., Archiwum prywatne
Oto #HIT2019. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
- Policz, ile to w sumie.
- Sześć.
- Niech będzie sześć.
Lekcja pierwsza. Jak Przemyt przestał dilować
Promienie słońca przebijają się przez wykrochmalone firanki dyrektorskiej kancelarii, której nikt nie śmiałby nazwać gabinetem. Na ścianach równiutko dyplomy za zasługi pedagogiczne, obraz Matki Bożej Niepokalanej i mapa świata. Na surowym biurku z czarnego drewna biały telefon stacjonarny, czasopismo dla hodowców gołębi pocztowych i sterta teczek A4 z życiem uczniów. Naprzeciwko biurka krzesło, za krzesłem Przemek. Dla przyjaciół Przemyt.
- Gadaj, jak było.
Stanisław Wójcik ma głos tak donośny, że nie wiadomo czy jeszcze mówi, czy już krzyczy. Jeśli ktoś spotka go na ulicy – w płaszczu i kapeluszu zmierzającego do kościoła lub w ogrodzie doglądającego stada gołębi pocztowych – powie, że to starszy pan o miłej twarzy.
Jednak za progiem Zespołu Szkół w Teresinie był dyrektorem Wójcikiem, który dużą spracowaną dłonią trzymał setki szamoczących się z życiem uczniów. Jeden z nich to Przemyt.
- Na imprezę przyjechał jakiś chłopak z Warszawy, nie znam człowieka. Dał mi kilka tabletek, nie wiem, co tam w nich było. Nie brałem. Jedną odsprzedałem Tomkowi. Porzygał się i poszedł do domu. Więcej nie wiem, ale przysięgam, że już nigdy…
PRZERWA
O swoim systemie wychowawczym Wójcik mówi otwarcie. Patrzy w oczy kolejnym nauczycielom, wójtom, starostom, milicjantom, a potem policjantom. Nikt nigdy na niego nie doniósł. Nikt się nie poskarżył.
Lekcja druga. Jak Staś zbudował szkołę
Studzianki, sandomierskie. Mama i tata Stasia marzą, żeby synek zdobył wiedzę i został kimś.
Staś każdego dnia o 5 rano cichutko zamyka drzwi skromnego domu i rusza, raz rowerem, a raz piechotą, w 15-kilometrową drogę po wykształcenie. W małej szkółce pracuje wówczas tylko jeden nauczyciel. Z radością dostrzega w 12-letnim dziecku talent pedagogiczny i każe w swoim imieniu prowadzić lekcje matematyki dla uczniów klasy drugiej.
Źródło: Archiwum prywatne / Lata 70. Budowa szkoły w Teresinie.
Te młodsze go lubią. Starsze nie. Może przez ten zapał do nauki, a może przez sympatię nauczyciela. Śmieją się, że jest mały, bo do 16. roku życia mierzy zaledwie 150 cm. Ale Staś to twarda sztuka.
Szkołę lubi bardzo. Dlatego trzydzieści lat później zbuduje własną.
Staszek kończy pedagogikę, jedzie za pracą do powiatu sochaczewskiego. W 1973 staje na czele grupy miejscowych aktywistów społecznych i doprowadza do założenia szkoły rolniczo-ogrodniczej we wsi Teresin.
Działa sprawnie. Zdobywa stanowisko dyrektora i pieniądze na budowę dużego gmachu szkoły i hali sportowej. Jednocześnie rozszerza placówkę o liceum ogólnokształcące.
Tak powstaje Zespół Szkół w Teresinie im. Prymasa Tysiąclecia Stefana Kardynała Wyszyńskiego. W powiecie nazywany po prostu "Szkołą Wójcika". Bo dla mieszkańców to ten drugi jest postacią bardziej znaną, a już na pewno nie mniej zasłużoną.
Do ZS w Teresinie napływa młodzież z okolicznych wsi - zdolna i niezdolna, czysta i karana, trzeźwa i uzależniona.
KRÓTKA PRZERWA
Przez 30 lat Stanisław Wójcik stosuje na niesubordynowanych uczniach swoją autorską metodę nauczania.
