Paweł Kapusta , 26 grudnia 2019

Edek. Dzień Dziadka

Woroneż, około 1900 roku, nieznany, Wikimedia Commons/domena publiczna

Muszę ci coś, Wiktor, powiedzieć. Muszę to w końcu powiedzieć. Ale błagam, nie możesz mnie zdradzić. Nie zdradź mnie, słyszysz? Przekażesz to dopiero, gdy umrę. Obiecaj!

Oto #HIT2019. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.

1. DZIAŁKA

Czerwiec, połowa lat 80. Na stole dwie szklanki. Dwa pomidory skrojone w ćwiartki, dwie pajdy suchego chleba. Dwie butelki. Pierwsza już przepłynięta, Bazyli i Wiktor powoli zmierzają do brzegu drugiej. Sponiewierani procentami i robotą w czerwcowym upale ledwo siedzą na kołyszących się taboretach. Przez nieukończony dach działkowej altany wkrada się nieśmiałe światło księżyca. Na podłodze rzucone w kąt młotki i piła, gwoździe wysypują się z tekturowego pudełka.

- Słuchaj mnie, Wiktor, coś ci powiem - zacharczał do zięcia Bazyli, starszy chłop, już po sześćdziesiątce. Na trzeźwo tego tematu nie było u niego nigdy. Ciężar, który sam wrzucił sobie na plecy dekady temu, szczelnie zatrzasnął w piwnicy własnej pamięci. Samogon jednak zacierał granice. Tę dzielącą powinność od wstydu. Prawdę od kłamstwa. Poczucie dumy z ostatnich 40 lat od wyrzutu sumienia za wcześniejsze grzechy. Myślisz, że się nie wahał? Wielokrotnie się wahał, miotał, bił z myślami. Były okazje, żeby to z siebie wybełkotać, ale panicznie się bał. Nie chciał, by rodzina się od niego odwróciła. By córki się wyrzekły, a syn już nigdy nie podał ręki. Swojego największego sekretu nie zdradził nikomu. Do dzisiaj.

- Muszę ci coś, Wiktor, powiedzieć. Muszę to w końcu powiedzieć. Ale błagam, nie możesz mnie zdradzić. Nie zdradź mnie, słyszysz? Przekażesz to dopiero, gdy umrę. Obiecaj!

Młody obiecał, że słowa nie piśnie przed śmiercią Bazylego. Teść zaczął mówić.

Długo opowiadał. Wspominki przerywał, zanosząc się głośnym płaczem. Jakby te łzy miały być błaganiem o wybaczenie. Skończył, a Wiktor nie wydusił z siebie ani słowa. Zapadła cisza. Przez okna i dach wpadały tylko dźwięki dających koncert świerszczy. W oddali mruczał szykujący się do snu Woroneż.

Woroneż - widok współczesny

Woroneż - widok współczesny

Autor: Timur Mamedrzaev

Źródło: Wikimedia Commons/CC BY-SA 3.0

2. POWRÓT OJCA

Maj 1946, Kędzierzyn-Koźle. Parowóz ciągnący na peron sznur bydlęcych wagonów to efektowny widok, szczególnie dla czteroletniego brzdąca sterczącego u szczytu platformy. Mały Edek podciągnął spadające portki, mocniej zacisnął sznurek pełniący rolę paska, po czym wspiął się na kopę odrzuconego poza tory gruzu. Tam, z morza wylewających się z drewnianych pojazdów ludzi, wyłowić miał tego, po którego przyszedł tu z matką Anielą. Ojca zna jedynie z fotografii. Gdy brali go na wojnę w 42 roku, on miał ledwie roczek. To była więc miłość ze zdjęcia i do zdjęcia, budowana kolejnymi opowieściami matki. Na starych fotografiach – jeszcze w cywilnych ciuchach. Później słał już te w mundurach, czapce. Na wszystkich poważny, z marsową miną, zadbany.

W końcu dzieciak go rozpoznał. Nie miał efektownej czapki, którą mógłby włożyć synowi na głowę. Nie miał już tej dumnej postawy, munduru, wypiętej piersi. Przed Edkiem i Anielą stanęło wybiedzone, brudne, zgarbione nieszczęście. Sterczał w dziurawych spodniach, wisiała na nim dziurawa koszula, tkwiła w nim dziurawa dusza. Nawet czteroletni chłopiec dostrzegł, że wojna mu ojca nie oddała, tylko wypluła.

