Wojciech Chełchowski, Andrzej Czuba , 29 września 2017

Gotowi na wszystko

Domyślny opis zdjęcia na stronę główną, Darek Delmanowicz, PAP

Każdy, kto zetknął się z ideą prepperingu, ma świadomość, że SHTF (Shit Hits The Fan – kupa uderza w wentylator, mniej obrazowo: wielki pech) przydarzyć się może w każdej chwili, w każdym miejscu. Wie także doskonale, iż gromadzenie zapasów i umiejętność korzystania z narzędzi może uratować życie. Jak zatem budować swoje prepperskie mocarstwo i co powinno się w nim znaleźć? Oto podręczny niezbędnik, który pomoże podjąć decyzję, co i jak warto przygotować, by nie dać się zaskoczyć.

Gromadzenie tego, co najpotrzebniejsze: narzędzi, zapasów wody, pożywienia, odzieży czy źródeł energii, ognia lub światła, warto rozłożyć w czasie. Niektóre rzeczy kupione raz będziemy w stanie magazynować latami. Inne, jak chociażby woda, której nie można przechowywać długo, wymagają znacznie większego zaangażowania i pomysłowości. Celem, co podkreśla wielu doświadczonych preppersów, powinien być roczny zapas wszelkich dóbr, dający względne bezpieczeństwo i komfort funkcjonowania. Dochodzi się do tego etapami, na przykład uzupełniając i powiększając swoje zasoby co kwartał, aż do uzyskania pożądanej ilości. To istotne również z finansowego punktu widzenia. Nie ma sensu rzucać się na głęboka wodę i nadwyrężać domowego budżetu. Tym bardziej, że ma sens w miarę szybkie przestawienie się na oszczędny tryb życia – obniżając wartość comiesięcznych faktur za wszelkie domowe media, można odłożyć akurat tyle, by mieć pieniądze na prepperskie zapasy.

Nigdy nie wiadomo, kiedy, gdzie i z jaką mocą nastąpi SHTF. Wszelkie zgromadzone dobra, jeśli nie są rozsądnie rozmieszczone, mogą przepaść w ułamku sekundy. Dlatego, pod żadnym pozorem, nie można ich trzymać tylko w jednym miejscu. Lokalizacje kryjówek z zapasami musi też poznać rodzina, a nawet zaufani sąsiedzi preppersa.

Wyjątkowo trzeźwo patrzy na to Arkadiusz Jedliński, nauczyciel i biolog, po godzinach twórca bloga "Jak żyć w codziennym kryzysie i być przygotowanym na gorsze czasy" (na-kryzys.blogspot.com). Szczerze przyznał: "Moje rozwiązania być może nie zapewnią mi przeżycia wojny. Tego nie wiem. Staram się znaleźć złoty środek między przygotowaniami na gorsze czasy i życiem codziennym tu i teraz. Żadne z moich przygotowań nie jest tylko na trudne czasy – to według mnie nie miałoby sensu. Chcę być gotowy na różne okoliczności, na miarę swoich możliwości. Ale też jestem gotowy na to, że żaden kryzys nigdy nie nadejdzie. Z działki korzystam na co dzień, lubię tam spędzać czas. Przy okazji jest ona jednym z moich zabezpieczeń. Bunkra nie wybuduję, bo za co niby? Nie stać mnie. Nie rozpisuję się, jak podłączyć piec w altance. Ja piszę, jak to zrobiłem. Nie teoretyzowałem, ile plonów warzyw i owoców można mieć z działki ogrodniczej. Ja po prostu któregoś roku zmierzyłem wszelkie powierzchnie uprawne, wszystkie plony ważyłem i pod koniec roku miałem konkretny wynik. Nie kupuję też żadnych sprzętów tylko na ciężkie czasy. Nie chodzę ubrany w moro, nie mam osobnego pomieszczenia magazynowego na wszelkie produkty. Moja działka niczym się nie różni od innych w okolicy. Tylko najbliżsi wiedzą, że mam na niej zapasy podstawowej żywności, która pozwoli wykarmić całą rodzinę przez trzy miesiące".

I jeszcze jedno. Nie można dać się zwariować. Jak przyznaje Mr. Multitac, prowadzący bloga multitactical.pl, zwolennik teorii Grey Man, rynek wyposażenia survivalowego, turystycznego czy taktycznego zalewany jest co roku falą niesamowitych gadżetów, które skutecznie zagłuszają zdrowy rozsądek. Trzeba analizować swoje potrzeby i realne możliwości, by potem dokonać przemyślanych zakupów.

Źródło: iStock.com

Dźwigacz codzienny EDC (Every Day Carry)

Niektóre rzeczy, wedle preppersów z całego świata, koniecznie trzeba mieć przy sobie cały czas. To absolutne minimum, czyli zestaw EDC (Every Day Carry, u nas tłumaczony bardzo często jako Wyposażenie Dźwigane Codziennie). Mr. Multitac stwierdza, że to przedmioty, dzięki którym można wyjść obronną ręką z niecodziennych sytuacji dnia codziennego.

– To pragmatyczny styl życia – mówi. – Zaradność wymieszana z rozsądkiem. Każdy z nas ma przedmioty, które nosi codziennie. Klucze do mieszkania i samochodu, zegarek, telefon, portfel, zapalniczka. Nic nie stoi na przeszkodzie, by to rozbudować.

Jak dodaje, wzór doskonałego EDC nie istnieje. Trzeba to dostosowywać do indywidualnych potrzeb i trybu życia. EDC powinien być lekki i dyskretny. Nie ma potrzeby, by wszyscy wokół wiedzieli, że klips w kieszeni oznacza taktyczny folder. Jeśli ktoś pracuje w biurze, może kupić powerbank do telefonu i przenośną pamięć USB, którą podepnie do kluczy. Do portfela można wrzucić minikartę survivalową z kompletem narzędzi, dzięki której kiedyś będzie można np. uwolnić się z windy. To niewielkie narzędzie, wykonane z twardego metalu, które ma rozmiary karty kredytowej. Nosi się je w specjalnym etui. Upakowano w nim sporo przydatnych funkcji, m.in.: śrubokręt, krawędź tnącą jak nóż i piłka, otwieracz do konserw i butelek, klucz do śrub czy linijka i kątomierz. Kosztuje dosłownie kilkanaście złotych.

– Kupujemy tylko to, czego będziemy używać. Zestawy EDC są zdominowane przez trzy narzędzia, od których śmiało możemy zacząć – dodaje. – Nóż ze składanym ostrzem (folder), latarka i zapalniczka.

To podstawowe przedmioty, które warto mieć zawsze. Nóż jest narzędziem uniwersalnym, można nim ciąć, bronić się, wyegzekwować coś, na czym nam zależy, polować, podważyć i odkręcić (a pewnie i jeszcze więcej). Wodoodporna, diodowa latarka w obudowie z anodyzowanego aluminium wydajnie zastąpi latarkę smartfona, oszczędzając baterie w telefonie. Na koniec ogień, czyli zapalniczka gazowa lub zapałki.

Jak mówi autor multitactical.pl, skompletowanie trzech podstawowych narzędzi nie wymaga zaciągnięcia kredytu we frankach. Budżet około 200 złotych pozwala na zakup dobrej jakości narzędzi. Najdroższy jest folder. Ostrze z przyzwoitej stali AUS8, która ma warstwę antykorozyjną, to wydatek w granicach 50–140 zł. W miarę solidną latarkę kupić można już za 40 zł.

Swoje EDC Mr. Multitac uzupełnił o bransoletę z paracordu z krzesiwem w klamrze (taka bransoleta wykonana ze spadochronowej linki rozwija się w razie potrzeby do długości ok. 4 metrów), kompas guzikowy, zapałki, karabińczyk, chusteczki nawilżane, agrafki, plastry, niewielki opatrunek i gazę, wodę do przemywania oczu i tabletki przeciwbólowe.

