Malina Szczepańska, Archiwum prywatne

Początek wieku. Zaczynam studia i uczę się wielkiego miasta. I tego, że muszę przeżyć za 450 złotych od rodziców. Dlatego poszedłem do pracy. Byłem drukarzem i pracownikiem marketu. Zabijałem karpie, a jako maskotkę na festynach, dzieci lały mnie kijami. Uzbierało się 12 prac. Wiem, że etat to wartość, ale nie taki, który czyni cię nieszczęśliwym.

Drukowałem

Praca była na trzy zmiany. Od 6 do 14, od 14 do 22 i od 22 do 6. Ja zaczynałem o szóstej. Wypada jednak pojawić się wcześniej, a więc i wcześniej wyjechać, a droga do pośredniaka niełatwa. Z domu wychodziłem o trzeciej trzydzieści. Dwie przesiadki, spacer, tak by w okolicach piątej znaleźć się na miejscu. Żadnej rozmowy kwalifikacyjnej, tylko lista, a do niej kolejki. Wpisywali się na nią chętni do pracy. Trzydzieści osób po mnie już się nie załapało. Nikt mi nie przedstawił zakresu obowiązków, bo za każdym razem były inne. Nie wiedziałeś, czy akurat będziesz sklejał czeskie książki telefoniczne czy "Playboya” wysyłanego na wschód.

Za godzinę dostawałem 4,25 złotych brutto. Za osiem godzin pracy dostawało się trzydzieści kilka złotych minus bilety autobusowe, dobrze że studenckie. Zostawało około dwudziestu ośmiu złotych za jeden dzień życia. Byłem tam dziesięć razy, ale kolega wytrzymał do końca studiów. Zwolnili go jak skończył dwadzieścia sześć lat i przestał się łapać na świadczenia zusowskie opłacane przez uczelnię.

Układałem

Tesco i wykładanie towarów. Stawka godzinowa niska, ale grafik elastyczny. Przychodziłem na popołudnia albo nocki. Pracowałem najwolniej na sali, ale nikogo to nie interesowało. Trafiłem akurat na okres przedświąteczny, więc poznałem wszystkie piosenki na Boże Narodzenie. Długo tam nie wytrzymałem. Potem spotkał mnie awans ekonomiczny. Z cztery siedemdziesiąt na godzinę, na pięć trzydzieści na dziale rybnym.

Błażej: "Zabijało się jednego karpia na minutę. Pół tysiąca ryb w ciągu dniówki". Na zdjęciu: odłów karpi przed świętami.

Błażej: "Zabijało się jednego karpia na minutę. Pół tysiąca ryb w ciągu dniówki". Na zdjęciu: odłów karpi przed świętami.

Autor: Piotr Kamionka/REPORTER

Źródło: East News

Zabijałem

Za godzinę pracy wychodziła paczka fajek. Trafiłem tam tuż przed świętami. Zabijałem karpie. Były tam profesjonalne narzędzia tortur do ukatrupiania ryb. Kolczugowe rękawice do wyławiania i plastikowa pałka do ogłuszania. Nożykiem odcinało się głowę i wyciągało wnętrzności. Wprawiłem się. Zabijało się jednego karpia na minutę. Pół tysiąca ryb w ciągu dniówki. Czasem mniej, bo niektórzy kupowali sandacza, a one już przychodziły bez głowy. Przyszła Wigilia i karpie nie były już potrzebne. Ale zostałem na rybnym. Przez stawkę i ludzi. Dużo lepsza praca niż wcześniejsza w drukarni - pierwsza zespołowa. Wielka zmiana dla kogoś kto wcześniej żebrał w pośredniaku o zajęcie. Pół roku tam byłem.