Lekcja trzecia. "Rodzice wybrali Wójcika"
Październik, późne lata 80. W oddalonej 5 km od Teresina wsi Seroki kukurydza zdążyła już dojrzeć i cierpliwie czeka na egzekucję. Grupa pierwszoroczniaków ukrywa się tu przed sprawdzianem z budowy maszyn rolniczych. To ich pierwsze wagary i jedne z pierwszych papierosów, których dym drapie jeszcze w płuca. Beztroskę burzy warkot silnika.
- K..., Wójcik.
W jednej chwili uczniowie, jak wystraszone gołębie, zrywają się do ucieczki. Ale koła czerwonego fiata są szybsze, niż noszone od dwóch pokoleń trampki z pewexu. Maluch zbliża się do biegnących wagarowiczów na odległość kilkunastu centymetrów. Uczniowie uciekają, ile tchu w zbolałych od nikotyny płucach, ale on nie zwalnia. Pędzi swoje stado w stabilnym tempie pod samą bramę szkoły.
- Twoja mama była na tych wagarach?
- Owszem i były to jej ostatnie wagary – odpowiada Martyna, 26-letnia absolwentka ZS Teresin. - Tato też był uczniem Wójcika, tam się poznali. Gdy kończyłam gimnazjum, radzili mi wybrać tę szkołę. Ja chciałam do stolicy, ale twierdzili, że Wójcik wychowa mnie lepiej niż oni, a wtedy już były ze mną problemy. Nie przepadałam za nauką.
Dziewczyna wie, że Wójcikowi zdarzało się uderzyć. W okolicy krążą legendy, jak to zaprasza niegrzecznych chłopaków do gabinetu, otwiera szafę, w której ma pałę i pas. Później każe wybierać.
Martyny to nie zniechęca. Nigdy nie słyszała, żeby nawet najgorszy element powiedział o nim złe słowo. Jest ciekawa, chce poznać tego słynnego dyrektora.
Tylko raz widzi, jak Stanisław wymierza karę. W sobotę bawi się ze znajomymi na dyskotece. Jej kolega wącha jakieś świństwo i rzuca się na faceta przy barze. Mocno go bije. W poniedziałek rano dyrektor Wójcik zaprasza kolegę do kancelarii. "Ile słodzisz?" – pyta. "Dwie" – odpowiada zaszczycony. Dostaje dwa razy.
Dyr. Źródło: Archiwum prywatne / Stanisław Wójcik. Wczesne lata 80.
Martyna: - Później, jak jeździliśmy na dyskoteki, to był złoty chłopak.
Nie boi się, że sama dostanie, bo Wójcik słynie z tego, że nigdy żadnej dziewczyny nie uderzył. A tych, co bił, to bił, bo mu zależało.
- Bił, bo mu zależało?
- Zależało mu nawet na tych, na których ich własnym rodzicom nie zależało.
Nikt nigdy nie skarży się na dyrektora. Każdy wie, że zasłużył. To był jego styl: jest zbrodnia, musi być kara.
- Jaką wymierzał tym, których nie bił?
- Rozumiałabyś, gdybyś go znała. On nas bardzo wspierał. Jak były kłopoty domowe, brał na rozmowę i mówił: "Ty sobie ze wszystkim poradzisz, bo jesteś silny. Kto jak nie ty?". Zauważał każdą piątkę, każdy medal sportowy. Klepał wtedy po plecach z taką dumą, że nieraz i on i my musieliśmy ukrywać łzy. Jak się zrobiło coś złego, to największą karą było poczucie, że właśnie zawiodło się jedynego człowieka, który zawsze stał po twojej stronie.
PRZERWA NA PAPIEROSA
Kuba w przeciwieństwie do kolegów nie ćpa, nie kradnie ani nie daje w mordę. Żeby odreagować nieprzyzwoity poziom samokontroli, wypala dwie paczki dziennie.
Tego dnia pod pretekstem pełnego pęcherza wychodzi z lekcji. Za budynkiem szkoły spełnia znacznie pilniejszą potrzebę. Trzęsącymi się dłońmi wyjmuje papierosa z paczki czerwonych Marlboro, którą kupił w pobliskim kiosku za 7,50 na dowód starszego brata.