Opowiadał o okopach, pociskach rozrywających kolegów. O tym, jak dowódcy przed szturmem poili żołnierzy wódką. Młodzi pili, wstępowała w nich odwaga, urrrraaaa!!, i padali w tysiącach. Tysiące kul z setek niemieckich karabinów kosiły młodych jak łany pszenicy. Starzy pili dopiero po szturmie. Opowiadał o świszczących kulach. O wybuchu. Nagłym bólu. Wyrwie w pamięci. Lazarecie. Ale więcej mówić nie chciał.

- Już dobrze – uspokoiła męża Aniela. – Teraz już wszystko będzie dobrze. Najważniejsze, że znów jesteśmy razem – dziękowała Bogu. To był dzień pierwszy.

Na drugi dzień znalazła mu koszulę. Spodnie i marynarkę w trzeci. Najtrudniej było z butami, ale i te się znalazły, po tygodniu.

Dni było 10. Gdy był już umyty, ubrany, najedzony i w miarę wypoczęty, powiedział: - Jadę do Opola. Muszę zdać ruskie dokumenty i wyrobić polskie. Będę niedługo.

Nie wrócił wieczorem, nie wrócił następnego dnia, i następnego też. Aniela wpadła w rozpacz. Szukała wszędzie, pytała wszędzie. Później złożyła oficjalne zapytanie do Czerwonego Krzyża. Wszyscy tak robili. Niektórzy dostawali informację, że ich ojciec albo brat zginął w bitwie w tym i tym miejscu. Albo że ich siostra odnalazła się w Nowym Jorku. Anieli kazali czekać na odpowiedź.

Styczeń 1945 r. Mieszkańcy Gdańska powracają do swoich domów po ustaniu walk ulicznych

Styczeń 1945 r. Mieszkańcy Gdańska powracają do swoich domów po ustaniu walk ulicznych

Autor: J. Ryumkin /Sovfoto/UIG

Źródło: UIG Art and History/East News

3. WOJNA

Edek czasów wojny nie pamięta, ale ze szczegółami relacjonuje wszystkie opowieści matki. Żyli w Wołczuchach. To wieś 40 kilometrów od Lwowa. Niemcy przychodzili kilka razy. Rosjanie przychodzili kilka razy. I Ukraińcy też przychodzili. Mama zawsze mówiła, że jak byli Niemcy, to spała spokojnie. Oficerów trzeba było brać na kwaterę. Nagotowała im jedzenia, przyszykowała spanie. Przychodzili, jedli, wyspali się, myli i szli. Ale jak przychodziły Ruskie, to trzeba się było modlić. Raz weszli, nanieśli samogonu. Siedzą, piją. Poprosiła kuzyna, by przyszedł i pilnował. Po kilku godzinach zaczęli dopytywać: "Gdzie kobieta? Gdzie ta kurwa, co tu była?". Kuzyn nawet się nie przyznał, że to rodzina. Mówił, że nie wie. "Dawaj ją, bo dom spalimy!". Kuzyn poszedł do skrytki, mówi:

- Albo idziesz, albo spalą.
- A niech palą! W tej chwili! Ja nigdzie nie idę.

I nie poszła. Szczęśliwie nie spalili. Ale gdyby tego wszystkiego nie przewidziała, nie schowała się, nic by do gadania nie było. Zgwałciliby ją w dziesięciu i tyle. Wszystkie baby gwałcili.

Pół wsi to byli Polacy, drugie pół - Ukraińcy. Polacy mieli mocną organizację podziemną, broń. Poza tym Aniela nie mogła się nachwalić księdza Ukraińca. Wieś szła w niedzielę do kościoła, a ksiądz groził z ambony: - Ani mi się ważcie mordować! Żeby tylko nic takiego nie zdarzyło się u mnie na parafii!

Pogromów tu nie było, ale straszne rzeczy się zdarzały.

