Grażyna Torbicka, Materiały partnera, Platiniumcast
Pierwsza myśl, jaka przychodzi pani do głowy na hasło "Cannes"?
W pierwszej chwili myślę o przyjemnej atmosferze. O morzu. O palmach. O klimacie wielkiego święta. Gdy przyjeżdżam na festiwal, Cannes z małego nadmorskiego miasteczka staje się centrum światowego kina.
A pamięta pani uczucie, które pani towarzyszyło, gdy pojawiła się tam pani po raz pierwszy?
Tak, pamiętam. Czułam się trochę zagubiona. To było wiele, wiele lat temu. Byłam na początku mojej dziennikarskiej pracy. Stało przede mną zadanie przywiezienia materiału, który pozwoli mi zmontować godzinny (!) reportaż z tego festiwalu. Ponieważ to był mój pierwszy raz, musiałam szybko oswoić tę filmową dżunglę. Bo festiwal canneński to jest taka dżungla, setki projekcji, dziesiątki konferencji prasowych, wielkie targi filmowe. Musisz się szybko orientować, co wybrać i gdzie warto być.
Co pani pamięta?
To, że miałam potworne odciski na stopach (śmiech). Musiałam odwiedzić wszystkie agencje reprezentujące poszczególne filmy, żeby dostać wywiady z twórcami, gwiazdami. Taka jest zasada: musisz stawić się osobiście, przedstawić akredytację i zapisać się na wywiady. Chciałam zrobić ich jak najwięcej, więc trochę się nabiegałam. Byle być jedną z pierwszych, którzy zapiszą się na listę. Temu wyścigowi towarzyszyła też ogromna frajda. Czułam, że jestem w sercu jednego z najważniejszych festiwali filmowych na świecie.
Pamiętam też, jak dostałam akredytację i że to było dla mnie coś takiego, jak zdobycie cennego trofeum. Za pierwszym razem moja akredytacja miała niebieski kolor, najmniej znaczący. Trzeba było stać w długich kolejkach, żeby dostać się na pokaz bez gwarancji, że wystarczy miejsc.
Na kolejnym etapie mojej przygody z Cannes dostałam już różową – po paru latach. Ta różowa upoważniała mnie do stania w kolejce, ale już w innej – tej krótszej.
Dużo później przydzielono mi różową z przyklejoną żółtą pastylką. To było szczęście graniczące z euforią. Bo taka akredytacja upoważnia mnie do wejścia poza kolejnością wszędzie, gdzie chcę. W tym wypadku działa wysługa lat i dorobek. Po każdym festiwalu dziennikarz musi wysłać to, co zrobił – w moim wypadku film, materiał dokumentalny lub wideo – i to wszystko muszę złożyć do biura festiwalowego. Tak dorobiłam się tej żółtej pastylki.
Czy tamto uczucie ekscytacji towarzyszy pani do dziś?
Muszę powiedzieć, że na szczęście tak. Oczywiście były okresy, kiedy byłam zmęczona i wydawało mi się, że to bez sensu. Ale to jest jednak coś, co kocham. To jest moja pasja. I cieszę się na każdy kolejny festiwal. Chociaż to będzie już moje 22. Cannes, to cieszę się na nie jak dziecko. Tam spotykasz naprawdę fantastycznych ludzi, oglądasz znakomite filmy, z których większość ma właśnie w Cannes światowe premiery. Szukam filmów na Festiwal Dwa Brzegi… Przez 10 dni żyjesz w innym świecie! Tak – na każde Cannes cieszę się jak na to pierwsze. Z tym, że teraz jeżdżę tam bardziej zrelaksowana, bo wiem, gdzie, co i jak. Mam tam też wielu przyjaciół.
Zapewne kolekcjonuje pani jakieś szczególne momenty z Cannes we wspomnieniach. Ale gdyby miała pani wrócić do jednego, naprawdę wyjątkowego, to co by to było?
Naprawdę jest mi trudno wybrać, bo spotkałam tam wielu fantastycznych ludzi. Miałam wywiady prawie ze wszystkimi laureatami. Ale takim ważnym momentem było bez wątpienia spotkanie z Quentinem Tarantino. Marzyłam, by go poznać i mieć szansę z nim porozmawiać. Z okazji premiery "Jackie Brown" pojawiła się taka okazja. Wywiady z nim odbywały się w kasynie w ciągu dnia, no bo jak inaczej!