Nagle zza rogu słyszy kroki. Szybkie i choleryczne, nie do podrobienia. Ten rytm zna każdy uczeń. Zanim przerażony Kuba zdąży wypuścić z dłoni czerwonego Marlboro z paczki za 7,50, wyrasta przed nim postać dyrektora.
- Pompuj.
Kuba pada na ziemię. – Zdrowy chłopak w twoim wieku powinien bez problemu zrobić 60 pompek. Raz, dwa, trzy…
Dla kogoś, kto wypala 40 papierosów dziennie, taki wysiłek jest zabójczy. Kuba nie pamięta dziś, ile czasu pompował, ale pamięta obawę dotyczącą wyrzygania własnych płuc.
– Opowiadałem o tej sytuacji kolegom z innej szkoły. Powiedzieli, że powinienem się postawić i że pizda ze mnie. Mówili tak tylko dlatego, że go nie poznali. Dyrektor wzbudzał coś takiego, że najgorsze bandziory chyliły przed nim czoło.
- Co to było?
- Respekt, strach, podziw, a przede wszystkim szacunek. Wójcik nie był sadystą. Kary wymierzał w taki sposób, że nie czuliśmy się upokorzeni. To było jasne, że chce nam wbić do głowy, żebyśmy nie robili krzywdy innym i sobie. Przede wszystkim sobie.
GODZINA WYCHOWAWCZA
Według jednej z nauczycielek, które pracowały z Wójcikiem, był on Korczakiem naszych czasów. A może już nie naszych, bo czasy się zmieniły. Ona nic nie wie. Tylko raz widziała tę pałę w kancelarii, ale może to na pokaz? Uczniowie opowiadali różne historie, wiadomo. Zresztą młodzież też się zmieniła - jest bardziej roszczeniowa i takie kary dziś by już nie przeszły. A szkoda.
- Do mojej klasy chodził taki, jak to się mówi, metalowiec. Glany, sprana koszulka, wbite w plecak agrafki i długie, długie włosy zasłaniające twarz. Chłopak z dobrego domu, ale pogubiony w swojej subkulturze. Pewnego dnia ukradł coś z sali gimnastycznej.
Jeszcze dobrze nie pochwalił się kolegom, gdy na lekcje wpadł dyrektor Wójcik. Za włosy i do kancelarii. Jednym sprawnym ruchem nożyczek odmienił życie chłopaka. Z mrocznego buntownika została krótkowłosa atrapa.
Następnego dnia do szkoły przyszedł starannie ogolony, w schludnym ubraniu. Rodzice nie wnieśli skargi.
- Z takiego, wie pani, brudasa, zrobił się porządny chłopak. I dziewczyny zaczęły się za nim oglądać! Więc nawet jeśli dyrektor zrobił coś nie do końca legalnie, to uczniom i tak wychodziło na dobre.
Lekcja czwarta. Tato mi klapsa nie dał ani razu
Przed szkołą Wójcika czerwcowy spokój. Zapach świeżo skoszonej trawy miesza się z dymem odpalonych przez grupkę uczniów papierosów, dziś już zacznie droższych, niż 7,50 zł za paczkę.
Nad wejściem tablica z wizerunkiem Prymasa, po prawej zabytkowy traktor Ursusa, który pamięta jeszcze smak przedwojennej ziemi. Po lewej skwerek z miejscem na ognisko. Naokoło fotele ze starych opon i sznurka. Przed słońcem chroni je dąb zasadzony ku pamięci Stanisława Wójcika. Podczas klasowych ognisk siadają tu uczniowie i wznoszą w stronę drzewa butelki z coca-colą, a może nie tylko, pijąc zdrowie dyrektora, o którym mówili im rodzice.
- Niech pani zobaczy, jaki to duży budynek. W szczytowym momencie chodziło tu 600 uczniów, a tato znał każdego z imienia i nazwiska – mówi energiczna blondynka o silnym uścisku dłoni. – Katarzyna Wróbel, córka Stanisława Wójcika.
Była zazdrosna o tatę. Jedynaczka całe dzieciństwo czuła, jakby miała kilkaset sióstr i kilkuset braci. Ojciec nazywał szkołę drugim domem. Drugim, bo żona i córka, a później także zięć i wnuki, zawsze byli na pierwszym miejscu.