Kopałem

Potem trafiłem do Jurka i zostałem człowiekiem od wszystkiego. Jurek miał duży majątek i dużo nawyków. Jednym z nich było właśnie to, że zawsze zatrudniał sobie studenta. Wiem, że nie byłem ani pierwszy, ani ostatni, bo sam poleciłem swojego następcę. Wtedy wszystkie prace zdobywało się przez kumpli z akademika, którzy mogli cię polecić, albo przez Gazetę Anonse.

Jurek prowadził firmę deweloperską. Kupował działki, budował domy, załatwiał dokumenty i pozwolenia. Ale najpierw trzeba było taką działkę wykosić czy wykopać rów, a potem zawieść dokumenty i naprawić auto. Robiłem to ja, albo inni pracownicy, których miałem doglądać. Dziesięć złotych za godzinę - na tamte czasy bardzo dobra stawka. Dzisiaj myślę, że kopanie rowów na czarno, za tyle to wyzysk.

Sprzedawałem

Po dwóch latach zmieniłem pracę na coś luźniejszego. Sprzedawałem karty kredytowe przez telefon. Godzinówka gorsza, ale niezłe premie. Niektórzy sprzedawali po pięć na godzinę, więc się opłacało. Im, ale nie mnie. Początkowo skusiło mnie środowisko korporacyjne, to że wszystko jest takie zorganizowane. Dlatego rozumiem ludzi, którzy po latach pracy w gastro idą zachwyceni do korporacji.

To jest robota jak z amerykańskich filmów. Masz biurko, komputer, dookoła siebie ładnie ubranych ludzi, nakładasz słuchawki i robisz rzeczy, których nikt nie rozumie. Szczególnie osoby do których dzwonię. Myśleli, że dam im kartę, a bank tysiąc złotych w prezencie. Pod koniec pracy nie sprzedawałem nic. Miałem moralne wątpliwości. Kilkukrotnie symulowałem utratę połączenia.

Zabawiałem

Miałem też prace sezonowe. Jako Kłapouchy jeździłem po różnych festynach. Byłem aktorem, ale rola łatwa. Jeśli Kłapouchy jest smutny, wkurwiony i zmęczony, to znaczy, że jest to dobry Kłapouchy. Nigdy nie aspirowałem do awansu na Tygryska. Strój uszyty z polaru, podszyty poliestrem. Trzydzieści stopni w cieniu, czterdzieści w słońcu, a pięćdziesiąt w środku. Do tego wielka głowa wypełniona gąbką z wycięciem na oczy.

Dzieci zaczepiają i ciągną z każdej strony. Robią sobie jaja. Jak jakiś przesadzi, to możesz wyjść z roli i opierniczyć gówniarza. Jeden dźgał mnie kijem. Pole widzenia miałem ograniczone, jak w czołgu i takie samo tempo obrotu wieżyczki. Ile razy próbowałem się odwrócić, to już dźgał mnie z drugiej strony. W końcu go złapałem. Powiem tyle – rodzice smarkacza nie byli zachwyceni moją akcją.

Błażej: "Kłopoty maskotek wcale nie kończą się o zmierzchu. Owszem, dzieci idą do domu, ale na festynach pojawiają się dorośli. I nie wiadomo, kiedy jest gorzej".

Błażej: "Kłopoty maskotek wcale nie kończą się o zmierzchu. Owszem, dzieci idą do domu, ale na festynach pojawiają się dorośli. I nie wiadomo, kiedy jest gorzej".

Autor: Adam Staśkiewicz

Źródło: East News

Kłopoty Kłapouchego wcale nie kończą się o zmierzchu. Wieczorem dzieci idą co prawda do domu, ale na festynach zostają dorośli. I nie wiadomo, kiedy jest gorzej. Faceci piją piwka, panie podrygują pod sceną, a potem chcą mieć z tobą zdjęcia. I rozpoczynają się żarty, o tym jak pani Jola chciałaby pobrykać z Tygryskiem (robił za niego mój kumpel), albo rozruszać Kłapouchego.