Wszystko mieści się (w torebkach strunowych) w kieszeniach zwykłych spodni, nie utrudniając normalnego funkcjonowania, lub, jak radzi kryjący się pod nickiem Tom SlaV twórca bloga "Po prostu przeżyj" (just-to-survive.com), w saszetce na pasku czy w tak zwanej "nerce".

American Preppers Network, wyrocznia tamtejszych preppersów, zaleca z kolei, słowami Cari Schofield, by w EDC zabierać ze sobą zdecydowanie bardziej rozbudowany zestaw. Obok noża można się pokusić o wielozadaniowe narzędzie multitool (najpopularniejsze produkują firmy Leatherman i Victorinox, cena niektórych przekracza 700 złotych). Do tego m.in.: długopis z małym notatnikiem, bandana, gwizdek alarmowy i sygnałowe lusterko, bandaż, chusteczki higieniczne, płyn do dezynfekcji rąk. Niektórzy dorzucają również minifiltr do wody.

Sporo. Lista jest zresztą znacznie bogatsza, więc zakładamy, że amerykański preppers ma więcej kieszeni do dźwigania swego codziennego ekwipunku.

Poza tym, choć fachowcy wyraźnie mówią, że każdy powinien swoje EDC skompletować osobiście pod kątem własnych potrzeb, są tam do kupienia "gotowce" dla leniwych. W sklepach internetowych dostępne są zestawy EDC w (metalowych) pojemnikach przypominających puszkę sardynek z uchem do otwierania. Za cenę około 20 dolarów otrzymuje się spakowane ponad 30 przedmiotów, od miniaturowego kompasu i gwizdka alarmowego poczynając po parę zapałek, haczyk na ryby z żyłką i porcję herbaty.

BOB zawsze pod ręką (Bug Out Bag)

Niespodziewane nie pozwoli zastanawiać się, co robić. To może być powódź czy atak wichury, który sprawi, że na ucieczkę wraz z rodziną pozostaną dosłownie chwile. Dlatego rozbudowaną wersją EDC jest BOB (Bug Out Bag) powszechnie zwany plecakiem ucieczkowym lub ewakuacyjnym. Powinien zapewnić przetrwanie przez co najmniej trzy doby. Jak mówi Przemek "Mr. Multitac", autor bloga multitactical.pl, taki przedział czasowy jest ogólnie przyjętą normą zakładającą dotarcie ratownika do poszkodowanego. BOB ma zapewnić bezpieczeństwo do czasu dotarcia pomocy lub dostania się do celu ewakuacji, który wcześniej sobie zaplanowaliśmy. Warto, by taki ekwipunek miał przygotowany każdy z domowników. Nie zaszkodzi też, jeśli inna wersja BOB-a będzie znajdować się w samochodowym bagażniku na wszelki wypadek. Jako BOB sprawdzi się najlepiej wodoodporny plecak. Musi być dobrze dopasowany i wygodny.

Poprosiliśmy, by Mr. Multitac opowiedział nam o swojej wersji plecaka. Stwierdził, że zestaw dostosowujemy do naszych preferencji, oczekiwań, miejsca zamieszkania, wytrzymałości własnej i rodziny oraz oceny skali realnych zagrożeń (powodzie, pożary, awarie zakładów chemicznych itp.). Bez rozsądnego planowania wpadniemy w karuzelę niepotrzebnych zakupów, tracąc perspektywę celu, a BOB przestanie być gwarancją bezpieczeństwa, zamieniając się w cegłę na plecach. Ponieważ BOB ma pomóc sprawnie dotrzeć do celu ewakuacji lub innego zastępczego miejsca gwarantującego bezpieczeństwo, z jednej strony musi być optymalnie wyposażony, z drugiej lekki. Te dwa pozorne przeciwieństwa trzeba pogodzić, co z początku może wydawać się zadaniem karkołomnym. Potrzeba trochę doświadczenia i czasu.

Zawartość plecaka ucieczkowego:

Odzież i obuwie. Trzymamy w zwyczajowym miejscu w domu, ewentualnie obok plecaka. Do plecaka na stałe możemy wrzucić lekkie rzeczy dla utrzymania komfortu w terenie (poncho, rękawiczki, czapka, skarpetki, arafatka).

Żywność i woda. Nie jest łatwo o kompromis, zwłaszcza biorąc pod uwagę masę – to najcięższe obok śpiwora/hamaka rzeczy w plecaku. Bierzemy rację żywnościową typu MRE (Meal Ready to Eat – posiłki gotowe do spożycia, specjalnie spreparowane porcje mające wysoką wartość energetyczną, dodatkowo zdecydowanie lżejsze od standardowych konserw) i batony lub czekoladę (Mr. Multitac poleca niemiecką czekoladę w okrągłych, metalowych puszkach wzmacnianą kofeiną. Produkowana jest od 80 lat, a po raz pierwszy oferowano ją przed Igrzyskami w Berlinie w 1936 roku jako doskonałą odżywkę dla sportowców). Wodę, w ilości co najmniej dwóch litrów, warto mieć w kilku mniejszych butelkach PET. Do tego osobisty filtr do wody oraz tabletki odkażające.

Ogień i kuchnia. Lepiej unikać kuchenek turystycznych na kartusze (pojemniki z gazem), nadają się one do turystyki wędrownej lub stacjonarnych biwaków. Ze względu na wagę i mobilność lepszym rozwiązaniem jest składana kuchenka survivalowa oraz paczka z kostkami paliwa. Całość można schować do kieszeni spodni. Nie zapominamy o sporku, czyli łyżkowidelcu.

Apteczka i higiena. Niezbędne leki, które przyjmujemy, oraz podstawowe wyposażenie typu: bandaże, opaska uciskowa, środki odkażające i środki higieny osobistej. Konieczne są też nożyczki i jałowe opatrunki. Ponadto chusteczki nawilżane, zastępujące w terenie kąpiel, niewymagający spłukiwania żel do rąk, chusteczki higieniczne czy rolka papieru toaletowego (odrobina luksusu nie zaszkodzi), krem na odparzenia, obtarcia, krem natłuszczający oraz plastry na odciski.

Narzędzia i nawigacja. Przede wszystkim nóż survivalowy – folder, multitool, saperka i piła strunowa. Dodatkowo opaski zaciskowe, szara taśma klejąca, drut, ostrzałka do noży, kilka karabińczyków, torebki strunowe (zabezpieczają przed wilgocią), latarka taktyczna oraz latarka czołowa i zapas baterii. Do tego lusterko sygnalizacyjne, płachta survivalowa, soczewka Fresnela (doskonała do rozpalania ognia), gwizdek ratunkowy, wodoodporny notatnik, długopisy i ołówki, okulary przeciwsłoneczne, a także dwa lub trzy światła chemiczne. Przyda się również telefon z GPS i powerbankiem, a do tego kompas lub busola i papierowa mapa terenu, gdzie jest potencjalny cel ewakuacji.

Schronienie. Śpiwór, tarp (płachta biwakowa) oraz lekka karimata – całość możliwie jak najlżejsza. Żeby zmniejszyć masę plecaka, tarp można zastąpić dużym ponchem z demobilu.

Dokumenty i gotówka (w tym kopia wrażliwych danych i materiałów na pendrivie).

Źródło: iStock.com

Dan Stevens, spec wielokrotnie piszący o zaletach BOB-a, wyznacza trzy podstawowe zasady dotyczące plecaka ucieczkowego: mobilność, dostępność i wagę. BOB musi być spakowany i przygotowany w miejscu, z którego będzie można go zabrać łatwo i szybko. Trzeba przyjąć również zasadę, by BOB nie ważył maksymalnie więcej niż jedną trzecią wagi ciała właściciela. Warto zrobić kilka testów z pełnym obciążeniem. Jeśli nie uda się przejść w ten sposób co najmniej 10 kilometrów, to znak, że należy dokonać redukcji wyposażenia. Lepiej się do tego przed sobą przyznać. Nie ma sensu uruchamianie ułańskiej fantazji i zapieranie się, że "ja dam radę". Może to potem jedynie utrudnić poruszanie się i zwiększyć liczbę przystanków na odpoczynek. Koniecznie trzeba zwrócić uwagę, by środek ciężkości plecaka był jak najbliżej ciała, tuż poniżej ramion. To pomaga skutecznie rozłożyć siły w trakcie wędrówki.