Wiedziało się wcześniej. Zaczynały krążyć plotki, później nawet niektórzy Ukraińcy ostrzegali: "Nasi idut! Nasi idut! Budut rezat!". Ludzie mogli się organizować, ratować. Niektórzy wyjeżdżali do rodziny, inni chowali. Krążyły opowieści działające na psychikę. Że jak złapią, to głowę utną, brzuch rozprują. Aniela wykopała schron w gnoju. Najpierw tunel, z wierzchu przykryła ziemią. A za tunelem - jamę. Gdy mieli rezat, Aniela wieczorem chowała Edka w jamie, sama też w ten gnój wchodziła. Chłopiec był nauczony, by siedzieć cichutko, nawet nie pisnąć.

Potem był koniec wojny, rozkaz, przesiedlenie. Aniela spakowała co mogła, wzięła Edka, dom zostawiła. W ostatniej chwili nabrała w woreczek ziemi z grobu rodziców. Wsiadła do wagonu i ruszyła w nieznane. Kto wie, co by było, gdyby tam została jako Polka. Może by się mścili? Może by nie przeżyła? Był taki Wandowski, sąsiad. Nie wyjechał. Bo to jego, co będzie uciekał. To przyszli, zaprowadzili go do sadu, powiesili na jabłonce. Został na zawsze.

Trafili do Kędzierzyna. Tam był przemysł, możliwości. Chciała tam żyć. Z wojny wrócił mąż, miało być już normlanie, spokojnie. 10 dni. Dokumenty w Opolu. Poszukiwania. W końcu dostała odpowiedź z Czerwonego Krzyża: "Taki człowiek nie istnieje, nie mamy o nim żadnej wieści".

"Jak to nie istnieje, skoro to mój mąż? Skoro mam z nim Edka?" - mogła wtedy myśleć w rozpaczy. Nie wiedziała jeszcze, że z tej dziesięciodniowej radości zrodzi się kolejny owoc, Bronka. Nie wiedziała też, że za moment znów ją wpakują na bydlęcy wagon.

Ziemie polskie po wojnie stały się areną wielkich wędrówek ludów. Na zdjęciu uchodźcy niemieccy z terenów dawnych Prus Wschodnich

Ziemie polskie po wojnie stały się areną wielkich wędrówek ludów. Na zdjęciu uchodźcy niemieccy z terenów dawnych Prus Wschodnich

Autor: AKG Images

Źródło: akg-images/EAST NEWS

4. ZIEMIE ODZYSKANE

Rzuciło ich na Ziemie Odzyskane, osiedlili się blisko granicy z Niemcami. Aniela – bez chłopa, na dodatek z dzieciakiem i brzuchem. Wzięła, co było. Domy w większości były w niezłym stanie. Tyle, co trochę poniszczone przez szabrujących Ruskich. Szedł taki, nudziło mu się, to dach podpalił. Albo szyby powybijał. Ale większość była dobra, zadbana. Niemcy dbali. Sami też nie chcieli niszczyć, gdy uciekali w popłochu. Po latach przyjeżdżali na stare śmieci, niektórzy prosili, by ich wpuścić. By mogli zobaczyć, co kiedyś ich było. Do Edka, już później, przyjeżdżała stara Niemra. Za domem leżała ogromna kupa gruzu (do dziś leży). Można z niej było wszystko wygrzebać. Pobitą porcelanę z umlautami, łuski po nabojach, resztki po pociskach. Na wojnie to był skład amunicji. Pilot wypatrzył, zrzucił bomby. Jak jebło, to cała wieś się zatelepała. Niemka przyjeżdżała długo, chodziła, zerkała. W końcu przestała. Może umarła? A może znalazła to, czego szukała?

Tuż po wojnie ciężko było jak cholera. Z UNRY (Administracja Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy) Aniela dostała buhaja. Sąsiedzi dostawali konie, inne zwierzęta. A ona – wykastrowanego byka. Brała więc Edka do pomocy i orali tym bykiem pole. Co oni mieli z nim za przeboje… Raz zaprzęgła go do wozu, pod osłoną nocy, z biedy, bo chciała podkraść z lasu trochę drewna na opał. Poczłapali, kilka sosenek wrzucili na wózek, Edzik tylko co chwila zerkał, czy leśniczy nie jedzie. Chcieli wracać, ale byk ani myślał ruszyć. Bili go, okładali patykiem, batem, ale ten ani drgnął. W końcu, skurwysyn, przewrócił się na dyszel, złamał wózek i koniec. Trzeba go było pół godziny głaskać, by w ogóle wstał.