Tylko że ten drugi dom, zabierał do pierwszego. Siadał w fotelu i wzdychał: "Kasia, tak mi szkoda tego chłopaka. Matka się zabiła, ojciec pije".
- Wściekła byłam, że mi zabierają tatę. Ale dziś sama pracuję w tej szkole i wiem, że jeśli chce się dać dzieciakom coś więcej niż tylko 45 minut uwagi, to nie da się zupełnie odciąć.
Źródło: Archiwum prywatne / Uczniowie podczas praktyk.
O metodzie wychowawczej ojca oczywiście słyszała. Sama nie jest jej zwolenniczką.
- To nie była jego jedyna metoda. Wiele z tych, które stosował, poleca się nawet w najnowszej literaturze pedagogicznej. Tą kontrowersyjną miał zarezerwowaną tylko dla najbardziej opornych. Czasy się zmieniły i teraz trudno to zrozumieć, ale ci chłopcy, bo żadnej dziewczyny nigdy nie uderzył, znali tylko świat przemocy. Często wywodzili się z patologii i za każde przewinienie dostawali w domu lanie. Bez rozmowy, bez wychowania. Brzmi to strasznie, ale oni byli do tego przyzwyczajeni. Ta pałka była raczej symbolem. Dodatkiem do wielogodzinnych nieraz rozmów z uczniami. Próbą wychowania tych chłopaków, do których nic nie docierało. Z których rodzice już dawno zrezygnowali. Pani musi wiedzieć, że tato nie był agresywny. Ja nigdy nawet klapsa nie dostałam.
Pedagog Katarzyna Wróbel myśli dziś, że na tamte czasy, na tamte realia tata zrobił wszystko, co mógł dla swoich uczniów. Słyszała, że czują wdzięczność, że mieli takiego drugiego ojca.
- Takiego, czyli jakiego?
- Surowego, ale kochającego. Który wymagał od innych, ale przede wszystkim od siebie. Pracowity, sumienny, punktualny i dobrze zorganizowany. Uważał, że każdy ma prawo do własnego zdania i przekonań. Dostrzegał przede wszystkim człowieka i twierdził, że każdy zasługuje na drugą szansę. Nikogo nie można skreślać. Zawsze znalazł czas, służył wsparciem, pomocą i cenną radą. Cieszył się z sukcesów innych. Taki był nie tylko dla bliskich, ale dla każdego, kto potrzebował pomocy. Tatę trudno zamknąć w jakieś ramy. Powiedzieć, jakim był człowiekiem. Oprócz tego, że na pewno dobrym.
Lekcja piąta. Dobry hodowca gołębi nie traci
Gołąb pocztowy jest odmianą gołębia skalnego. Te niezwykłe ptaki mają umiejętność wracania do gołębnika z miejsc oddalonych nawet o 2 tys. km. Zadaniem hodowcy jest wychowanie ptaków w taki sposób, by puszczone wolno nie odleciały, lecz wróciły do swojej małej ojczyzny na podwórzu ich właściciela.
Dyrektor Wójcik i inni hodowcy jeździli w weekendy do dalekich miast, skąd wypuszczali swoje stada. Wygrywał ten, którego ptak przyleciał do domu pierwszy.
Nauczyciel Marcin Odolczyk przez 20 lat pracował u boku Stanisława Wójcika.
- W poniedziałek rano, gdy przychodziłem do szkoły, patrzyłem na jego twarz. Potrafiłem wyczytać z niej, czy wszystkie gołębie wróciły z wyścigu. Gdy któryś się zawieruszył, Stanisław był w fatalnym stanie. Podczas przerw kursował do domu i sprawdzał, czy ten zagubiony ptaszek nie siedzi już w ogrodzie.
- Te ptaki często nie wracały?
Marcin Odolczyk długo nie odpowiada, bo jego myśli wyfruwają poza gołębnik Stanisława Wójcika i dolatują do ławki 18-latka ze zniszczoną życiem twarzą.