Jak spakować plecak ucieczkowy? Z głową i bez bałaganu. Wszystko powinno być umieszczane osobno, w wodoodpornych pojemnikach – mogą to być także zasobniki zamykane na rzep lub plastikowe worki strunowe. Ważna jest dodatkowa ochrona przed wilgocią. Trzeba pamiętać, co gdzie jest, żeby w stresowej sytuacji lub podczas ulewy móc skorzystać z zapasów jak najszybciej.

Na dnie plecaka ląduje to, co jest najcięższe i używane będzie rzadko, czyli np. plandeki, hamak lub śpiwór. Przy mniejszym plecaku śpiwór i karimata przytraczane są na zewnątrz.

Środek wypełniają dodatkowe ubrania, żywność, kuchenka i narzędzia, takie jak siekiera czy ręczna piła. Na sam wierzch powinno się zapakować rzeczy lekkie i takie, po które najczęściej przyjdzie nam sięgać – to przekąski, apteczka, materiał do rozpalania ognia czy liny.

W bocznych kieszeniach, które czasem są specjalnie przygotowane do przenoszenia konkretnych rzeczy typu smartfon czy materiały do pisania, przede wszystkim transportuje się wodę. Pozwala to na szybki dostęp do płynu bez zdejmowania plecaka. Tam również powinno znaleźć się miejsce na zapałki, materiały oświetleniowe oraz mapy.

Dobrze zostawić w plecaku nieco wolnego miejsca. W trakcie wędrówki można się natknąć na przedmioty, które okażą się potrzebne a nawet ratujące życie.

Amerykanie nie byliby sobą, gdyby nie pojawiły się nie tylko gotowe plecaki BOB z pełnym rynsztunkiem, ale również inne prepperskie rozwiązania tego typu. Są wśród nich chociażby: GHB (Get Home Bag) – zestaw zabierany ze sobą na wyjazd i przynoszony za każdym razem do domu; Office Kit – zestaw biurowy na wypadek huraganu lub innego kataklizmu; VSB (Vehicle Survival Bag) – samochodowa wersja BOB-a; INCH Bag (I’m Never Coming Home) – najbardziej "wypasiona" wersja, zestaw pozwalający zacząć życie w nowym miejscu, na wypadek katastrofy, która nie pozwoliłaby wrócić do własnego domu. INCH przygotowany jest do przewożenia pojazdem.

Prace ręczne, czyli warsztat preppersa

Jak przyznaje Tom SlaV (autor bloga just-to-survive.com), dość często preppers to człowiek lubiący gadżety, więc kiedy pojawia się nowy sprzęt, od razu myśli, jak wejść w jego posiadanie. Dlatego u wielu członków prepperskiej braci można znaleźć całą masę noży, latarek czy pił do drewna.

Niemal każdy praktyk ma własne typy i wyjaśnienia, dlaczego akurat zamiast kosy bardziej przyda się taczka.

– Przecież przydać może się wszystko – powie ktoś. – Po co zatem się ograniczać?

To jednak generuje kolosalne koszty i wymaga ogromnej przestrzeni, więc proponujemy bazować na doświadczeniu innych preppersów. Oczywiście, jeśli ktoś może sobie pozwolić, nic nie stoi na przeszkodzie, by jego kolekcja toporków mogła wziąć udział w konkursie na najpiękniej urządzoną zbrojownię.

Przemek "Mr. Multitac" uważa, że podstawowym narzędziem do przetrwania jest ciało, czyli kondycja fizyczna, oraz umysł, czyli odporność psychiczna. Jeśli się zaniedbujemy, to w sytuacji kryzysowej udźwignięcie plecaka ucieczkowego czy dłuższe działanie w obronie domostwa może się okazać naszym najmniejszym zmartwieniem. Jeśli głowa odmówi posłuszeństwa, wszystko stracone. To samo dotyczy także rodziny preppersa.

Zestaw narzędzi jest determinowany specyficznymi czynnikami – z miejscem zamieszkania i finansami na czele. Musi korelować z potrzebami preppersa, jego rodziny czy chociażby celem ewakuacji, jeżeli takowy jest częścią planu. Od razu należy zapomnieć o schematach kreowanych przez media. Po co nam maczeta, jeśli mieszkamy na 10 piętrze w bloku? W zamian weźmy 30 metrów paracordu z zapasem karabińczyków i dobry toporek, którym w razie potrzeby przebijemy ściankę z kartongipsu lub wydobędziemy kluczyki z zatrzaśniętego samochodu.

Bez względu na okoliczności podstawowym narzędziem powinny być dobrej jakości trzy lub cztery ostrza, bez których na apokalipsę lepiej się nie wybierać.

Po pierwsze nóż składany, czyli folder z klipsem pozwalającym na dyskretne noszenie go nawet w kieszeni spodni. Takie urządzenie jest dość bezpieczne. Gdy nie jest używane, ostrze jest schowane w rękojeści. Podstawowym wymogiem jest jakość stali wykorzystanej do produkcji ostrza. Warto też zwrócić uwagę na blokadę uniemożliwiającą przypadkowe złożenie noża, co mogłoby pokaleczyć użytkownika: najlepiej sprawdzi się blokada typu frame lock.

Do tego nóż full tang, czyli nóż survivalowy z głownią stałą w pochewce. Tu nie oszczędzamy, wychodząc z założenia, że ten kawałek stali będzie przeznaczony do cięższych prac. Kolejnym ostrzem jest uniwersalny multitool. W tym przypadku również nie warto kupować taniego narzędzia, lecz zaopatrzyć się w jeden z rozbudowanych zestawów renomowanych producentów. Taki kombajn więcej zniesie i dłużej posłuży.

Nawet kosztujący ponad 1000 złotych nóż nie przetrzyma intensywnego użytkowania bez dodatkowego ostrzenia. Po kilku dniach jakość cięcia może zdecydowanie spaść. W domu czy schronieniu korzystamy z kamieni ostrzących, w terenie posiłkować się trzeba kieszonkową ostrzałką kątową lub osełkami z kamienia np. typu dog bone z ochraniaczami na obu końcach miniaturowego urządzenia.

Każde narzędzie można wykorzystać jako potencjalną broń do odparcia ataku agresora. A wśród narzędzi preppersa powinny się znaleźć również młotek, łopata, łom, siekiera, maczeta, piła.

To jedynie podstawowe zestawienie. Powinno być uzupełnione zależnie od tego, co przyjdzie nam robić, chociażby o zestaw kluczy nasadowych, śrubokrętów, kombinerek i pilników oraz o ręczne świdry i klucz francuski. Do prac ogrodowych, gdy będzie szansa samemu posiać coś, co potem da się zjeść, trzeba mieć również kosę czy grabie. Przy robotach drzewnych przyda się także poziomica, okulary ochronne i rękawice, a dopóki będzie napięcie i faza, zręczny preppers nie pogardzi spawarką, elektryczna piłą, strugiem, palnikiem, szlifierką i woltomierzem. Dla każdego coś potrzebnego.

Czy sprawdza się tu sprzęt turystyczny? Oczywiście, choć wszystko zależy od potrzeb i sytuacji. Jak mówi Arkadiusz Jedliński, gdy celem ewakuacji jest działka, ziemianka lub nawet namiot, taki sprzęt jest jak najbardziej wskazany, choć jego zdaniem kupowanie urządzeń turystycznych z przeznaczeniem na ciężkie, nietypowe czasy raczej nie ma sensu. Jeśli jednak mówimy np. o 2–3-kilogramowej butli gazowej z palnikiem – czemu nie. Można także wykorzystywać podstawowe narzędzia typu menażki czy saperki. No i oczywiście namioty. To dla preppersa i jego najbliższych może być schronienie na długi czas.