Nagle musisz wyjść z roli maskotki dla dzieci i wejść w rolę porno maskotki i robić sobie lubieżne foty z podnieconymi kobietami. To nawet nie przeszkadza, dalej jesteś w czołgu i nic nie widzisz. Byłem też Mikołajem, ale to nie dla mnie. Odszedłem.

Wypożyczałem

Dopiero w kolejnym miejscu dostałem umowę o pracę. Wypożyczalnia samochodów. Przyzwoita płaca - minimalna krajowa czyli tysiąc trzysta siedemdziesiąt złotych. Do tego służbowe mieszkanie, biuro i garaż. Wszystko w jednym. Nawet jak miałem wolne, to byłem w pracy. Tak się nie da. Długo tam nie pracowałem, choć czułem, że ta umowa o pracę jest czymś, czego powinienem się trzymać.

Rozmawiałem

Potem zostałem radiowcem. Radio było światełkiem w tunelu, szansą na robienie czegoś innego, ciekawego. Wierzyłem, że kiedyś będę mógł się na tym dorobić. Stać się Niedźwiedzkim, mieć umowę o pracę ze stawką zaczynającą się od trzynastu tysięcy na rękę. Ale była to Radiofonia, studencka rozgłośnia w Krakowie.

Dopiero zaczynała działać, więc można było mieć swoją audycje albo działać organizacyjnie. Prowadziłem programy, zajmowałem się papierami, ogarniałem chaos. Zdobyłem stałą pracę w radio i tysiąc pięćset złotych wypłaty. Wsiąkłem. To nie była firma działająca od 8 do 16, tylko stacja nadająca całą dobę. Wszystko miałem ustawione pod radio, ciężko to nazwać pracą.

W końcu zamieszkałem w rozgłośni na kilka miesięcy. Byłem przez chwilę dyrektorem programowym, miałem kilka audycji, w tym program o leśnictwie. Długo prowadziłem swój program, bo aż końca działania radia. Teraz wiem, że to mogło inaczej wyglądać. Sporo moich znajomych faktycznie skończyło w stacjach radiowych. Robią solidną robotę, zarabiają. Też tak mogłem. Trzeba było podszkolić warsztat, zainteresować się konkretną tematyką, zaryzykować i wysłać CV do znanej stacji radiowej. Zacząć do stażu, uczyć się. Być cierpliwym i skupionym. Nigdy tego nie zrobiłem.

Rozlewałem

Znajomi otwierali lokal i zatrudniłem się jako barman. Barman bez doświadczenia. To było przedłużenie radia, bo klub Rozrywki były oczywistym miejscem dla ludzi skupionych w kręgach stacji. Nie pytałeś się znajomych gdzie idziemy, tylko o której się widzimy. Wszyscy wiedzieli gdzie. I znów zarządzałem kryzysem.

Nikt mnie nie zatrudnił na stanowisko, gdzie w umowie mam wpisane, że raz w tygodniu trzeba wymienić rurę pod zlewem. Ale to robiłem. Żeby impreza dobrze szła musisz pracować i kombinować. Zalało DJ-kę, skończyła się wódka albo nie ma pieniędzy na dostawę. No, to ciągle robisz coś, co nie zostało wcześniej przewidziane. Pracowałem tam, aż do zamknięcia knajpy. Pod koniec tylko w weekendy, bo wciąż szukałem czegoś bardziej na stałe.

Promowałem

Jeszcze byłem w Rozrywkach i robiłem staż w agencji reklamowej. Najgorsza praca życia. Teraz mogę powiedzieć, to było frajerstwo. Marketing w social media to była nowość na rynku - nikt się na tym nie znał, i nikt nie miał do tego kwalifikacji. Na tamtym etapie było to demotywujące.
Próbujesz wejść w zawód i ludzi, którzy tak jak ty nie wiedzą, co robić. Nawet twój szef nie wie.