Mieli też kozę. Dzięki niej Edek i Bronia po wojnie przeżyli. Chłopiec miał spodnie przewiązane zwykłym sznurkiem. Na sznurku blaszany garnuszek, z którym wszędzie chodził. Szedł, za nim koza, a przed nim wielki, poniemiecki wózek z Bronką. Taki z ogromnymi kołami. Musiał wystawiać wysoko głowę, by w ogóle cokolwiek widzieć. Jak Bronia płakała, Edek do kozy, nadoił troszkę mleka siostrze. A koledzy już polecieli, więc ile sił w nogach, a koza za nimi. Ile razy ten wózek się na kamieniu przewrócił… Ale spokojnie, dziewczyna wyrosła na ludzi.

Po Niemcach różne rzeczy się wtedy znajdowało. Raz Edek poszedł do sąsiadki z kuzynem Romkiem po wapno gaszone. Bo ponoć na łące za domem Niemcy zostawili. Ale Romek, zamiast po wapno, w stronę budynku. – Czego tam szuka, gówno tam znajdzie! – krzyczała babka. – Każdy chciałby takie gówno znaleźć – odkrzyczał. Chwilę później, pod przykryciem, znalazł 200 poniemieckich słoików. Zagotowane mięso, konfitury, przetwory. Edek przez całe życie będzie później wspominał smak znaleźnego tego dnia pasztetu.

Inni tyle szczęścia nie mieli. Stary Kowalski znalazł w stodole ogromną belę materiału. Uszył z niego swojej córeczce sukienkę. Pewnego dnia golił się, ostrzył brzytwę, pędzel stał koło rozpalonej kuchni. – Podaj mi pędzel, dziecko – poprosił. Nachyliła się nad kuchnią i eksplodowała. Ten znaleziony na beli materiał był poniemieckim prochem pod taką postacią, najzwyklejszym materiałem wybuchowym. Cała wieś chowała tę dziewczynkę.

Edek też kiedyś znalazł swój skarb. Miał 10 lat, gdy na strychu wyszperał jedną, błyszczącą, choinkową bombkę. To było coś najpiękniejszego, co trafiło mu się w życiu. Wszędzie biegał z tą bombką, pokazywał, chwalił się. Mama rozłożyła mu pod jabłonką kocyk. Przybiegł, bombkę odłożył. Wrócił, z rozpędu siadł na kocyk, tyłkiem rozgniótł bombkę. Tak skończyła się historia najpiękniejszej rzeczy, jaką znalazł po wojnie.

I tak żyli: bardzo powoli i bardzo biednie. Bronka nie raz widziała, jak mama w najtrudniejszych chwilach siadała przy stole, wyciągała woreczek z ziemią i trzymając go, głośno płakała. Chłopa w domu nie było. Bo Aniela postanowiła, że z innym się nie zwiąże. Że całe życie spędzi już w pojedynkę. Że dzieci wychowa sama. Temat jej zaginionego męża jednak powrócił. I powracał praktycznie codziennie, aż do jej śmierci, w 2001 roku.

Dworzec Główny we Wrocławiu, lata 1945-1947. Do miasta, niedawno jeszcze znanego jako Breslau, przyjechały po wojnie tysiące repatriantów i uchodźców polskich

Dworzec Główny we Wrocławiu, lata 1945-1947. Do miasta, niedawno jeszcze znanego jako Breslau, przyjechały po wojnie tysiące repatriantów i uchodźców polskich

Autor: Stanisław Doktorowicz-Hrebnicki

Źródło: NAC

5. WYZNANIE

Woroneż, maj 1987. Nie ma co szukać w tej historii teatralnej dramaturgii. Bazyli siadł na skraju wersalki, stopy wsunął w swoje ulubione kapcie. Wielki telewizor przytaszczył wcześniej z meblościanki, ustawił go przed sobą na stole. Znów się, bladź, popsuł. Rozrzucił więc wokół siebie śrubokręty, narzędzia. I jak go reperował, tak padł nieżywy na wersalkę. Nic się nie dało zrobić.

