Rosario Carello , 3 sierpnia 2017

"Halo, mówi papież. To nie jest żart"

TONY GENTILE, Reuters

Papież nie poprzestaje na telefonowaniu, samemu decydując o czasie, kiedy może to zrobić, czyli zachowując pewną barierę. Nie, on daje także swój numer, a to oznacza, że otwiera drzwi, w pewnym sensie traci wolność, o czym wszyscy dobrze wiemy, bo jesteśmy bardzo ostrożni, kiedy mamy komuś dać swój numer.

"Halo, ksiądz Sebastien? Bądź blisko nich"

Są takie informacje, które wywołują wstrząs. Tragedie, które są nam bliskie. I nie jest prawdą to, co niektórzy mówią, że oglądamy wiadomości telewizyjne z zupełną obojętnością. To, o czym czytamy, co słyszymy, zawsze głęboko nas porusza. Tak jak wydarzenia z września 2012 roku. Pistoia. Pewien mężczyzna, Alessandro Marchetta, wychodzi z domu i wsiada do samochodu. Czeka, aż dołączą do niego jego żona Luana wraz z osiemnastomiesięczną córeczką Alessią. Przekonany, że jest sam, czekając na nie, włącza silnik i ustawia bieg wsteczny. Nie zdaje sobie sprawy, że dziewczynka po cichu za nim szła i dla zabawy zatrzymała się akurat za samochodem. Właśnie wtedy, gdy samochód ruszał do tyłu.

Potrącenie… a później szalona jazda do szpitala, jednak na próżno. "Mała Alessia umiera w ramionach rodziców" – napiszą gazety. Całe Włochy towarzyszą im z daleka. O tej tragedii rozmawia się w pracy, na ulicy, w kawiarniach. Opłakuje się przerwane życie dziewczynki i współczuje rozpaczającym rodzicom. Ich doświadczenie postrzegane jest jako wielki ciężar, a towarzyszy temu poczucie, że w całej historii brakuje sensu. To uczucia, które jednogłośnie podzielają wszyscy Włosi, nikt również nie potrafi znaleźć odpowiednich słów. We wrześniu, gdy to wszystko się wydarza, Bergoglio jest arcybiskupem Buenos Aires. Jednak rok później, kiedy otrzymuje list od Alessandra, jest już papieżem Franciszkiem. Teraz to on ma znaleźć odpowiednie słowa. Alessandro opowiada mu, co się stało, opisuje, czym stały się minuty, dni, miesiące życia bez Alessii, mówi o wyrzutach sumienia, które nie przestają gryźć go od środka. I wreszcie jak syn prosi o przysługę: ochrzczenie drugiego dziecka, małego Simone. W rozmowie z monsignore Dariem Viganò (Prefekt Sekretariatu do spraw Komunikacji Stolicy Apostolskiej - przyp. red.) Franciszek wyjaśnia, że jeśli otrzymuje list – od księdza, który przeżywa trudności, czy od jakiejś rodziny – jest mu "o wiele łatwiej zadzwonić, dowiedzieć się czegoś o danym problemie i podsunąć jakieś rozwiązanie, jeżeli takowe istnieje". Dlatego telefonuje. Telefon dzwoni długo. Alessandro nie odbiera. Jest zajęty z powodu zebrania w pracy, a ponieważ numer jest zastrzeżony, postanawia się nim nie przejmować. Po ostatnim sygnale, kiedy połączenie zostaje przerwane, najbardziej rozczarowany jest Franciszek. Papież się spieszy, by skontaktować się z tą rodziną, chce posłać jej jakąś wiadomość, czuje się zobowiązany być blisko niej.

Autor: GIORGIO ONORATI

Źródło: PAP/EPA

Za zamkniętymi drzwiami swojego pokoju w Domu Świętej Marty jest przy telefonie sam, jednak myślami jest w Pistoi i gorączkowo zastanawia się, co robić.