Błażej miał na imię. Rodzice pili, a on pracował na budowie. To, co zarobił i z czego nie okradł go ojciec, wydawał na ćpanie. Nie przynosiły efektów dziesiątki wizyt w kancelarii, aż wreszcie dyrektor zlecił chłopakowi poprowadzenie szkolnej akademii. Marcin nigdy nie zapomni, jak chudy, wyniszczony chłopaczyna stanął przed mikrofonem i zaczął odgrywać kabaret.
- To było coś! Tak się zaangażował w występowanie, że przestał opuszczać zajęcia i jeszcze oceny poprawił. Myśleliśmy, że już go mamy, ale pod koniec ostatniej klasy znów popłynął.
Źródło: Archiwum prywatne / Gratulacje od dyr. Wójcika były dla uczniów prawdziwym wyróżnieniem.
Błażej poszedł w takie tango, że nie pojawił się na zakończeniu roku szkolnego. Wtedy Stanisław po raz pierwszy przyznał, że nie może nic zrobić dla swojego ucznia. "Tutaj pomoże tylko lekarz" – powiedział. Później jeszcze długo tego Błażeja przeżywał. Jak gołąbka, co nigdy nie wrócił.
PRZERWA NA POGRZEB
Dyrektor odszedł na emeryturę w 2012 roku. Miał 70 lat. Żegnał się z uczniami wśród kwiatów i łez. Ale nie na zawsze. Wolnymi popołudniami byli wychowankowie naciskali dzwonek przy furtce Stanisława Wójcika, pytając czy mogą zasięgnąć rady, powspominać albo po prostu obejrzeć gołębie. Stanisław podchodził do furtki i otwierał ją na oścież. Nawet wtedy, gdy już był o kulach.
Źródło: Archiwum prywatne / Dyr. Stanisław Wójcik tuż przed odejściem na emeryturę.
W 2014 roku jego organizm zaatakowało stwardnienie zanikowe boczne (SLA), prawie całkowicie paraliżując, a po dwóch latach doprowadzając do śmierci.
"Gmina Teresin żegna dziś swojego honorowego obywatela, odznaczonego Medalem Komisji Edukacji Narodowej, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i Złotym Krzyżem Zasługi. Wieczny odpoczynek racz Mu dać Panie".
30 grudnia 2016 roku wszystkimi ulicami Teresina płynęli czarni smutni ludzie, by wśród kwiatów i łez pożegnać Stanisława Wójcika. Tym razem na zawsze.
Msza pogrzebowa odbyła się w kaplicy na parafialnym cmentarzu, choć uczniowie i nauczyciele naciskali, by odprawiono ją w kościele. Dlaczego więc cmentarz?
Jedni mówią, że ze skromności zmarłego i jego rodziny. Inni, że licząca 5 tys. miejsc bazylika nie pomieściłaby wszystkich żałobników.
Źródło: Archiwum prywatne / Zdjęcie dyr. Stanisława Wójcika, które obiegło media społecznościowe tuż po jego śmierci.
Po pogrzebie byli uczniowie logują się w mediach społecznościowych i zaczynają pisać. Że to dzięki niemu są dziś mężami, żonami i dobrymi pracownikami. Że przestali ćpać, pić i kraść. Że szanują matkę, ojca i samych siebie. Część mieszkańców żądała, by nadać szkole imię Stanisława Wójcika, inni, by nazwać tak ulicę, a jeszcze inni, by w centrum miejscowości stanął jego pomnik.
Może z tego niezdecydowania nie powstało jeszcze nic. Ale gmina o Stasiu ze Studzianek pamięta i nie zapomni, póki żyć będzie ostatnie pokolenie, które wypuścił z gołębnika.
Lekcja numer sześć
Przemyt wtedy u dyrektora policzył do sześciu.
- Chłopak trafił wczoraj do szpitala.
- Wiem.
- Ma tam zostać do piątku. Policz, ile to w sumie dni.
- Sześć.
- Niech będzie sześć.
Zanim dyrektor Wójcik uderzy po raz pierwszy, mówi tylko "złap się".
Przemyt chwyta za poręcz krzesła, na którym zazwyczaj siadają zatroskani rodzice. Przyjmuje pierwszy cios wymierzony w pośladki. Później drugi, trzeci, czwarty.