Wszystko, co najciekawsze, miało się jednak wydarzyć później.

Zeszła się rodzina – ojca, dziadka, teścia – pożegnała. Gdy Bazyli tkwił już w zimnym i ciemnym miejscu wiecznego spoczynku, Wiktor spełniał właśnie obietnicę, którą złożył mu pewnej pijanej, gorącej, czerwcowej nocy. Rodzinę usadził w tej samej wersalce, na której nieboszczyk padł w kapciach trupem. Szklanki wsunięte w czerwone koszyczki, po dach zalane czajem, ustawili na tym samym stole, na którym sterczało wtedy wadliwe, ogromne pudło. Wiktor nie wiedział, od czego w ogóle zacząć. Rodzina zerkała z zaciekawieniem. Po krótkim wprowadzeniu palnął więc z grubej rury. W miarę krótkie zdania orały rzeczywistość.

– Wasz ojciec po wojnie zostawił w Polsce rodzinę. Niedaleko granicy z Niemcami żyje dwójka jego dzieci. Edek i Bronka. Żyje też jego pierwsza żona, Aniela.
Większość zamarła. O tajemnicy wiedziała wcześniej jeszcze tylko jedna osoba. Staruszka spuściła głowę, nie chciała się znaleźć wzrokiem z córkami i synem.

6. PACJENT

- Urra!! – krzyknęły setki młodych czerwonoarmistów, rzucając się do ataku na niemieckie formacje. Szturm pod Woroneżem wkraczał w decydującą fazę. Odwrotu nie było, kto nie chciał iść na nazistowskie kule i robił krok nazad, chwilę później nadziewał się na bagnety tych, którzy karali za ucieczkę z pola bitwy. Bazyli, choć ostrożny, ruszył do przodu. Gwizdnął pocisk, eksplozja ucięła mu świadomość. Ocknął się w lazarecie.

Rany były głębokie, długo musiał je lizać, by minęło zagrożenie. Listownie błagał rodzinę o wsparcie. Pisał do Anieli: - Inna pomoc jest niemożliwa, módlcie się więc za mnie. Módlcie się, żebym z tego wyszedł.

Aniela się modliła, a w lazarecie, setki kilometrów od Wołczuch, o rannego dbała młodziutka sanitariuszka. Dbała ile sił, dbała całym sercem. Mijały tygodnie, miesiące. Gdy Bazyli wyzdrowiał, trzeba było wracać na front. Strach przed śmiercią był jednak ogromny. Tak ogromny, że poprosił piękną Rosjankę o pomoc. Ukryła go u rodziny. Gdyby się to wydało, kula w łeb. I to po sztuce każdemu wiedzącemu o spisku. I dla spokoju – po sztuce dla wszystkich, którzy wiedzieć mogli. Miłość jednak nie wybiera.

Było ukrycie, było z tego ukrycia dziecko (Stachu). Wojna w końcu zafiniszowała, można było wygrzebać się na powierzchnię. Bazyli w Rosji żyć nie chciał, chciał wrócić do Polski. Do Kędzierzyna-Koźla pojechał z sanitariuszką i nowonarodzonym dzieckiem. Zanim jednak pojawił się na peronie, na którym ojca niecierpliwie wyglądał wciąż poprawiający portki mały Edek, Rosjankę ukrył w niedalekiej wsi.

Miotał się. Nie wiedział, co począć. W końcu, po 10 dniach, uciekł z Rosjanką do Wołczuch. Stamtąd przepędziła go rodzona matka. – Jeśli tu z nią zostaniesz, jeśli nie pojedziesz do Anielki i dziecka, odbiorę sobie życie – powiedziała. Odjechał, ale w innym kierunku, do Woroneża. Sanitariuszka urodziła później jeszcze dwie córki. Tamarę i Olgę.

Bitwa pod Woroneżem, 1942 r.

Bitwa pod Woroneżem, 1942 r.

Autor: Dieck

Źródło: Bundesarchiv/CC-BY-SA 3.0/Wikimedia Commons

7. EDEK

Edek już na swoim. Zszedł się z Cześką, miód kobietą. Była z tego Bożena, później jeszcze Robert. Lata mijały, Edek robił karierę. Był inspektorem do spraw łąkarstwa, inspektorem do spraw melioracji. Później zrobili z niego kierownika rejonowego związku spółek wodnych. Szycha.