"Tak bardzo cierpią"

W tej samej chwili ksiądz Sebastien Nawej Mpoy wkłada ornat. Ma pięćdziesiąt lat, pochodzi z Konga, jest proboszczem kościoła Świętego Sebastiana w parafii Piuvica w Pistoi. Jeśli jest coś, czego nie znosi, to sytuacja, kiedy telefon dzwoni na chwilę przed rozpoczęciem mszy świętej. Dzwoni telefon. W pierwszym odruchu nie zamierza odebrać. Ale czy może? A jeśli to jego parafianin, który czegoś potrzebuje? W końcu do mszy pozostało jeszcze kilka minut.

– Słucham?

– Halo, mówi papież Franciszek, dzwonię z powodu dwojga twoich parafian.

"Poczułem ogromne emocje – powie ksiądz Sebastien prasie. – Wciąż jeszcze jestem poruszony. Niecodziennie zdarza się podnosić słuchawkę i słyszeć, że z drugiej strony linii jest Ojciec Święty". Franciszek opowiada, dlaczego do niego dzwoni. Mówi, że nie będzie mógł sam udzielić chrztu, tak jak poprosił go Alessandro, z powodu licznych obowiązków, jakie ma już zaplanowane. "Ale mam nadzieję, że będę mógł spotkać się z nimi w Watykanie, ponieważ tak bardzo cierpią". A później dodaje, jako swoje zalecenie, zadanie, któremu ksiądz Sebastien ma poświęcić się ze szczególną uwagą: "Bardzo cię proszę: bądź blisko tego taty i tej mamy, którzy tak bardzo cierpią, módl się za nich, pomagaj im!". Dla księdza Sebastiena to jakby potwierdzenie zadania, które już zaczął wypełniać. "I jeszcze ostatnia sprawa: pozdrów ode mnie serdecznie monsignore Mansueto Bianchiego" (Ówczesny biskup Pistoi, mianowany później głównym opiekunem Akcji Katolickiej -przyp. red.).

"Halo, Rosario? Ja też nie mam na to odpowiedzi".

Carmelowi podobały się malutkie wulkany w rezerwacie Macalube. Księżycowy, lecz fascynujący widok, który można zobaczyć cztery kilometry od miejscowości Aragona w prowincji Agrigento na Sycylii. Na całym wzgórzu, wypełnionym metanem, znajdują się małe ujścia, które z niedużą siłą wypluwają przez cały dzień gorące błoto. To jakby setki miniaturowych wulkanów wyrzucających słabe strumyki rozmokłej ziemi zamiast lawy. Może tysiące lat temu to wzgórze było wulkanem. A może nie. W każdym razie przyjeżdża je oglądać średnio dziesięć tysięcy osób rocznie. Uważane było za miejsce bezpieczne.

Dwudziestego siódmego września 2014 roku wydarzyło się to, czego jeszcze nikt nigdy w Aragonie nie widział, nawet jeśli we wcześniejszych miesiącach, jak się wydaje, pojawiły się pewne sygnały ostrzegawcze. Zaledwie kilka minut po tym, jak oddaliła się grupa francuskich turystów i dokładnie w chwili, gdy Rosario Mulone ze swoimi dziećmi, dziewięcioletnim Carmelem i siedmioletnią Laurą, zajęli ich miejsce – wzgórze się zapadło. W górę trysnął słup gorącego błota, a skutek tego przypominał eksplozję bomby. Rosario, wysokiemu prawie na dwa metry karabinierowi, udało się uratować, a i to z dużym trudem. Dzieciom się nie udało.

"Zrobiłem wszystko, żeby je uratować – opowiada, wciąż nie dowierzając – usłyszałem hałas i zorientowałem się, że to wybuch. Wziąłem je natychmiast za ręce i zaczęliśmy uciekać. Ale błoto przewróciło nas i przykryło: byłem zanurzony po szyję. Zacząłem wzywać pomocy. Zrobiłem wszystko, żeby je uratować, zrobiłem wszystko".

"Dlaczego to nieszczęście?"

"Straciłam dwoje dzieci, miały siedem i dziewięć lat, na dwa dni przed urodzinami starszego z nich, w dniu kiedy mieliśmy je obchodzić z jego przyjaciółmi. To miało być święto – mówi mi ich matka Giovanna. – Urodziłam pierwsze dziecko po siedmiu latach małżeństwa. Lekarze mówili, że nie mogę zostać matką, a jednak potem zaszłam w ciążę. Był to dla mnie cud, bo zostałam obdarowana tak wielką radością. Zawsze to powtarzałam. A później przydarza mi się takie nieszczęście… Dlaczego?"

