ciekawie skądinąd zainscenizowanych scenach zabójstw, a właśnie tych telefonach. Ich efekt jest potęgowany przez fakt, że psychopata w czasie dokonywania zbrodni przez cały czas milczy. Nie widzimy go również ze słuchawką w ręce. Twórcy z rzadką konsekwencją i samodyscypliną zastosowali się do żelaznej zasady kina grozy, że najbardziej straszy to, czego nie widać (czego nie można powiedzieć o remaku z 2006 roku, który zdradza dosłownie wszystko).

Niechętnie dotykane tabu

W "Czarnych świętach" można doszukiwać się również odniesień do ówczesnej sytuacji politycznej, a przede wszystkim problemów gnębiących w tamtym okresie ludzi Zachodu. Na ekranie widzimy echa społecznych niepokojów w Kanadzie związanych z działaniem separatystycznej organizacji terrorystycznej Front Wyzwolenia Quebecu (porwanie i śmierć wicepremiera lokalnego parlamentu). Z tego powodu wprowadzono ustawę o prowadzeniu wojny, która dawała rządowi nadzwyczajne uprawnienia i możliwości ingerencji w prywatność obywateli. Kanadyjczycy przestali się czuć bezpiecznie w swoich domach, czego wyrazem były m.in. "Czarne święta". Dodatkowo w filmie poruszono także kwestie niechcianej ciąży i aborcji. Tematy te nawet dziś stanowią niechętnie dotykane w kinie gatunkowym tabu.

Źródło: Materiały dystrybutora

"Czarne święta" to doskonały horror, wymykający się gatunkowym ramom. W chwili premiery przeszedł bez echa, ale dziś uważany jest za jeden z najważniejszych filmów grozy. Zastosowane przez Boba Clarka rozwiązania weszły do kanonu horrorowych tricków. Warto wspomnieć chociażby uważany za pierwszy pełnoprawny slasher film "Halloween" Johna Carpentera z 1978 roku. Już sam fakt, że w tytule pojawia się nazwa święta, mówi wszystko o źródle inspiracji. "Halloween" zostało wielkim przebojem i zapoczątkowało wysyp podobnych filmów (żeby wspomnieć tylko kultowe serie "Piątek 13-go" oraz "Koszmar z ulicy Wiązów" czy nieco późniejszy "Krzyk"). Jednak "Czarne święta" z 1974 roku są filmem wartym zobaczenia nie tylko z powodu ważnej roli w historii gatunku.

To po prostu dobry obraz, który powinien zainteresować nie tylko miłośników kina grozy, ale również wszystkich lubiących dobre, poważne kino w nieoczywistym, bo świątecznym, sosie.