Na co jeszcze zwracać uwagę przy kompletowaniu swego zestawu narzędziowego? Mr. Multitac radzi, by niepotrzebnie go nie dublować. Łatwo bowiem wpędzić się w karuzelę mniej lub bardziej niepotrzebnych zakupów, które w rezultacie niewiele wniosą. Sensowniej też zainwestować w coś solidnego niż wydać parę groszy na tańszą wersję narzędzia i po chwili kupować kolejne.

Innym, często pomijanym aspektem jest nauka praktycznego korzystania z narzędzi i wyposażenia. Jaki jest sens kupowania kuchenki survivalowej, jeżeli w ekstremalnej sytuacji nie zdołamy szybko rozpalić ognia?

Woda na wagę złota

– Bądźmy realistami. Nikt nie jest w stanie zabezpieczyć się w stu procentach przed każdym potencjalnym kataklizmem. Nasze przygotowania mają jedynie, i aż, zwiększyć nasze szanse na przetrwanie w razie jakiegoś kryzysu – twierdzi Arkadiusz Jedliński.

Przy gromadzeniu zapasów odwołuje się zawsze do survivalowej czwórki: woda+ogień+żywność+schronienie. W zapasie trzeba mieć przede wszystkim: wodę, podstawową żywność, źródła energii, ubrania i koce oraz leki. I tyle pięknej teorii. Każdy musi ją dopasować do własnych potrzeb i możliwości. A to już takie proste nie jest.

Źródło: iStock.com

Woda jest zdecydowanie podstawą przetrwania. Nie ma sensu wyjaśniać czy przytaczać powtarzanej jak mantra prepperskiej zasady, że bez powietrza przeżyjemy trzy minuty, bez wody trzy dni, zaś bez pożywienia trzy tygodnie (no, niestety, właśnie ją przytoczyliśmy). Właśnie dlatego zgromadzenie zapasów wody może być kluczowe w walce o każdy dzień po SHTF. Tym bardziej, że w przypadku jakiegokolwiek zagrożenia ze strony innej nacji, to właśnie zasoby wody pitnej będą natychmiastowym celem agresji. Zatrute źródła wody są skuteczniejszą bronią niż dywanowy nalot z powietrza. Skażenie może jednak nastąpić również w wyniku katastrof naturalnych. A bez wody ani rusz.

Im więcej uda się zmagazynować jej w bezpiecznych warunkach, tym lepiej. W domu takimi dobrymi miejscami są przede wszystkim garaże i piwnice. Woda jest ciężka, dlatego trzymanie dużych zapasów na piętrach czy strychu raczej nie wchodzi w rachubę. Tym bardziej, że miejsca przechowywania wody powinny być chłodne, suche, bez dostępu światła słonecznego i wahań temperatury. Nie należy też magazynować jej w pobliżu składowanej benzyny, oleju napędowego, pestycydów czy innych chemikaliów. Nawet dobre pojemniki mają swą porowatość i może się zdarzyć, że toksyczne substancje przenikną do wody. Należy wybierać pojemniki specjalnie do tego przeznaczone, z grubego tworzywa. Typowe, cienkie baniaki plastikowe po paru miesiącach mogą zacząć przeciekać lub pękać. Nigdy nie powinny to być opakowania, w których wcześniej było np. mleko. Jak starannie nie byłyby umyte, zawsze istnieje zagrożenie, że zostały tam bakterie, które szybko zrobią w wodzie prawdziwą rewolucję.

Ile wody potrzebujemy? Wyliczenia są, wbrew pozorom, bardzo różne. Dla przykładu znawcy tematu z amerykańskiego portalu urbansurvive.com zakładają, że każda osoba potrzebuje w granicach 7–8 litrów wody dziennie. Technicznie rzecz ujmując, wystarczałoby wypijać dwa litry, ale w czasie kryzysu, w stresie, podczas ciężkiej pracy przy poszukiwaniu czy zdobywaniu zasobów, wydatki energetyczne mogą być znacznie większe, potrzeby również. Część wody trzeba przeznaczyć do gotowania posiłków i do celów higienicznych. Trzeba też pamiętać o zwierzakach – każde powinno mieć dla siebie dzienną, litrową porcję wody. Zapasy uznawane za bezpieczne powinny sięgać czterech tygodni (łatwo policzyć, że robi się z tego około 250 litrów na głowę), a jeśli mamy pod opieką osoby chore, małe dzieci lub staruszków, trzeba automatycznie podwoić zapas wody.

Arkadiusz Jedliński zakłada z kolei, że trzyosobowa rodzina, tylko do celów spożywczych, musi zgromadzić ok. 15 litrów wody dziennie. Sam przechowuje ją przede wszystkim w plastikowych beczkach (do 200 l pojemności), zaś pewną część w 5-litrowych butelkach. Przyznaje przy tym, że trudno zgromadzić tak duże zapasy wody, szczególnie gdy nie dysponuje się odpowiednią przestrzenią. W bloku staje się to wręcz niemożliwe – można wprawdzie wykorzystać beczkę z zapasami jako stojak na kwiaty, jednak brak miejsca będzie istotną przeszkodą. Co ważne, gromadzenie wody jest tanie, w zasadzie ogranicza się do kosztów opakowania.

– Wlewam po prostu kranówkę – przyznaje nasz rozmówca. – Nie uznaję żadnych środków konserwujących. I tak przed użyciem ją gotuję. Takie przechowywanie obowiązuje zarówno w warunkach działkowych, jak i domowych. Jak długo taka woda wytrzymuje? Zapas na działce wymieniam co roku.

Wymiana zapasów co kilkanaście miesięcy powinna zapewnić dobrą jakość magazynowanej wody. Gdyby pojawił się stęchły smak, preppersi z USA zalecają kilkukrotne przelewanie wody z jednego pojemnika do drugiego. Takie natlenienie może poprawić sytuację. Sposobem na zakonserwowanie zapasów może być również dodanie do pojemników chlorowego wybielacza – w ilości 1–2 kropli na każdy litr wody.

Amerykańscy preppersi zalecają czasem magazynowanie wody destylowanej, czyli poddanej procesowi gotowania i ponownego skraplania. To eliminuje większość niebezpieczeństw, sprawia, że woda jest faktycznie czysta. Zresztą używana jest na skalę przemysłową nie tylko w medycynie czy kosmetyce, ale również w produkcji spożywczej. Destylacja gwarantuje, że żadną chorobą nikt się nie zarazi. Wielu twierdzi też, że woda destylowana jest lepszym rozwiązaniem niż źródlana.

Jednak ta czystość może okazać się jednocześnie zdradliwa. Płyn pozbawiony jest naturalnych minerałów, podwyższa produkcję kwasów żołądkowych. A gdy pije się destylowaną wodę bez przyjmowania pokarmów stałych (np. w okresie braku pożywienia), bardzo szybko może nastąpić utrata magnezu, sodu czy potasu – niezbędnych do normalnego funkcjonowania. Gdyby ktoś chciał sam dokonywać procesu destylacji, musi wiedzieć, że to proces długotrwały (zajmujący kilka godzin) i dość kosztowny. Co więcej, taka woda potrafi wchodzić w reakcję z pojemnikami, w jakich jest przechowywana – działanie dwutlenku węgla powoduje, że woda, w przypadku opakowań z marnej jakości plastiku, staje się rozpuszczalnikiem. Stąd wiele osób, które próbowało wody destylowanej kupowanej w dyskontach czy tanich marketach, odczuwało, że ma ona fatalny smak.