Źródło: East News

Opowieści Giovanny i Rosaria wysłuchuje ksiądz Salvatore Falzone, kapelan karabinierów regionu Sycylii. To od niego właśnie wychodzi pomysł, aby o tym wszystkim napisać w liście do papieża.

Tak też czynią.

Mija niecałe dwadzieścia dni i dzwoni telefon.

– Słucham?

– Halo, dom państwa Mulonich? Mówi papież Franciszek.

"Najpierw pomyślałem, że to jakiś żart – mówi mi Rosario. – Ktoś, kto chce nas nabrać, potem jednak zrozumiałem, że to naprawdę on".

– Otrzymałem wasz list – wyjaśnia Franciszek – i chciałem wam powiedzieć, że brak mi słów, tak bardzo mnie poruszył.

– Dziękuję, Ojcze Święty.

Przez kilka sekund milczą, potem Giovanna wybucha.

– Ale dlaczego? Ojcze Święty, dlaczego Bóg mi je dał, Laurę i Carmela, dał mi je po siedmiu latach małżeństwa, a potem mi je odebrał, i to w taki sposób?

To samo pytanie zadaje sobie papież.

– Pani Giovanno, nie ma na to odpowiedzi. Ja też tego nie rozumiem. Pewnego dnia to pojmiemy, kiedy będziemy tam, kiedy będziemy wszyscy razem. Mogę jednak powiedzieć, że stawianie sobie pytania: "dlaczego?", jest modlitwą.

Wtedy Rosario pod wpływem impulsu rzuca:

– Pragnęlibyśmy się z Ojcem Świętym spotkać, otrzymać błogosławieństwo od niego osobiście. Czy jest to możliwe?

Pyta o to, choć nigdy wcześniej o tym nie myślał, nie skonsultował się nawet z Giovanną. Franciszek okazuje rozbrajającą dyspozycyjność:

– Na pewno będziemy mogli się zobaczyć. Zadzwonię do was jeszcze raz i wybierzemy razem datę.

"Wybierzemy razem datę" – nie chce nawet wybierać jej sam.

Żegnają się.

Kilka dni później telefon znów się odzywa.

– Słucham.

– Halo? Mówi papież Franciszek. Jak się macie?

W domu Mulonich wszystkie dni stały się do siebie podobne.

– Dzwonię, żeby zaproponować wam kilka dat.

Rosario i Giovanna słuchają, jeden z terminów bardzo by im odpowiadał, ale wtedy przypominają sobie o księdzu Salvatore. Czy mogliby pójść do papieża bez niego?

– Ojcze Święty, czy może przyjść z nami nasz kapelan, który towarzyszy nam w tych smutnych miesiącach?

– Oczywiście – odpowiada Franciszek.

– Czy moglibyśmy zatem potwierdzić termin za parę dni, żeby najpierw z nim porozmawiać i spytać, kiedy ma czas?

– Tak, wydaje mi się to słuszne – zapewnia ich papież. – Wobec tego zadzwonię do was jutro.

Nie chciałbym mnożyć komentarzy, ale trzeba tu powiedzieć dwa słowa. Przy telefonie są pogrążeni w żałobie rodzice, którzy rozmawiają z papieżem. Franciszek dzwoni już po raz drugi. Zgodził się z nimi zobaczyć i zamiast wyznaczyć spotkanie, bierze kalendarz i między audiencjami dla szefów państw a zagranicznymi podróżami ustala datę najbardziej dogodną nie dla siebie, lecz dla Rosaria i Giovanny.

Autor: Antonello Nusca/Polaris

Źródło: East News

Z kolei oni, mimo że poprosili o spotkanie i chcą jak najszybciej uścisnąć papieża, to jednak wolą poczekać i zaryzykować, że może stracą tę okazję, byle tylko zaprosić swojego ojca duchownego. Który ze swej strony z pewnością przystałby na każdy dzień i na każdą porę.