To była posada, na której – gdy się tylko chciało – można było kręcić lody, aż miło. Zresztą, lewe interesy robiło się wtedy w niemal każdym gabinecie. Edek był jednak zawsze dumny, że nie poszedł na żadne układy. A przecież gdy był kierownikiem związków, to była potężna firma, 120 osób zatrudniali. Propozycje korupcyjne dostawał regularnie, niektóre naprawdę duże. Propozycje jednak odrzucał. No, może poza tym, że się napił za darmo. O tak, wypić to on lubił. Jego Czesia mówiła: "Ludzie dorabiają się majątków, a ty się, Edzik, tylko nachlejesz i awantury w domu robisz. Tyle z ciebie jest korzyści, pijaku".

Idzie, teczkę rzuci w błoto, lecą za nim, teczkę wycierają, on idzie dalej, pod Nyską znów coś za chwilę przechylą z majstrem. Takie to były czasy, takie okolice. Gdy wracał do domu motorem, Cześka z Bożeną zerkały, czy stary jedzie idealnie prosto, tuż przy poboczu. Bo jeśli ani drgnął, zawsze zalany był w trupa. Trzeźwy nigdy się tak nie pilnował.

To był też taki moment, że komunizm miał panować po wsze czasy. Koniec lat sześćdziesiątych, głęboka wieś. Protesty i wielka polityka, może to i gdzieś tam istniało, ale tu? Dajcie spokój. Tu krowy się pędziło, zboże siało. Edek do partii się jednak zapisał, został przewodniczącym gromadzkiej rady narodowej. Trafił do elity tego grajdołka. Byli tam jeszcze milicjant Godowski i dyrektor okolicznego PGR – Wolski.

Godowski, co to był za agent! Z nikim się nie cackał. Szczególnie jak się robiła awantura na zabawie. Bili się, a Godowski pała w łapę i zapierniczał. To też trzeba było mieć odwagę, żeby w sam środek takiego kotła wleźć. A on rozgonił i cześć. Sprawiedliwy był, nieważne czy kolega, czy nie. Raz jeden taki Wojtek Olszewski się nachlał i chlebem zaczął rzucać. - Przestań chlebem rzucać! - trzy razy milicjant prosił. W końcu kumpla spałował. "Zobaczysz, spotkamy się w komendzie wojewódzkiej!”. I faktycznie, za tydzień Krzysiu dostał wezwanie na wojewódzką. Przyszedł, Olszewski już siedział w gabinecie. Komendant na moment musiał wyjść, zostali sami.

- Teraz to ci, kurwa, dopiero wjebie!
- Panie komendancie, on znowu mówi, że będzie mnie bił!
- Paaanie komendancie, no ja już sam nie wiem, jak mam z tym człowiekiem rozmawiać… Przecież siedzę i nic nie robię!
A później znowu była zgoda, dalej pili. Dobry człowiek był, ten Godowski.

Pewnego dnia wielkie wydarzenie: święcenia kapłańskie miejscowego chłopaka. Do Edka przyszło dwóch ubeków. "Nie ma takiej możliwości, nie może pan tam pójść" - mówili. A to było coś naprawdę wielkiego. I Edek ubeków miał w dupie. Nawet z samej ciekawości poszedł zobaczyć. Stanął na chórze, zerkał jak ksiądz krzyżem leży. Dwa tygodnie później przyszło wezwanie do komitetu powiatowego partii.

- Czy był pan na święceniach kapłańskich? – padło pytanie. No i co odpowiedzieć? Skłamać? Prawdę powiedzieć?
- Byłem. Przyszło jakiś dwóch z UB i kazali mi iść, żebym zobaczył co się tam dzieje! – tak to wymyślił.
- I co żeście tam zobaczyli? Kogo żeście widzieli?
- Aaa, wiecie… Tyle ludzi było, że aż mi się w oczach pozlewało!