Półka pełna smaków

Jakikolwiek kataklizm by się nam nie przytrafił, odbije się to natychmiast na zaopatrzeniu pobliskich sklepów. Trudno więc liczyć na to, że po odcięciu dróg dojazdowych, zalaniu okolicznych terenów czy opanowaniu regionu przez agresora pobliski dyskont będzie oferował marchewkę i świeże pieczywo. Sklepy mają dziś bardzo mocno okrojone powierzchnie magazynowe, większość przestrzeni wykorzystywana jest jako hale sprzedaży mamiące klientów bogactwem oferty. System obsługi klientów bazuje na doskonale zorganizowanej logistyce i wielokrotnych dostawach poszczególnych dóbr, czasem kilka razy dziennie. Zatem, w przypadku SHTF i gremialnej akcji wykupywania towarów przez przerażonych mieszkańców, sklepowe zapasy skończą się w ciągu kilkunastu godzin. Trzeba więc zebrać niezbędne zapasy znacznie wcześniej, by nie martwić się potem o zaopatrzenie i przede wszystkim zwiększyć swoje szanse na przetrwanie. Nie należy przy tym zapominać, że żywność może się stać, obok paliwa, papierosów czy alkoholu, doskonałym towarem w handlu wymiennym. Nieoczekiwanie batonik albo puszka kukurydzy mogą okazać się wartościowsze od zwitka nikomu w tym momencie niepotrzebnych banknotów.

Zasadą jest, by magazynować to, co zazwyczaj zjadamy wraz z rodziną. Po diabła nam odpowiednio kaloryczny, wytrzymujący atomowy atak pakiet, którego nikt z domowników po dobroci nie weźmie do ust. To jedynie niepotrzebne zajmowanie miejsca.

Dobrą metodą jest kupowanie żywności w podwójnych zestawach. Jedno opakowanie do bieżącego użytku, kolejne na potem. W ten prosty sposób po paru tygodniach można mieć zaczątki rocznego – a to docelowa dla znacznej części preppersów wielkość – zapasu na ciężkie czasy.

Każdy preppers ma swoje własne pomysły i sposoby gromadzenia zapasów. Tom SlaV (blog just-to-survive.com) zaleca, aby żywność suchą, taką jak kasza czy ryż, przesypać do butelek typu PET, w których będzie zabezpieczona przed wilgocią, skażeniem chemicznym czy szkodnikami. Z kolei świeże warzywa można przechowywać w chłodnych piwnicach, ziemiankach czy kopcach.

Miejsce, gdzie zgromadzimy zapasy, jest ważne. Powinno się rozłożyć dobra pomiędzy wszystkie lokalizacje ucieczkowe czy tymczasowe schronienia – im rzadziej są wizytowane, tym zalecana jest większa dbałość o termin przydatności zebranych tam zapasów. Z założenia wybieramy produkty, których termin przydatności jest bardzo długi. Nie da się ukryć, że producenci często "nie doceniają" możliwości swych produktów i spora część żywności może, oczywiście w warunkach wyjątkowej potrzeby związanej z kataklizmem, być w miarę bezpiecznie spożyta po terminie wskazywanym na opakowaniu. Warto również zwrócić uwagę na wytrzymałość i jakość półek czy regałów, które posłużą do magazynowania zapasów. Zdecydowanie lepiej zrezygnować z tych najtańszych, oferowanych przez duże sieci marketów. Wprawdzie są one wyjątkowo tanie, lecz ich jakość jest tu oczywiście adekwatna do ceny – wrzucenie na taką półkę kilku worków doprowadzi do katastrofy. I nie warto wierzyć w zapewnienia, że półka wytrzymuje obciążenie 30 czy 40 kilogramów. Konstrukcja całości jest tak niepewna, że regał złoży się pod znacznie mniejszym obciążeniem. Sprawdzą się za to regały metalowe, z solidnych profili. Zapewnią przy tym optymalne warunki przechowywania (przewiewność, łatwość dostępu) w garażu czy piwnicy. Każdy taki magazyn, gdziekolwiek nie zostanie umieszczony, musi być solidnie zabezpieczony przed intruzami. Nie chodzi jedynie o gryzonie. Trzeba zdać sobie sprawę, że w pewnym momencie, po wielu dniach samodzielnego funkcjonowania, osoba dysponująca dużymi zapasami żywności stanie się bardzo łakomym kąskiem – a raczej jej zasoby. Spiżarnie muszą być dobrze zabezpieczone, a właściciele raczej nie powinni przechwalać się swymi zapasami.

Jak mówi Arkadiusz Jedliński (na-kryzys.blogspot.com) wśród preppersów są zwolennicy rozbudowanej wersji zapasów (czyli obejmującej wszystko, od makaronu po alkohol i słodycze), są także zwolennicy okrojonej wersji podstawowej (czyli np. dużo makaronu i/lub ryżu plus konserwy i nic więcej). Warto zatem odpowiedzieć sobie wcześniej na kilka pytań. Po pierwsze, gdzie będziemy gromadzili ten zapas – w domu czy lokalizacji ewakuacyjnej. Oczywiście najrozsądniej robić to wszędzie. Po drugie, na jakie zapasy nas stać i jaką przestrzenią magazynową dysponujemy, bowiem ona w dużym stopniu zdeterminuje ilość zapasu. Po trzecie – jak często będziemy korzystać z zapasu.

– Odpowiedź na to ostatnie pytanie jest ważna, ponieważ należy trzymać w zapasie to, co zjadamy na co dzień, i zjadać to, co mamy w zapasie – mówi.

Chodzi o to, by nie kupić np. palety ryżu i nie zostawić jej na ciężkie czasy. Należy produkty z zapasów systematycznie zjadać i wymieniać na nowe. Dzięki tej rotacji cały czas mamy produkty z właściwym terminem przydatności do spożycia. Przykładowo: jeśli założymy, że w normalnych czasach będziemy zjadać jedną konserwę paprykarza na tydzień, a termin przydatności tej konserwy to 2 lata, wówczas można policzyć, ile maksymalnie zapasu paprykarza można mieć (w tym przypadku to 100 sztuk).

Co zatem proponuje jako żelazną listę obowiązkową?

Po pierwsze artykuły skrobiowe: ryż, kasze, makarony, mąka… Zapas na poziomie 60 kg będzie doskonale nadawał się do rotacji. Po drugie, produkty mięsne. Konserwy lub samodzielnie suszona kiełbasa. Zapas 100 puszek starczy na około 3 miesiące, przy założeniu, że zużywana jest jedna konserwa dziennie na rodzinę. Ten podstawowy pakiet może być oczywiście dowolnie rozbudowywany chociażby o surówki i owoce w słoikach, słodycze czy przyprawy.

Trudniej jest przygotować zapas do celów ewakuacyjnych. Planujemy go w zależności od tego, jakim dysponujemy miejscem – czy jest to ziemianka, głęboka piwnica, czy może jedynie wkopane w ziemię beczki – to zdeterminuje przygotowania.

Robert Richardson, ekspert survivalu i prepperingu z ponad 20-letnim doświadczeniem (założyciel portalu OffGridSurvival.com), twierdzi, że wielu uznaje dietę 2000 kalorii dziennie dla dorosłej osoby za wystarczającą. Jednak, właśnie ze względu na wyjątkowe okoliczności SHTF, dodatkowy stres i wysiłek fizyczny, który przyjdzie nam wkładać w batalię o przetrwanie (od cięcia i zbierania drewna po długotrwały marsz lub polowanie), organizm może domagać się większej porcji energii. To też warto mieć na uwadze przy magazynowaniu zapasów.

Istotne jest, by dieta, także w okresie potencjalnej katastrofy, była jak najbardziej urozmaicona. Same konserwy zdecydowanie nie wystarczą. Trzeba dodawać do tego, w miarę możliwości, inne produkty. W przeciwnym razie, poza nudą kulinarną, niebezpieczny stanie się nadmiar sodu.