Tarantino to pasjonat kina, niemający w sobie nic z gwiazdorstwa, bardzo bezpośredni. Jak wyczuł, że rozmawia z osobą, która też fascynuje się kinem, to natychmiast ta rozmowa się ułożyła, jakbyśmy się znali nie wiadomo ile lat… Następnego dnia robiłam wywiad z równie świetnym reżyserem, Julianem Schnablem na temat filmu "Motyl i skafander", w hotelu Martinez nad basenem. Gdy skończyliśmy, pojawił się Tarantino, dołączył do nas i dalej rozmawialiśmy o kinie. Takie spotkania mogą się zdarzyć tylko w Cannes.
Mogłabym też wskazać zupełnie inny moment – z Larsem von Trierem. Po filmie "Melancholia" w czasie konferencji prasowej niefortunnie sformułował swoją wypowiedź, która została zinterpretowana jako jego fascynacja postacią Adolfa Hitlera. To wywołało ogromne kontrowersje. Następnego dnia rada seniorów festiwalu wydała oświadczenie, że Lars von Trier jest persona non grata w Cannes. Musiał opuścić terytorium festiwalu. Przeniósł się do hotelu na wzgórzach. Tam się umówiliśmy na wywiad i to też było dla mnie bardzo ważne, choć bardziej dramatyczne spotkanie.
A czy poruszył panią zeszłoroczny gest jurorek, reżyserek i aktorek, które wyszły na schody pałacu festiwalowego?
To był ważny moment. Bardzo ważny. Na czele tej grupy stanęła Cate Blanchett, ówczesna przewodnicząca jury. Kilkadziesiąt kobiet: reżyserek, aktorek, producentek, reprezentujących różne zawody filmowe, grających w swoim życiu różne role. To był mocny głos solidarności kobiet, upominających się o docenianie ich pracy, także w kontekście wysokości honorariów, które są zdecydowanie niższe od honorariów mężczyzn. Obok Cate Blanchett stała Agnès Varda, reżyserka, scenarzystka i producentka, która odeszła w marcu tego roku, w wieku 90 lat. Plakat tegorocznego Cannes pokazuje Agnes Vardę w wieku 26 lat, gdy kręci swój pierwszy film. Cannes składa jej hołd w ten sposób.
Wydarzenie sprzed roku pokazało siłę kobiet. Pokazało, że jesteśmy razem, że walczymy o wspólną sprawę. A tą sprawą jest równe traktowanie kobiet i mężczyzn. I wydaje mi się, że forma takiego manifestu dużo zmieniła.
To znaczy?
Bardzo poparł go dyrektor festiwalu Thierry Fremaux. To zwróciło uwagę na kobiety w kinie – reżyserki, producentki i na to, jak wiele ich jest. Dla mnie to też była bardzo istotna chwila, choć żałowałam, że obok pań nie stanęło tyle samo mężczyzn filmowców, którzy tym samym pokazaliby, że je popierają i że najważniejsze w tym wszystkim jest partnerstwo i harmonia.
Widzi pani harmonię w Cannes?
Na pewno dużymi krokami do niej zmierzamy. Myślę, że sprawa parytetu zaczęła być postrzegana w sposób sensowny. To znaczy, nie parytet dla samego parytetu, żeby było 50 na 50. Chodzi o to, żeby rzeczywiście te 50 z jednej i z drugiej strony stanowiły osoby, które mają dorobek, coś do zaprezentowania, mają talent i nie można ich lekceważyć.
W naszym kinie również mamy tego dowody, bo ostatnich parę lat pokazało niezwykle ciekawe reżyserki kobiety: Agnieszkę Smoczyńską, Olgę Chajdas, Kasię Adamik, Martę Prus, Annę Zamecką, wcześniej oczywiście Małgosię Szumowską i Marię Sadowską. To osoby, które są bardzo młode a udowadniają, że mają siłę. Są reżyserkami, scenarzystkami, a w dodatku większość z nich to także mamy – mają dzieci i swoje rodziny.
Mówiąc szczerze, nigdy nie zastanawiałam się, czy mogę robić tyle samo co mężczyźni. Po prostu robiłam swoje.