Nagle urzędnik otwiera szufladę, z szuflady zdjęcie. Na zdjęciu Edek, wygląda z chóru i gapi się na leżącego krzyżem chłopaka. I weź tu powiedz, że nie byłeś. Dopiero byłyby kłopoty. Piastowałeś takie stanowisko, to nie mogłeś chodzić na takie wydarzenia. Nawet jak byłeś – niby – z dala od wielkiej polityki.

Żył z rodziną w niedużej wsi. Aniela – już sama – 30 kilometrów dalej. Edek o ojcu w Rosji dowiedział się jednak o wiele wcześniej, niż końcówka lat 80. O wiele wcześniej pojechał nawet do Lwowa, żeby się z ojcem spotkać.

8. ŻAL

O tym, że Bazyli żyje i bez słowa postanowił układać sobie życie w Rosji, Aniela dowiedziała się od rodziny w Wołczuchach. W sumie niewiele później. Pogrzebaczem uchyliła rozgrzane drzwiczki kaflowego pieca i po kolei wrzucała w ogień: zdjęcia w cywilu. Zdjęcia w mundurach i czapkach. Dokumenty. Listy z frontu. Listy z lazaretu. Pisma z Czerwonego Krzyża. Kominem mąż miał się wtedy ulotnić z jej życia raz na zawsze. Żal jednak pozostał.

Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte to były takie czasy, że do Lwowa jeździło się dość regularnie. Handlowało kapami, szminkami, pomadami. Edek też jeździł, spał zawsze u ciotki Slawy. Pewnego razu powiedział: - Chciałbym porozmawiać z tatą. Chociaż raz.

Slawa obiecała, że do takiej rozmowy dojdzie. Wrócił do domu, trochę czasu minęło, zanim listonosz przyniósł kopertę. Ciotka wyznaczyła termin. Edek odliczał później dni jak dziecko liczy czas do świąt. W końcu wsiadł w pociąg i pognał do Lwowa na spotkanie z tatą. Na miejscu okazało się, że przyjechał tylko Edek. Bazyli się nie pojawił. Może chory był? A może tchórz?

Dworzec kolejowy w Świebodzinie, widok współczesny

Dworzec kolejowy w Świebodzinie, widok współczesny

Autor: T. Przechlewski

Źródło: Wikimedia Commons/CC BY-SA 3.0

9. DWIE KROPLE WODY

Kwiecień 1995, Świebodzin. Edek spokojnie idzie wzdłuż peronu. W jedną stronę. Zawrotka na pięcie. W drugą. Czeka. Swoją czerwoną Ładą pojawił się tu trzy kwadranse przed czasem. Lepiej być o wiele wcześniej, niż odrobinę za późno. Dziś nie będzie się wspinał na niezdarnie odrzuconą kopę gruzu, nie poprawi sznurka w opadających portkach. Widok wjeżdżającego na dworzec, cholernie długiego pociągu relacji Moskwa – Berlin znów zrobi na nim duże wrażenie.

Uchylają się drzwi wagonu. – Patrzaj, toć Stachu! – kobieta gramoląca się z tobołami na peron krzyczy do kogoś wciąż tkwiącego w środku. – No patrzaj, Olga! Przecie to dwie krople wody!

Stachu, syn Bazylego, brat Tamary i Olgi. Tamara już stoi z majdanem na peronie. Olga wynurzy się lada moment. Po pół wieku mogli spojrzeć sobie w oczy. Dzieci jednego ojca.

O kartę dań dbała Cześka, uczta musiała być konkretna. Start od rosołu ze świeżo bitej kury (szafot na pieńku za stodołą). Później: ziemniaki, buraczki, mizeria. Udka, kotlety (schab, pierś, mielonka), jarzynowa sałatka (zawsze dodawała jabłko), krokiety (w farszu zawsze tylko słodka kapusta zamiast kiszonej). Coca-cola w kapslowanym szkle. Dynamiczna kadencyjność butelek z wiszącą przy szyjce akcyzą. Od lewej: Edzik, Aniela, Bronka. Na wylocie do kuchni – Cześka i Bożena. Z drugiej strony: Tamara, Olga, Robert. Byli też inni z rodziny, a gdzieś między nogami pałętały się pierwsze wnuczęta.