Co więcej, trzeba nauczyć się gotowania, a raczej pojmowanego szerzej przygotowywania posiłków, od podstaw. Cywilizacyjna gonitwa sprawiła, że spora część społeczeństwa funkcjonuje we własnych domach jak hotelowi goście. Posiłki, jakie przygotowują, w większości powstają z kupionych wcześniej "półfabrykatów". Często zdolności kulinarne ograniczają się jedynie do umiejętności włączenia mikrofalówki albo wstawienia wody, do której wrzuca się niemal gotowe danie. Przydadzą się również stare sposoby, takie jak gotowanie ryżu czy kaszy "pod kołdrą" (zalewa się ziarna wrzącą wodą, gotuje kilka minut, zawija garnek w ręcznik i umieszcza pod przykryciem na kilka godzin).

Źródło: Wikimedia Commons CC BY

Zwolennicy prepperingu na Zachodzie są kuszeni na każdym kroku gotowymi, zapakowanymi solidnie zestawami do budowania swojej spiżarni. Jest to jednak droższa oferta dla leniwców. Wszystko, czego potrzebuje się do zbudowania pokaźnego magazynu, jest do zdobycia niemal w każdym sklepie spożywczym.

Takie zakupy powinny objąć następujące produkty, stanowiące bazę do przygotowania każdego posiłku w każdych okolicznościach: mąkę, makarony, ziarna, konserwy, tłuszcze, oleje, rośliny strączkowe, nabiał, sól, pieprz, cukier, kawę, herbatę, suszone owoce, zioła oraz słodycze.

Nie tylko do celów spożywczych przyda się też z pewnością soda oczyszczona i ocet (może być np. jabłkowy) – to doskonałe środki wspomagające sprzątanie, zaś ocet ma dodatkowo właściwości antybiotyku.

Przy okazji warto poznać kilka produktów, które z pewnością przydadzą się w spiżarni preppersa, a do tego mogą być przechowywane w zasadzie bezterminowo, o ile zapewni im się dobre warunki (szczelność opakowania i brak wilgoci): miód, kostki bulionowe, sos sojowy, biały ryż, skrobia kukurydziana, suchary.

Preppersi przygotowują też własne produkty. Dużą popularnością na Zachodzie cieszy się np. biltong. To pomysł wywodzący się z Afryki Południowej – cienkie paski marynowanego i mocno ususzonego mięsa wieprzowego lub strusiego. Można je przechowywać wiele miesięcy. Znacznie dłużej wytrzymuje pemikan – mięsne kulki przygotowane wedle pomysłu rdzennych mieszkańców dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. Indianie suszyli na słońcu mięso (dziczyznę), tarli je na proszek i mieszali z bizonim łojem.

W sklepach internetowych, także u nas, są dostępne zestawy MRE (Meal Ready to Eat, posiłki gotowe do spożycia). Używane przeważnie w wojsku, zajmujące minimalną ilość miejsca, skomponowane tak, żeby zaspokajać potrzeby energetyczne żołnierza na wiele godzin (do 2000 kcal). Racje MRE podgrzewają się bez wykorzystania ognia, dzięki zastosowaniu podgrzewacza chemicznego.

Doktor Prepper

Nie ulega wątpliwości, że kwestie medyczne w prepperskich przygotowaniach to wyjątkowo indywidualna sprawa. Podstawą jest oczywiście zestaw leków, który na co dzień przyjmuje sam preppers lub ktoś z członków rodziny. Warto robić takie zapasy – niestety, nie ma co zaklinać rzeczywistości, każde poważne SHTF spowoduje zablokowanie normalnych kanałów dystrybucji. Podobnie jak z żywnością będzie też z lekami. Medykamenty przyjmowane na choroby przewlekłe (nadciśnienie, cukrzyca, problemy krążeniowe) są oczywiście na receptę. Dlatego w schowku zawsze powinien znajdować się odpowiedni zapas. Przydatność? Ostatnio pojawiły się badania dowodzące, że większość leków zachowuje swoje właściwości znacznie po terminie wskazanym na opakowaniu. Jedynym sposobem na zdobycie takich leków będą później wyprawy łowieckie do aptek, które zapewne będą już kompletnie "rozbrojone".

Pakiety medyczne są zazwyczaj ważną częścią składową plecaka ucieczkowego. Mr. Multitac (blog multitactical.pl) podkreśla, że kompletując zestaw pomocy medycznej, przygotowujemy się na hipotetyczne wypadki i jednocześnie dbamy o codzienne potrzeby wszystkich członków rodziny. Wyposażenie pakietu jest ściśle uzależnione od naszej wiedzy. Oczywiście zakładamy brak dostępu do profesjonalnej pomocy medycznej. Należy pamiętać o okresowej wymianie leków. Apteczkę preppersa Mr. Multitac podzieliłby na dwie zasadnicze części: pakiet podstawowy (bandaże, stazy – opaski uciskowe, środki odkażające, nożyczki, agrafki, sznurek, plastry, rękawiczki ochronne, igła i nici, taśma usztywniająca złamane kończyny, opatrunki schładzające na oparzenia, jałowe gaziki i gazy opatrunkowe, koc ratunkowy, chusta trójkątna, maseczka do sztucznego oddychania i instrukcja udzielania pierwszej pomocy) oraz pakiet indywidualny (kleszczołapki, środki dezynfekujące, minilatarka, światło chemiczne z karabińczykiem, lekarstwa na zatrucia pokarmowe, biegunkę, przeziębienie, gorączkę, alergię i różne infekcje, aspiryna, środki przeciwbólowe, tabletki do ssania na kaszel; zimą dodatkowo ogrzewacze chemiczne, które można włożyć do butów lub pod koszulę, zaś latem kompresy chłodzące).

Arkadiusz Jedliński (na-kryzys.blogspot.com) stwierdził, że środków opatrunkowych można zgromadzić sporo, ze względu na długi czas ich przydatności. Warto też mieć jakiś popularny, powszechnie używany antybiotyk. Nie wolno oczywiście stosować go bez konsultacji, jednak w podbramkowej sytuacji, gdyby system opieki medycznej padł zupełnie, może się to okazać niezbędne. Kłopot jest taki, że to leki wypisywane na receptę. Żeby mieć je w swoim pakiecie medycznym, trzeba wejść w "układ" z lekarzem.

Zdecydowanie warto jeszcze wziąć pod uwagę następujące rzeczy: gazę/bandaże, środki przeciwbólowe, taśmę klejącą, maść rozgrzewającą, środki przeciwbiegunkowe, sól fizjologiczna.

Jasne rozwiązania

Na co dzień nie przykłada się do tego zbytniej wagi. Bo to po prostu jest. Siedzi w każdej niemal ścianie, wystarczy nacisnąć przełącznik i po wszystkim. Energia dająca nam ciepło i światło, a w efekcie także schronienie, ciepłe pożywienie i bezpieczeństwo, nie jest doceniana. Póki jej nie zabraknie. Widać to wyraźnie, gdy następuje nagła awaria zasilania. Ludzi ogarnia szaleństwo, strach miesza się z brakiem zahamowań. Robi się wielki zamęt. Najbardziej tragiczny blackout wydarzył się w październiku 2012 roku. Wówczas huragan Sandy przetoczył się przez wschodnie stany USA, powodując, trwające nawet dwa tygodnie, przerwy w dostawie energii. Bez prądu było niemal 8,5 miliona ludzi. Spowodowało to falę niepokoju i zamieszek, przyczyniło się do śmierci 159 osób. Straty wyceniano na 65 miliardów dolarów.

Co działoby się, gdyby taki stan trwał miesiącami?

Dlatego gromadzenie energii jest tak ważne. Ale najbardziej pożądana w przypadku zasobów energii jest dla preppersa… tajemnica. To, że ma tego typu potencjał energii, natychmiast może przyciągnąć tych, którzy go nie mają, a bardzo potrzebują. Bo to będzie jedna z najbardziej niezaspokojonych potrzeb. Im dłużej trwać będzie chaos i SHTF, tym większym skarbem będzie jej każde źródło energii.