Coś wymyślałem, ale wszystko było kiepskie. Odszedłem, bo zaczęła mnie mierzić sytuacja, w której ja wiem, że się do tego nie nadają, a szef myśli, że jest na odwrót. Zajmowałem się planowaniem strategicznym kampanii. Czyli znowu - zarządzanie kryzysem. Ale jak przychodziło do realizacji pomysłów, to byłem fatalny. Dlatego miałem coraz mniej obowiązków i wciąż taką samą wypłatę. Przeszkadzało mi, że psuję atmosferę w zespole. Oni tyrają, ja nie, a dostajemy równo po tysiąc sześćset złotych.

Prowadziłem

Odchodzę z baru, stażu, radia i szukam pracy, która jest dobrze płatna. Osiągnąłem etap w życiu, gdzie chcę zarabiać tak, by przestać żyć z dnia na dzień. Myślę, że wtedy dojrzałem. Odmówiłem sobie radia, które sprawiało mi radość wiedząc, że nic z tego nie będzie. Gdybym zrobił to wcześniej, to pewnie nie dobiłbym do takiej liczby prac.

Robię prosty reserczer i wynik – tirowiec. Wiązało się to z wieloma wyrzeczeniami. W takiej pracy nie da się raz w tygodniu widzieć z rodziną, z przyjaciółmi i odpoczywać w domu. Nie masz tyle czasu. Okazało się, że to co mogłem robić co tydzień, teraz robiłem co miesiąc. Problemy wyszły szybko. Byłem młodszy i z innego świata niż koledzy kierowcy. Zacząłem być outsiderem ekipy. Skoro nie zadajesz się z ludźmi, których masz, to nie masz żadnych. Największym problemem jednak było to, że nie da się awansować. Nie możesz być starszym kierowcą ciężarówki.

Co to znaczy? Prowadzisz cięższy samochód, większy czy w dalsza trasę? Rozpocząłem pracę na stanowisku, na którym musiałbym pracować do końca życia. A byłem przecież coraz starszy. Chciałem być blisko żony, mieć rodzinę. Odległość stawała się problemem. Dużym. Lubiłem to zajęcie. Praca w drodze to jedna z najlepszych, jakie mógłbym wykonywać. To taka praca i odpoczynek. Tylko z dala od wszystkich.

Autor: Błażej

Źródło: Archiwum prywatne / Błażej: "Byłem kierowcą, a chciałem być blisko żony, mieć rodzinę. Odległość stawała się problemem".

Piszę

Żona zaczęła sugerować zmianę. Nie byłem przekonany, bo ceniłem sobie to, że to nie jest już życie od pierwszego do pierwszego. Starczało na wakacje, zakupy i jeszcze coś odkładałem. Czułem się bezpiecznie. Namawiała mnie na kurs programowania. Najpierw się uczyłem w ciężarówce. Pisanie, kodowanie i oglądanie tutoriali na komputerze postawionym na kierownicy, podczas przerwy, to karkołomny pomysł. Gdybym miał się tego nauczyć sam, to potrzebowałbym cztery lata. Trzydzieści siedem lat i zaczynanie pracy w nowym miejscu, w nowej branży i po raz kolejny bez doświadczenia to zły pomysł.

Poszedłem na kurs. Ze mną ludzie młodsi o 10-15 lat. Właśnie obejmują swoje pierwsze posady - od razu w korpo, od razu na umowach za ponad trzy tysiące na rękę. Dla nich praca to dobro oczywiste. A tak nie jest. W ludziach, którzy aktywnie zawodowo przeżyli lata 90 i początek XXI wieku, gdzieś z tylu głowy siedzi myśl: „A może jednak ci się nie uda?”. Przecież nie zawsze było z nią tak fajnie i łatwo. Pracowało się po dziesięć godzin w jednej pracy i trzynaście w innej. Szukało się zabezpieczenia, umowy, która była marzeniem. Posiadanie jej było nobilitacją, bo nie mogli cię zwolnić z dnia na dzień, tylko musieli czekać do końca miesiąca. Do tego żadnych oszczędności i raz na jakiś czas najtańsze piwo w knajpie.