Ja też się nie zastanawiałam, ale ten ruch jest ważny dla tych kobiet, które być może zwątpiły, być może czuły się stłamszone ze względu na swoją wrażliwość, brak pewności siebie i siły przebicia.
Zawsze uważałam, że rozmowa z moim szefem musi być partnerska. Jeśli nie ma partnerstwa, nie ma rozmowy. To wynika też z osobowości, cech charakteru, ale rozumiem, że są kobiety, którym mogło być trudno. Jeśli w dodatku w swoim otoczeniu wyrastały wśród mężczyzn, którzy nie dawali im tego poczucia siły i wartości. Tak też się zdarza. Ważne jest także, na jakiego partnera trafiały w życiu osobistym. Ja miałam to szczęście, że od początku – mimo że spotykam się z wieloma ludźmi, bardzo dużo podróżuję i często nie ma mnie w domu – między mną a moim mężem nie było tarć. Wiadomo było, że każde z nas ma swoją zawodową pasję i musi ją realizować. Oczywiście bez szkody dla życia rodzinnego i naszego związku. Ale nie każda kobieta ma takie szczęście. Dlatego ruchy #MeToo i Time’s Up są ważne – dla tych, które go nie miały, aby mogły uwierzyć w siebie dzięki tej ogromnej grupie kobiet z całego świata, która pokazała, że jesteśmy tego warte.
Pamięta pani, jak traktowano panią 20 lat temu w Cannes?
Poruszałam się tam ścieżkami czysto zawodowymi. Jako dziennikarka spotykałam się z ludźmi, którzy byli na poziomie. Nie było czegoś takiego, że traktowano mnie jak blondynkę, która czegoś chce i najważniejsze, żeby się jej pozbyć. Nie, nie. W Cannes panuje profesjonalizm. Istnieją tam określone zasady gry i reguły postępowania.
Muszę zapytać, czy jako kobieta nie miała pani problemu, by rozmawiać w Cannes z Woodym Allenem czy Romanem Polańskim, którym zarzuca się wiele w kontekście kontaktów z kobietami?
No tak, to jest pewien problem. Bo żyjemy w świecie, w którym bardzo łatwo wyciąga się na powierzchnię sprawy rodzinne i prywatne. Pytanie, czy one powinny zmieniać mój stosunek do tej osoby jako twórcy i czy jego dzieła są przeze mnie oceniane inaczej, niż w momencie, gdy o tym jeszcze nie wiedziałam. To jest ciekawe pytanie. Sytuacja, która wydarzyła się w życiu Polańskiego, jest dla mnie jednoznaczna. On był dorosły, dziewczynka była jego ofiarą. Ale czy w związku z tym uznam, że jego filmy "Chinatown", "Dziecko Rosemary", "Nóż w wodzie" są gorsze? Nie.
Z jednej strony jest Roman Polański – twórca filmowy, reżyser, który dał kinu światowemu dzieła wybitne, a z drugiej strony jest człowiek, który ma różne doświadczenia i musi z nimi iść przez życie. Naganne, jak to z Samanthą Geimer, i traumatyczne, jak dzieciństwo w getcie, a potem morderstwo jego ciężarnej żony Sharon Tate.
Tak samo trudno mi odrzucić filmy Woody’ego Allena.
Myślę, że na filmy obu składa się to wszystko – jacy są i co przeżyli.
Dziś obaj są krytykowani, oczywiście nie tak, jak Harvey Weinstein. Mówi się o tym w Cannes?
To jest trochę tak, jak powiedział Quentin Tarantino - wszyscy wiedzieli, on też wiedział, że Weinstein zaprasza kobiety do siebie, ale nie wiemy, czy za drzwiami dochodziło do gwałtu, czy nie. To bardzo trudna sytuacja. Jedno trzeba powiedzieć – w momencie, kiedy mężczyzna wykorzystuje wobec kobiety swoją pozycję zawodową i na odwrót, to jest to sytuacja nie do przyjęcia. Należy oddzielić swoje życie prywatne od życia zawodowego. Tyle że show-biznes jest charakterystyczny. Doskonale wiemy, że jest wiele młodych kobiet, mężczyzn, którzy marzą o karierze i dużo by dali za to, by mieć szansę na zaistnienie.