Dla zaprawionego preppersa jest to sprawa oczywista. Arkadiusz Jedliński (na-kryzys.blogspot.com) mówi o tym następująco: "W domu, podobnie jak w celu ewakuacji, którym jest altana na działce, mam podobny zestaw. To kilkanaście zapalniczek, stosy zapałek i kilka krzesiw; przeróżnego typu latarki, od takich powiedzmy jednorazówek po złotówce za sztukę do większych i lepszych – część na baterie, część z wbudowanym akumulatorem; 2 lampy naftowe, jako oświetlenie awaryjne i rodzaj światła nocnego; różne świeczki – mogą się przydać, na co dzień także używane chociażby… dla nastroju".

Źródło: iStock.com

Póki jest możliwość, trzeba wykorzystywać energię elektryczną. Należy jednak zastanowić się, czy nie zabezpieczyć domu, wykorzystując alternatywne źródła energii. To przede wszystkim energia solarna. Panele słoneczne na dachu to już coś powszechnego, zakładając taką instalację, można liczyć na celowe wsparcie finansowe swojej gminy lub organizacji wspierających rozwój energetycznych alternatyw. Przez pewien czas popularne były w Polsce również minielektrownie wiatrowe, pozwalające zasilić w energię całe gospodarstwo domowe. Niestety, ostatnio mocno skomplikowały się rozwiązania prawne z tym związane. Posiadacze sporego terenu mogą pokusić się o magazynowanie w bezpiecznych warunkach zapasów oleju opałowego czy gazu – to już jednak skomplikowane i kosztowne operacje.

Gromadząc zapasy zapewniające energię i światło, warto mieć na uwadze generator prądu, piecyk metalowy, baterie, inwerter, latarki, świece, lampy.

Gdyby ktoś miał ochotę, może również spróbować zabezpieczyć się przed ewentualnym atakiem elektronicznym – to bardzo prawdopodobna forma prowadzenia działań przez potencjalnego agresora. Wówczas przyda się patent na przechowywanie swojej elektroniki w bezpiecznych warunkach, czyli zbudowanie czegoś na kształt skrzynki Faradaya. Najprostszym sposobem jest kupienie, np. na wyprzedaży za około 100 zł, aluminiowego szybkowaru ciśnieniowego. Do kompletu brakuje wówczas jedynie grubej torby plastikowej – może być strunowa lub wzmacniana z przeznaczeniem do zamrażalników. Pakuje się wówczas sprzęt do torby, torbę do szybkowara, zakręca się pokrywę i załatwione.

Co więcej, szybkowar może być przydatny jeszcze na wiele innych sposobów. Choćby do szybkiego gotowania potraw, dzięki czemu zachowują one więcej potrzebnych składników odżywczych, co w warunkach SHTF będzie bardzo istotne, do sterylizacji bandaży czy narzędzi, które wykorzystuje się w procedurach medycznych, a nawet w procesie destylowania wody.

Do kompletu, obok dowolnie dużej liczby zgromadzonych zapalniczek i pudełek zapałek, trzeba również pamiętać o gaśnicy. W chwili kryzysu straż pożarna już być może nie przyjedzie.

Mów do mnie jeszcze

Instytucje państwa, gdy przydarzy się coś bardzo poważnego, będą próbowały zachować ciągłość funkcjonowania najdłużej, jak będzie to możliwe. Najprostszym, a być może jedynym, w zależności od skali zdarzenia, sposobem komunikowania się ze społeczeństwem stanie się radio. Stąd w zestawie dla preppersa i członków jego rodziny nie może zabraknąć odbiornika. Musi to być radio odbierające wszystkie zakresy fal: długie, średnie, krótkie oraz UKF. Nie ma pewności, jakie zakresy będą możliwe do wykorzystania, by powiadomić ludzi o rozwoju sytuacji, punktach zbornych czy systemie ewakuacji. Oczywiście, jeśli tylko będzie taka możliwość, będą to częstotliwości, na których działają znane odbiorcom rozgłośnie publiczne.

Niezbędne jest również odwiedzenie sklepu dla krótkofalowców. Tam, już za około 250 złotych, można kupić dwuzakresowe radiotelefony. Pasja siedzenia przy odbiorniku i kręcenia gałkami z nadzieją usłyszenia kogoś po drugiej stronie globu, ma u nas długą tradycję. Kiedyś dawała choć trochę poczucia swobody i wolności. Dziś wciąż kilka tysięcy osób oddaje się tej pasji z dużym zamiłowaniem.

W razie SHTF takie krótkofalarskie cudeńka przydadzą się do poszukiwania informacji z najbliższej okolicy (mają zasięg kilkudziesięciu kilometrów). Można uzyskać te informacje na częstotliwościach używanych przez wojsko, służby ratownicze, innych ukrywających się, a nawet agresora. Kilka metrów kabla antenowego, który kupić można za grosze, przyda się, żeby poprawić funkcjonowanie maszynerii. O bateriach zapewniających działanie wiemy już wszystko. Znacznie większa inwestycja finansowa (ponad dwa tysiące złotych) da możliwość kupienia wielopasmowego urządzenia, dzięki któremu będzie można szukać kontaktu setki i tysiące kilometrów od miejsca pobytu, by poznać sytuację i zaplanować dalsze działanie.

Żeby jednak dotrzeć do miejsca, gdzie poczujemy się bezpieczniej i będziemy czekać na rozwój wypadków, nasłuchując radia, musimy tam najpierw dotrzeć.

Wyznaczane sobie i rodzinie lokalizacje ucieczkowe, czyli zazwyczaj podmiejskie działki, oddalone są od domu o kilka, kilkanaście kilometrów. W przypadku ogólnej paniki, kiedy mnóstwo ludzi wybiegnie na ulice z przerażeniem w oczach i zacznie gorączkowo szukać ratunku, trzeba wykorzystać każdą chwilę. W ciągu godziny powinno się dotrzeć tam, gdzie się planuje, bez niepotrzebnych perturbacji. Musi być jednak do tego odpowiednio przygotowany środek transportu. Podstawowym, o którym pomyśli niestety także wielu innych ludzi, jest samochód. Jeśli uda się chwycić plecaki ucieczkowe każdego z domowników, a w aucie czekać będzie dodatkowe wyposażenie, dobra nasza. Marzeniem byłoby posiadanie auta z napędem na cztery koła i blokadą mechanizmu różnicowego, co dawałoby przewagę nad zwykłymi maszynami i możliwość korzystania z mniej oczywistych i powszechnie używanych dróg. Nie ma wątpliwości, że autostradę trzeba sobie darować od razu. Będzie tam największy korek, jaki można sobie wyobrazić.

Auto, bez względu na to, jakim modelem preppers się porusza, musi być w jak najlepszej kondycji. Olej, płyn hamulcowy, klocki, tarcze, bezpieczniki… wszystko musi być sprawdzone i uzupełnione. Dotyczy to również koła zapasowego (zamiast tzw. dojazdówki, jeśli w aucie taka jest, należy umieścić normalne koło). Dobrym nawykiem powinno stać się częste tankowanie samochodu "pod korek".

Niezbędne, także w lokalizacjach ewakuacyjnych, są przygotowane wcześniej zapasy paliwa. Podobnie konieczne będą podstawowe rzeczy pozwalające na naprawy, poczynając od zestawu wulkanizacyjnego, pompki i kompresora, zestawów kluczy zwykłych i nasadowych po flary czy mapy i nawigację GPS.