- Żyjesz?
- Żyję.
Piąty i szósty. Cisza. Spojrzenie w oczy i komenda: "Na lekcje". Długi korytarz, sala geograficzna.
- Przemek, ty się znów spóźniłeś. Siadaj natychmiast.
- Postoję.
- Jak to postoisz? Gdzie ty w ogóle byłeś?
- U pana dyrektora.
- Aha.
Nauczycielka wraca do prowadzenia lekcji. Tłumaczy, że burze są czasem potrzebne, by oczyścić powietrze.
Dzwonek.
Przemyt łapie za plecak firmy Jean Sport i wybiega do łazienki. Do muszli klozetowej wsypuje rozdzielone równiutko działki białego proszku, który tego wieczora miał trafić do zniecierpliwionych nozdrzy kilkunastu uczniów. Sześć ciosów, jedno spojrzenie i toaletowa spłuczka. Tyle wystarcza, by Przemyt znów stał się Przemkiem i raz na zawsze pożegnał się z dilerką.
KOMENTARZ OD AUTORKI:
"Klaps nie zostawia wielkiego śladu (...). Trzeba rozróżnić, czym jest klaps, a czym jest bicie" – słowa wypowiedziane w połowie czerwca przez Rzecznika Praw Dziecka oburzyły wielu Polaków wywołując jednocześnie stanowczy sprzeciw wobec kar cielesnych. Bo bicie jest złe i nie można z tym polemizować.
Ale z opowieścią Przemka, Kuby i Marty, tysiącem ludzi na pogrzebie i setkami podziękowań dla Stanisława Wójcika także nie można polemizować.
Jak zatem skomentować zachowanie bohatera reportażu, którego skrytykować trzeba?
Psycholog Aleksandra Piotrowska mówi, że nie zawsze osoba, która stosuje przemoc wywiera na młodym człowieku tylko negatywny wpływ.
- Zdaje się, że pan Wójcik był autentycznie zaangażowany w wychowanie swoich uczniów. Chciał przygotować ich do dorosłego życia – oceniła psycholog. – Tyle, że robił to między innymi metodą, która jest dziś całkowicie nieakceptowana.
Aleksandra Piotrowska zwróciła uwagę, że rzecz dzieje się głównie w latach 80 i 90. Wielu ludzi nie kwestionowało wtedy kar cielesnych, a wiedza pedagogiczna była zupełnie inna. Jak podkreśla, psycholog Stanisław Wójcik prócz bicia, wprowadzanego w wyjątkowych sytuacjach, stosował na co dzień bardzo skuteczne metody pedagogiczne – okazywał uznanie, zaufanie i doceniał najmniejsze sukcesy swoich uczniów.
- Oni mieli pewność, że zależy mu na nich i na ich losie. Nie wiem, czy wynikało to z jego wiedzy, czy po prostu z talentu i intuicji. W dzisiejszych czasach na pewno znalazłby inne metody zamiast bicia – ocenia Piotrowska.
Mieszkańcy nie postawili Stanisławowi Wójcikowi pomnika w centrum gminy, ale w ich głowach stoi on od lat. Aleksandra Piotrowska wskazuje, że zawsze, jeśli mamy do czynienia z dawnymi relacjami, nasze wspomnienia ulegają zniekształceniu. Możemy zrobić z kogoś osobę niemal świętą, bo wszystkie złe wspomnienia zostaną stłumione. Zapominamy o negatywnych emocjach, jeśli te pozytywne były częstsze i silniejsze. Wtedy nie jest to wspomnienie o człowieku, który bił, tylko o człowieku, który przejmował się losem uczniów. Fakt jest jednak taki, że nikt mu się nie postawił i nikt nie skarżył.
- Stanisław Wójcik nie reprezentował tylko skłonności do bicia, podejrzewam, że w przeciwieństwie do wielu rodziców jego uczniów – wskazuje Piotrowska. - Była w nim uczciwość i zgodność zachowania z normami, które głosił i które wpajał uczniom. Swoim postępowaniem wywoływał szacunek i myślę, że naprawdę był autorytetem w swoim środowisku. Nie ze względu na to, że lał. Tylko mimo tego, że lał.