No właśnie. Skoro przy tym jesteśmy, co pani myśli, gdy po czerwonym dywanie przechadzają się osoby, które nie mają nic wspólnego ze światem filmu?
Śmieszy mnie to. Razem z ekipą "Kocham Kino" zarejestrowaliśmy kiedyś, jak młoda kobieta ubrana tak, żeby wszyscy zwrócili na nią uwagę, kilka razy podczas jednego wieczoru pojawiła się na czerwonym dywanie. Jak to zrobiła? Wchodziła, po czym bocznymi schodkami schodziła i znowu po raz kolejny wchodziła. Ale to było kilka lat temu. Od tamtej pory zasady się zmieniły i są teraz bardziej rygorystyczne. Jako ambasadorka L’Oreal Paris wiem, w którym momencie będę wywołana, kto będzie stał przede mną, kto będzie za mną. I nie ma zmiłuj. No chyba, że ktoś siłą się wdziera i takie przypadki też są znane (śmiech).
A czy nadal kobiety muszą mieć szpilki?
To już nie jest tak bardzo istotne, ale wciąż obowiązuje elegancki strój. W wypadku kobiety może to być garnitur albo kreacja wieczorowa, nawet krótka. Natomiast panowie muszą mieć białe koszule i muszki. Tylko raz się zdarzyło, że Sean Penn, kiedy prezentował swój film, wszedł w tweedowej marynarce, ale on lubi być oryginalny.
Tak jak Doda walcząca z hostessą na schodach pałacu festiwalowego.
Doda próbowała zrobić sobie selfie, a hostessa pilnująca porządku zwróciła jej uwagę, że nie można tego robić i prosiła, żeby przeszła dalej. Musimy sobie bowiem wyobrazić, że gdyby każdy wchodzący na schody robił sobie selfie, to korek na tym dywanie utworzyłby się w ciągu 15 minut.
Ale może jest tak, że trzeba się dostosować do świata selfie i Instagrama nawet w Cannes?
Cannes nie odcina się całkowicie od tego, co niesie współczesny świat, ale jednocześnie zwraca uwagę, że warto szanować dobre obyczaje. Warto mieć też coś, co jest wyjątkowe. Co nie jest powszechne i pospolite. Tu najważniejsze jest kino. Wchodzi się na czerwony dywan, bo idzie się na seans filmowy.
Na jakie filmy pani czeka w tym roku?
W chwili, gdy rozmawiamy, nie znam jeszcze programu. Chociaż odpowiedź jest jedna: tak czy inaczej zawsze czekam na niespodziankę i zaskoczenie. Zawsze. Tego oczekuję od kina, tego oczekuję od sztuki, że nawet jeśli będę wiedziała, jaki dokładnie jest zestaw filmów konkursowych, nawet jeśli będzie tam 90 proc. reżyserów, których twórczość znam, to chcę być zaskoczona.
Co by pani poleciła do obejrzenia kobietom?
Jest parę nowych filmów, które na pewno poruszą wasze serca. Jeden to "Kafarnaum" libańskiej reżyserki i aktorki Nadine Labaki. Opowieść o współczesnym Libanie, sytuacji rodzin, które przybyły z Syrii i żyją w slumsach. Historia chłopca, który musi walczyć o swoją tożsamość, bowiem urodził się i nigdzie nie został zarejestrowany, czyli na dobrą sprawę go nie ma. Nie ma aktu urodzenia. Jeśli zniknie, nikt się o niego nie upomni. Nadine Labaki pokazuje nam, z jakimi problemami mierzą się dzieci żyjące w takich rejonach jak Liban czy Syria. Koniecznie do obejrzenia.
Polecam też, z innego obszaru kulturowego, ale tak samo dotykający film "Złodziejaszki" japońskiego reżysera Hirokazu Koreeda. A dla kobiet o mocnych nerwach – świetny dokument "Free solo" o wspinaniu się po skałach bez zabezpieczeń. A jak mamy zły humor i jest słabo, zawsze warto sięgnąć po film "Pół żartem, pół serio", aby zobaczyć, że gdy mężczyźni już nie mogą sobie dać rady w życiu, to przebierają się za kobiety.
Partnerem artykułu jest L’Oréal Paris.