Wreszcie znowu papież, który doceniając ich gest, nie tylko umawia się z nimi na następny dzień, ale obiecuje, że sam zadzwoni.

Jeśli to nie jest czułość, to co nią jest? W tej historii z życia wziętej widzimy, że nikt o nikim nie zapomina. Małżeństwo Mulonich, papież i ksiądz Salvatore tworzą między sobą sieć głęboko ludzkich relacji pełnych serdeczności, dających pocieszenie i przenikniętych wzajemnym zaufaniem – sieć chroniącą przed rozpaczą. Uważam, że jest to wielka nauka.

Nazajutrz w domu Mulonich znowu dzwoni telefon.

– Słucham?

– Halo, tu papież Franciszek. Dzień dobry! Czy wybraliście już datę?

– Dzień dobry, Ojcze Święty. Wybraliśmy dwudziesty siódmy grudnia, dokładnie trzy miesiące od śmierci naszych dzieci.

– Zatem czekam na was.

W Domu Świętej Marty

"Przyjechaliśmy do Watykanu bez żadnego bileciku czy rezerwacji w ręku – opowiada mi ksiądz Salvatore. – Podeszliśmy do strażników i powiedzieliśmy: 'Jesteśmy umówieni na spotkanie z papieżem'. Ale nie mieliśmy niczego, żeby to udowodnić. Oni zatelefonowali i weszliśmy do Domu Świętej Marty. Byliśmy kilka minut przed czasem, może dziesięć, może nawet więcej. Zaprowadzono nas do jakiegoś gabinetu i papież już tam był. Nie musieliśmy nawet czekać. Byliśmy sami: tylko nas troje i on. Gwardziści szwajcarscy stali na zewnątrz”.

"Uścisnęliśmy się – opowiada mi wzruszona Giovanna. – Usiedliśmy. I zostaliśmy tam godzinę i dwadzieścia minut. Ale nie rozmawialiśmy przez cały czas. Głównie milczeliśmy. Były to bardzo długie chwile wspólnego milczenia".

Potem Franciszek powiedział, patrząc na Giovannę: "Nie możemy pojąć, dlaczego tak się stało, ale dzięki wierze wiemy, że pani dzieci czują się dobrze, że są w niebie i że jest z nimi inna mama, Maryja".

"A ja – mówi Giovanna – płacząc, odpowiedziałam egoistycznie: 'Brakuje mi ich w domu, co mam teraz zrobić?'. Wyznałam, że mam kryzys wiary i nie potrafię się już modlić. Papież podarował mi obrazek Matki Boskiej i różaniec i powiedział: 'Trzymaj go w dłoni, nie musisz nic mówić. Milczenie jest modlitwą'. Pamiętam zwłaszcza te długie chwile milczenia i papieża, który siedział z nami, nigdzie się nie spiesząc. Opowiedział nam, że również w jego rodzinie dwoje dzieci zginęło w wypadku samochodowym".

W momencie pożegnania papież dał im numer telefonu: "Dzwońcie do mnie, kiedy będziecie tego potrzebować, bardzo proszę".

Papież nie poprzestaje zatem na telefonowaniu, samemu decydując o czasie, kiedy może to zrobić, czyli zachowując pewną barierę. Nie, on daje także swój numer, a to oznacza, że otwiera drzwi, w pewnym sensie traci wolność, o czym wszyscy dobrze wiemy, bo jesteśmy bardzo ostrożni, kiedy mamy komuś dać swój numer. Papież, najważniejsza osobistość w świecie, daje go pogrążonym w żałobie rodzicom, którzy stracili dzieci i nadzieję.

I kiedy małżeństwo Mulonich skorzystało raz z tego numeru i odebrał jakiś papieski współpracownik, zostawili wiadomość i po trzech godzinach Franciszek do nich oddzwonił.

A potem znowu do nich zatelefonował na Wielkanoc.

– Chciałem złożyć wam najlepsze życzenia na te święta, zawsze o was myślę i modlę się za was – zapewnił.