Posłuchajcie mnie, gościa, który chleb jadł z dwunastu pieców

Z tegorocznego sondażu CBOS wynika, że 57 proc. badanych jest zatrudniona na podstawie umowy o pracę na czas nieokreślony, 18 proc. ma umowę na czas określony, 9 proc. pracuje na umowę zlecenie, a tylko 3 proc. pracuje na umowę o dzieło. To mało. W badaniu uwzględniono tylko te osoby, dla których zlecenie lub o dzieło jest jedynym źródłem dochodu.

Kiedy zaczynałem pracować to były inne czasy. Początek XXI wieku. Wiedziałeś, że pracy nie ma i jej nie będzie. Całe rzesze ludzi skazanych na bezrobocie. Mieliśmy wpisane z tyłu głowy, że nie ma opcji, żebyśmy mieli jakąś wymarzoną robotę. Trzeba łapać co jest, zasuwać na czym się da i nie narzekać. O umowach nie było mowy. Teraz chcesz - pracujesz. Nie chcesz- nie pracujesz.

Z badań „Monitor Rynku Pracy, 31. Edycja” wynika, że na początku tego roku tylko 9 proc. pracowników zatrudnionych na umowę na czas nieokreślony zmieniło miejsce zatrudnienia. Zrobiło to też 49 proc. zatrudnionych na umowach o dzieło i zlecenie. Czyli nic się nie zmieniło. Głównie etat nas trzyma na stanowiskach. Najczęściej prace zmieniają młodzi. 41 proc. ludzi między osiemnastym a dwudziestym dziewiątym rokiem życia zmieniło w ciągu ostatniego roku pracodawcę. To często studenci, pracujący w usługach. Dopiero zaczynają.

Ja miałem dwanaście prac, przez cały czas obserwowałem ten system. Jeśli miałbym dawać rady innym, nowym na rynku, to dałbym im taką: gdy zorientujecie się, że coś jest nie tak, uciekajcie. Szkoda życia na nędzną robotę. Jeśli okazuje się, że coś jest kiepskie, albo że ty się do tego nie nadajesz, to trzeba szukać dalej. I tyle. Badania wykazują, że Polacy są pewni, że szanse na znalezienie nowej pracy są bardzo duże. Znajdujemy ją szybko. Średnio w ciągu dwóch i pół miesiąca od momentu, gdy zaczynamy jej szukać.

Mówi się teraz o milenialsach. Zastanawiam na ile oni zmienił rynek pracy, a nią ile to on ich wykreował. Gdyby zdobycie pracy i jej zmiana nie byłych takie łatwe, to pewnie nikt by do niej nie podchodził tak jak oni. A teraz o pracę nie jest trudno, i to taką za dobre pieniądze. Kwestie finansowe nie są już głównym powodem zmiany. Dochodzi do tego chęć rozwoju osobistego i niezadowolenie z pracodawcy. Gorzej, że w badaniach połowa badanych wymienia wszystkie te powody jako przyczynę.

Wszystkie te moje zajęcia, to było ciągłe poszukiwanie miejsca dla siebie. Na początku zawsze wszędzie mi się podobało, a potem coś zaczynało uwierać i odchodziłem. Mam już teraz inne oczekiwania. Nie myślę o tym, że założę start up i zarobię miliony. Chcę solidnie wykonywać swój zawód. Tyle. W swoim życiu cenię nieprzymieranie głodem i uważam, że pod tym względem programowanie to dobry wybór.
Nie żałuję, nawet tych nietrafionych prac. Wszystko do czegoś się przydało. Umiem założyć zlew położyć płytki, zrobić drinka i nawet wiem jak powinna wyglądać kampania reklamowa. Mogę też zabić karpia, choć nigdy już tego nie zrobię.