Źródło: iStock.com

Alternatywą dla auta, gdyby okazało się, że nie ma szans na wydostanie się z oszalałego miasta, jest rower. Nie wymaga paliwa, daje swobodę podróżowania. Niestety, trzeba wówczas bardzo dokładnie zaplanować obciążenie każdego z członków rodziny. A także trasę – gdy do lokalizacji ewakuacyjnej jest kilka kilometrów w trudnym terenie lub kilkanaście prostymi drogami, lepiej wybrać tę dłuższą, lecz łatwiejszą ewentualność. Wszystko zależy od tego, jak daje sobie radę najsłabszy z członków rodziny preppersa – to do tej osoby musi zostać dostosowana cała logistyka operacji.

Dobrze przypomnieć sobie rodzaje sygnałów alarmowych, jakie można usłyszeć.

Ogłoszenie alarmu, bez względu na jego rodzaj, to modulowany, trzyminutowy dźwięk syreny. Gdy jest możliwość przekazywania komunikatu w mediach, jest to trzy razy powtórzone zdanie: "Uwaga, uwaga, uwaga. Ogłaszam alarm (tu pada określenie zagrożenia) dla (tu informacja o terenie objętym alarmem)".

Znakiem wizualnym alarmu jest zazwyczaj żółty trójkąt.

Odwołanie alarmu to trwający trzy minuty ciągły dźwięk syreny, a także trzykrotnie powtórzony komunikat o odwołaniu zagrożenia.

Do broni!

Jak powiedział nam Mr. Multitac (blog multitactical.pl) w Polsce, w związku z bronią palną, mamy do czynienia z dwoma rodzajami lęku. Społeczeństwo boi się broni, zaś władza boi się jej posiadania przez obywateli. Bezrefleksyjnie powtarzane stereotypy w rodzaju "broń raz do roku sama strzela" wpłynęły na całkowite załamanie rozsądnego postrzegania sytuacji. Sugerowanie, jakoby zwiększenie dostępu obywateli do broni miało się stać katalizatorem niebezpiecznych sytuacji, bo "sąsiad mógłby zastrzelić sąsiada za głośną muzykę", niczemu nie służy i nie poprawia miernej wiedzy ogółu na ten temat.

Przydatność broni palnej nie tylko w realiach SHTF jest, jego zdaniem, dostatecznie zrozumiała, by nie marnować czasu na wątpliwości. Samo jej posiadanie nie jest i nigdy nie będzie gwarantem czegokolwiek. Nie wystarczy kupić broń palną i zamknąć w szafie, stając się dumnym posiadaczem gadżetu za witrynką. Bez intensywnego szkolenia z obsługi oraz regularnych treningów na strzelnicy nie nabędzie się nawyków, których wymaga się od każdego świadomego strzelca. Pistolet jest narzędziem takim samym jak łopata, widelec czy długopis. W nieodpowiedzialnych rękach każdy przedmiot zamienia się w śmiertelne zagrożenie. Broń palna nigdy sama nie wystrzeli, to człowiek podejmuje decyzję.

Przedłużający się brak energii elektrycznej lub wody doprowadzi do zamieszek, plądrowania magazynów, sklepów, włamań i morderstw. Zapewnienie bezpieczeństwa domowi i rodzinie do czasu unormowania sytuacji stanie się kwestią nadrzędną. W tym kontekście posiadanie broni palnej jest zrozumiałe. Naturalnie jest tylko jednym z elementów, z których najważniejszym jest przygotowanie zapasów, domu i rodziny na wypadek zaistnienia takich warunków. Jego zdaniem główną bronią preppersa jest umysł, inteligencja i spryt. Umiejętność unikania skrajnych sytuacji. Broń palna zawsze winna być narzędziem ostatecznym.

O jej wykorzystaniu mówi też Andrzej Idzikowski, wieloletni instruktor strzelecki i uczestnik misji w Kosowie:

– Zakładam, że jest to sytuacja, gdzie służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo obywateli przestały działać prawidłowo lub nie działają wcale. Odniosę się do sytuacji, gdzie zapewnienie bezpieczeństwa i przetrwania sobie i rodzinie spoczywa na posiadaczu broni. Dystans, na jakim może być wykorzystywana broń palna w mieście, jest zupełnie inny niż ten na obszarach otwartych. W terenie silnie zurbanizowanym o wiele praktyczniejsza i poręczniejsza jest broń palna krótka. Mieszkania, klatki schodowe, podwórka, parkingi czy ulice to nie są znaczne odległości. Za dystans do bojowego wykorzystania krótkiej broni palnej przyjmuje się odległość od bezpośredniego kontaktu do 15 metrów. Na terenach podmiejskich i wiejskich wolałbym posiadać broń długą, nie rezygnując, naturalnie, z krótkiej.

Trudno zatem wyrokować, jaki rodzaj broni palnej będzie najodpowiedniejszy na sytuację kryzysową, ponieważ nikt nie potrafi przewidzieć charakteru tego zjawiska.

– Skłaniałbym się ku broni krótkiej kaliber 9 × 19 mm PARA w rodzaju Glock, Beretta, Colt 1911 czy Walther P99 jako najmniej kłopotliwej w przenoszeniu i jednocześnie pozwalającej na dyskrecję – stwierdza Mr. Multitac.

Gdyby miał wybierać broń długą, byłyby to: karabinek AK – jego zaletą jest niska cena oraz pełne magazyny w całym kraju, do wad można zaliczyć gabaryty utrudniające przenoszenie; karabinek AR – wadą jest wysoka cena zakupu i potencjalnie gorsza dostępność amunicji kalibru 5,56 × 45 mm/.223REM; strzelba gładkolufowa kaliber 12 – podstawowe zalety to szerokie pole rażenia, odstraszanie oraz możliwość polowania na zwierzynę.

A co z wykorzystaniem broni pneumatycznej?

Airsoftowe repliki, zdaniem naszych rozmówców, raczej nie nadają się do użycia w sytuacjach kryzysowych, ze względu na znikomą skuteczność odstraszającą, o możliwości obalenia agresora nie wspominając. Dobycie repliki przypominającej broń może wywołać skrajną reakcję i postawić wszystkich w sytuacji bez wyjścia w rodzaju "odkrywamy karty". Karabinków pneumatycznych lub popularnych wiatrówek można w ograniczonym zakresie użyć w celu odstraszenia, o ile ktoś nie będzie zdeterminowany, by dostać się na nasz teren. Postrzał śrutem jest co najmniej bolesny, a trafienie we wrażliwe miejsce, np. twarz, może potencjalnego agresora zupełnie zniechęcić.

W przeciwieństwie do broni palnej szeroko pojęta broń biała jest ogólnodostępna, bo w zasadzie każdy może kupić nóż militarny, ale mało kto potrafi się nią efektywnie posługiwać. To broń efektywna na krótką odległość, o czym trzeba pamiętać, decydując się na starcie. Otrzymanie dotkliwych ran jest możliwe po obu stronach. Biorąc pod uwagę ograniczoną opiekę medyczną lub jej całkowity brak, rany zadane ostrym narzędziem mogą okazać się śmiertelne, a konsekwencje śmierci głowy rodziny będą dla tej rodziny poważne. W realnym życiu doświadczony nożownik unika ran, pierwszy dobywając ostrza, którym zadaje nokautujący cios.

Źródło: iStock.com

– Z tego powodu nie wykorzystywałbym noża do walki, chyba że jest się pewnym własnych umiejętności lub w sytuacji bezpośredniego kontaktu jako "ostatniej deski ratunku". Lepszym wyjściem jest broń umożliwiająca zadanie ciosu na odległość – podsumowuje Mr. Multitac.

Mówiąc krótko, jeśli znajdziemy się w sytuacji spodziewanego ataku, by uniknąć ciężkich obrażeń lub śmierci, mamy dwa wyjścia: użyć pistoletu lub wziąć nogi za pas.

Książka "Preppersi. Przygotowani do przetrwania!" ukazała się nakładem wydawnictwa MUZA S.A.

Książka "Preppersi. Przygotowani do przetrwania!" ukazała się nakładem wydawnictwa MUZA S.A.

Źródło: MAteirały prasowe