"Dziękuję papieżowi, bo naprawdę nas pocieszył, ale ból nadal jest wielki, czasami wydaje mi się, że to, co nam się przydarzyło, nie jest możliwe". To, co teraz daje Giovannie siłę, to jej potrzeba sprawiedliwości: osoby odpowiedzialne za śmierć jej dzieci muszą za to zapłacić. "Obiecałam to dzieciom: będę szukać sprawiedliwości, ponieważ nie można stracić dwojga małych dzieci w taki sposób, zwiedzając atrakcję turystyczną, która jest wszędzie reklamowana. Przyjeżdżali tam ludzie z całego świata, dla naszego kraju mogło ono mieć nawet dużą wartość. Teraz jest zamknięte, ale ja straciłam dwoje dzieci, wciąż nie daje mi to spokoju. Daje mi jednak siłę, bo muszę iść dalej, dla nich. Moich dzieci nic mi już nie odda, ani modlitwa, ani wiara, ani sprawiedliwość, nikt mi ich nie zwróci. Zniszczyli mi rodzinę. Ojciec Święty mi pomógł, był ojcem w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Wystarczy na niego spojrzeć, a napełnia nas uczucie spokoju, wewnętrzna pogoda. Ja jednak jestem zupełnie martwa".

Obok siedzi Rosario, w milczeniu.

"Halo, mówi papież. Nie, to nie jest żart!"

Rita Pavone trzyma w ręku swoją nową płytę. Długo ją ogląda i przychodzi jej do głowy myśl: może wysłać ją papieżowi Franciszkowi? Jest to płyta szczególna, wydana po prawie dwudziestoletniej przerwie i zawierająca utwór gospel, który – jak mówi Rita – "można zadedykować Bogu, pięknu i stworzeniu". Prawdziwym jednak powodem jest to, że lubi papieża Franciszka: "Od razu zaskarbił sobie moją sympatię, ujął mnie tym swoim 'dobry wieczór' z balkonu na placu Świętego Piotra. Poza tym jest Argentyńczykiem, a ja w latach sześćdziesiątych odniosłam niebywały sukces w jego kraju, zostałam nawet zaproszona do Casa Rosada przez prezydenta Artura Umberta Illię. Byłam pewna, że papież mnie zna, że pamięta i wie, kim jestem. Postanowiłam więc, że poślę mu płytę z pozdrowieniami i napiszę o marzeniu, którego nie udało mi się dotychczas zrealizować, a mianowicie: żeby wziąć udział w bożonarodzeniowym koncercie w Watykanie”. Płyta została wysłana.

Autor: Ciccia Giuseppe

Źródło: PAP/EPA

"Patrzyłam na list ze zdumieniem"

"Spodziewałam się co najwyżej odpowiedzi podpisanej przez jednego z jego współpracowników: 'Szanowna Pani, otrzymaliśmy, Ojciec Święty dziękuje Pani… i pozdrowienia'. Byłaby to duża satysfakcja". A zamiast tego? "Zamiast tego, owszem, otrzymałam podziękowanie, ale w liście napisanym i podpisanym przez samego papieża, i to ręcznie, bardzo drobnym charakterem pisma". O tym, co było w tym liście, opowiada w wywiadzie dla stacji TV2000.

"Napisał: 'Pamiętam Panią i dziękuję za płytę. Jeśli chodzi o koncert bożonarodzeniowy, to już go nie organizujemy, bo skupiamy się na przedsięwzięciach duszpasterskich'. – I według mnie to bardzo dobrze – komentuje Rita. – A na końcu było zdanie: 'Byłoby mi miło przyjąć Panią i Pani rodzinę na audiencji'. Patrzyłam na list ze zdumieniem. Był tam też numer, na który natychmiast zatelefonowałam i powiedziałam: kiedy zechcecie i nie mogę się doczekać, przyjadę!". Mija kilka tygodni. "W Wigilię Bożego Narodzenia dzwoni mój prywatny telefon komórkowy i widzę, że to jakiś zastrzeżony numer. Zirytowałam się, mówiąc sobie: wszyscy mają mój numer, ale kiedy do mnie dzwonią, to ukrywają swój. W każdym razie odbieram.

– Słucham?

– Halo, pani Pavone? – Kto mówi? – Papież Franciszek.

Ogarnęła mnie słabość. Potem naszła mnie wątpliwość: czy to na pewno on, czy może ktoś, kto go udaje? Powiedziałam więc: – Jeśli to żart, to naprawdę niesmaczny!