- My nie znali, że nam taką krzywdę zrobisz – Tamara niepostrzeżenie wyjęła zawleczkę z granatu i rzuciła nim w środek sielskiej atmosfery. To było jak ta eksplozja w podworoneskich okopach. Lekko mętnym wzrokiem wpatrywała się tylko w siedzącego naprzeciwko, korpulentnego mężczyznę. Ten zmarszczył przyprószoną siwizną brew. Zebrał myśli, a że żadnych grzechów sobie naprędce nie przypomniał, odbił: - A jaką ja wam krzywdę zrobił?

- Że nas tak gościsz, że taka uczta, a jeszcze ani jednej piosenki żeś nam nie zaśpiewał! – wybrzmiała odpowiedź. Edek roześmiał się serdecznie, tłumaczył, że u nich byle okazja i od razu pieśni. A u nas to bez przesady, nie ma takiego zwyczaju. Tłumaczył zresztą wiele rzeczy.

Że ich woroneski adres dostał od ciotki Slawy. Że list z zaproszeniem do Polski pisał bez pewności, że będą chciały go w ogóle odwiedzić. Dlatego tak późno go posłał. Wspominał peron w Kędzierzynie. Opowiedział, jak Bazyli zostawił ich bez słowa, a wcześniej postarał się o Bronię. Jak Aniela biegała zrozpaczona po okolicy. Jak okolica plotkowała, że Bazyli przyciągnął od Ruskich dziewkę z bajtlem na ręku, a jak Aniela brała to za zawiść. Opowiadał o swoim wyjeździe do Lwowa i niedoszłym spotkaniu z ojcem. Siedziały i słuchały z szokiem wymalowanym na twarzach. Nic nie wiedziały, nie znały tych historii. Zrewanżowały się opowieścią o wersalce i telewizorze. O wersalce i tajemnicy. O spuszczonej głowie matki. Bo ich matka, sanitariuszka, wtedy wciąż żyła, choć przyjechać nie chciała. Bo i co miałaby powiedzieć Anieli nad półmiskiem z jarzynową sałatką? Bała się. Może czuła jakiś rodzaj winy. Siostry przyjeżdżały jednak trzy razy, Stachu nie mógł ani razu (może też nie chciał?). Przyjeżdżały i przy biesiadnym stole zawsze mówiły to samo.

- Edek, jak będziesz stary, to już nie przyjedziesz. A teraz młodyś, przyjedź! My cię wszędzie zawieziem. Wszystko ci pokażem! Zaproszenie ci zostawiamy, chcemy cię u nas chociaż na chwilę. I nad grobem ojca staniesz…

Miała rację.

10. POCZTÓWKA

Edek nie raz był później na tej działce pod Woroneżem. Siadał w altance, patrzył przez nieskończony dach w bezchmurne, pełne gwiazd niebo. Przysłuchiwał się rozmowie, podczas której Bazyli wyjawiał swoją największą, życiową tajemnicę. Edek w myślach wracał tam często. Wyobrażał sobie, co przez całe życie musiał czuć jego ojciec. Jak bardzo musiało go palić serce, jakie dylematy musiały nim targać. Bywał na ojca wściekły, później starał się rozumieć, szukał wytłumaczeń.

W wigilię w 2017 roku Edek powiedział:

- Podczas wojny czas płynie inaczej, niż w momencie pokoju. Ludzkie losy bardzo różnie się układają. Po prostu się z tym pogodziłem. Dziś już nie oceniam.

Edek do Woroneża nigdy nie pojechał. Grobu swojego ojca nie odwiedził. Pewnego dnia poprosił swojego wnuka, by z każdej zagranicznej podroży wysyłał mu pocztówkę. Dwie miały być szczególnie ważne. Pierwsza – z jego ukochanego Lwowa. Wnuk wysłał mu ją w 2011 roku, dumnie stała później na komodzie, w najważniejszym punkcie domu. Druga – z Rosji. Miał ją otrzymać w lipcu 2018 roku. Nie zdążył, zmarł 8 lipca 2018 roku, spoczął obok Czesi, niedaleko Anieli. Wnuk przywiózł więc kartkę pocztową osobiście na pogrzeb, prosto z Rosji.

Tym wnukiem jestem ja,

Paweł Kapusta.

Niektóre imiona, nazwiska i nazwy miejscowości zmieniłem.