– Nie, proszę pani, jestem papieżem Franciszkiem – powtórzył, po czym przywołał parę szczegółów z listu, dzięki czemu stwierdziłam, że to musi być on. Znowu zrobiło mi się słabo. Poczułam skurcz w żołądku: ależ emocje! Papież Franciszek, który w Wigilię Bożego Narodzenia dzwoni właśnie do mnie.

– To zaszczyt, Ojcze Święty – mówię. – Jestem taka przejęta, co roku jeżdżę do Lourdes, bo wierzę, wiem też, że kiedyś w swoim życiu zostałam złapana za włosy i uratowana. Zdołałam powiedzieć mu to wszystko ze ściśniętym gardłem. A on:

– Byłoby mi bardzo miło, gdybym mógł się z panią spotkać.

Prawie zaniemówiłam. Udało mi się tylko zapytać, czy mogę przyprowadzić ze sobą rodzinę. Odpowiedział mi:

– Oczywiście, że tak. Pożegnaliśmy się, życząc sobie radosnych świąt. Było to w 2013 roku".

"Powiedział mi przepiękne zdanie"

"Wróciłam do domu i nic nie powiedziałam mężowi, ponieważ on łatwo ulega emocjom i nie umie trzymać języka za zębami. Komuś jednak musiałam powiedzieć, więc opowiedziałam o tym synom: 'Alex, Giorgio, papież do mnie zadzwonił! Papież we własnej osobie do mnie zadzwonił!'. To było najpiękniejsze Boże Narodzenie w moim życiu. Kilka dni później zatelefonowano do mnie, żeby ustalić termin audiencji. Powiedziałam wówczas do męża: 'Mamy bardzo ważne spotkanie, postaraj się!'. Ale nie wyjawiłam mu z kim z powodu, o którym wcześniej wspomniałam. Nadchodzi dwunasty stycznia 2014 roku, jest środa. Wizyta wyznaczona jest na popołudnie. Kiedy wchodzimy do Watykanu, mój mąż, który ciągle starał się dowiedzieć, dokąd idziemy i z kim tak bardzo ważnym mamy się spotkać, pyta: 'To z papieżem mamy się spotkać?'. Byliśmy my, nasi synowie i moja sekretarka z siostrą – one obie są dla mnie jak siostry. Papież wszedł i muszę powiedzieć, że jest czarujący, potrafi sprawić, że czujesz się swobodnie, okazuje ci zainteresowanie. Powiedziałam do niego: 'Pojawił się Ojciec Święty we właściwym momencie, przynosząc coś, czego ludziom brakowało, w chwili, która jest bardzo trudna, smutna, nieprzyjemna dla człowieka, w chwili kryzysu'. A on odpowiedział mi przepięknym zdaniem: 'W każdym, nawet najgorszym, człowieku trzeba próbować odszukać jego wartość, bo w każdym jest odrobina dobra. Często jest ukryte, ale należy je znaleźć'.

Audiencja trwała dwadzieścia minut. Na końcu wstałam i podziękowałam: 'Ojciec Święty jest pewnie bardzo zajęty. Dla mnie to był prawdziwy zaszczyt, najpiękniejsze spotkanie w moim życiu. Nawet nie wie Ojciec Święty, jak wielką rzecz mi podarował'”. Odpowiedź papieża zaskoczyła ją i wzruszyła do łez: "Rito, to był zaszczyt dla mnie, bo dała pani swoją muzyką tyle dobra tak wielu ludziom". Franciszek znał również Teddy’ego Reno, męża Rity Pavone. "W latach pięćdziesiątych był sławny w Argentynie dzięki piosence "Addormentarmi cosi", która stała się jednym z hymnów kibiców Boca Juniors, piłkarskiej drużyny z Buenos Aires. Papież wymienił z nim kilka żartobliwych uwag, a potem rozmawiali po hiszpańsku o argentyńskich tangach". Na koniec zaś – jak przekazało czasopismo "Il mio Papa" – ''zaśpiewaliśmy 'Addormentarmi cosi' wszyscy razem".

Książka \

Źródło: Materiały prasowe