Maciej Wesołowski , 30 maja 2019

Jak w Kolumbii zaczęli znikać ludzie

Mural protestu przeciw "znikaniu" ludzi w Kolumbii, Maciej Wesołowski, Archiwum prywatne

Desaparecer to po hiszpańsku zniknąć. Ktoś mówi: Był człowiek. Zniknął. Nie ma szczątków. Nie ma śladów. Nie ma dowodów. Jest pamięć. Tylko pamięć. Czasem nawet nie to. W latach 1939-2012 w Kolumbii zniknęło bez wieści sto dziewięćdziesiąt tysięcy ludzi. A ci, którzy wiedzą, gdzie podziali się "desaparecidos", są bezkarni.

Fragment książki Macieja Wesołowskiego "Cafe Macondo. Reportaże z Kolumbii" publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa AGORA.

Pałac niesprawiedliwości. Opowieść żony

W dniu, w którym ma zostać zabity, Héctor Jaime Beltrán wstaje o piątej czterdzieści pięć rano. Chwyta z sekretarzyka zdjęcie swoich czterech malutkich córek, chce je wziąć ze sobą do pracy. Pilar protestuje: - Nie, nie, nie. Zawsze wszystko gubisz. Bardzo lubię to zdjęcie, nie chcę go stracić.

Dzień wcześniej Pilar dała mężowi fotografie dziewczynek w kostiumach z Halloween. Powiedział, że chciałby je pokazać pewnej deputowanej Kongresu, która odwiedza ich kafeterię. –Może zachwyci się tak jak ja i nam pomoże? – zastanawiał się. Teraz Héctor teatralnie pada na kolana, a zaraz potem staje na baczność. Prawą dłoń kładzie na sercu, lewą wyciąga do góry:

- Ja, Héctor Jaime Beltrán, posługujący się pseudonimem Jimi, przysięgam uroczyście, że jeśli zgubię zdjęcie dziewczynek, niech nigdy nie wrócę do domu. Żebym smażył się w piekle, oby mnie ziemia pochłonęła, jeśli zgubię tę fotografię. Nigdy, przenigdy!

Zdjęcia dzieci zawsze poprawiały mu humor: - To mnie postawi na nogi, gdy będę zmęczony. Bo dzień zapowiada się ciężki. - Dobrze, niech ci będzie. Ostatni raz.

Budzi się trzyletnia Negritta. Przybiega i siada mu na kolanach. Przytulają się, żartują.

- Tak, dla niej muszę iść do pracy – mówi. – Muszę na nią zarobić.

Negritta, czyli tak naprawdę Stephannie, jest oczkiem w głowie Héctora. W odróżnieniu od sióstr: pięcioletniej Viviany Kariny, dwuletniej Dayany i ośmiomiesięcznej Evelyn - blondynek o niebieskich oczach - ma ciemną karnację, przypomina mu dzieci z Wybrzeża Karaibskiego, gdzie się wychował (pochodzi z Sahagún w departamencie Córdoba). Są rodziną na dorobku, mają sporo wydatków. Gnieżdżą się w małym mieszkaniu w Soacha, na przedmieściach Bogoty. Chcieliby odłożyć na większe lokum, samochód i edukację córek, wreszcie uniezależnić się od pomocy rodziców. Héctor pracuje ciężko, przez wiele godzin dziennie. Jest kelnerem w kafeterii w Pałacu Sprawiedliwości, w samym sercu stolicy, przy placu Simóna Bolívara, gdzie mieszczą się najważniejsze instytucje państwa kolumbijskiego.

Pensja w kawiarni jest minimalna, za to napiwki dobre. Kafeteria to zresztą nazwa nieco myląca, w rzeczywistości to dobrej klasy restauracja, ze świetnym kucharzem, w której dzień w dzień stołuje się elita kolumbijskiego wymiaru sprawiedliwości i najważniejsi politycy, ludzie zwykle bardzo zamożni. I hojni. Pilar odwiedza kafeterię co piątek. Wtedy właściciele dzielą się z obsługą niesprzedanymi posiłkami; dziewczynki uwielbiają zwłaszcza pizzę z kafeterii. Ale kilka tygodni przed atakiem jeden z właścicieli powiedział jej, żeby przez jakiś czas przestała przychodzić, bo w okolicy zrobiło się nerwowo, niebezpiecznie. Héctor sam zaczął zabierać posiłki do domu.

Tuż przed wyjściem z domu Héctor "Jimi" Beltrán krzywi się jeszcze i klnie pod nosem. Okropnie boli go jeden z palców, który trzy dni wcześniej zwichnął podczas meczu z kolegami. Boli mimo kilku tabletek przeciwbólowych. Pilar już wcześniej namawiała go na parę dni zwolnienia. Nie chciał się zgodzić: - Nie ma, że boli, trzeba zasuwać, napiwki same się nie zgarną. Musimy się dorobić. A jak już się trochę odkujemy, nie będę chodził do pracy z kontuzją. Jeszcze tylko kilka lat i będzie dobrze, zobaczysz, zwolnimy, będziemy się cieszyć życiem. Obiecuję.

To, co zdarzy się później, zdolny autor mógłby nazwać na przykład "Kroniką zapowiedzianej śmierci".

Zdjęcia zaginionych - "znikniętych" ofiar kolumbijskiego bezprawia i spirali przemocy

Zdjęcia zaginionych - "znikniętych" ofiar kolumbijskiego bezprawia i spirali przemocy

Autor: Maciej Wesołowski

Źródło: Archiwum prywatne

O tym, że coś wisi w powietrzu, mówiło się od kilku miesięcy. Lewicowi partyzanci z M-19 oskarżali prezydenta Belisario Betancura o złamanie porozumienia pokojowego z Corinto z 1984 roku, gdzie uzgodniono zawieszenie broni. Dochodziło do potyczek między armią a partyzantami. Ale to nie była jeszcze otwarta wojna. Raczej sondowanie własnych sił i determinacji. Z drugiej strony listy z pogróżkami otrzymali sędziowie. Kolumbia zastanawiała się nad propozycją Amerykanów, którzy sami chcieli sądzić kolumbijskich baronów narkotykowych, podstawą miała być umowa ekstradycyjna z 1979 roku. Wcześniej jednak jej legalność mieli ocenić sędziowie Sądu Najwyższego.

Narcos zorganizowali się nawet w grupę o nazwie Los Extraditables (a więc ci, którzy podlegają ekstradycji). Zrzeszała ona najpotężniejszych i najbogatszych handlarzy narkotykami w kraju. Na jej czele stanął Pablo Escobar, szef kartelu z Medellín i były już parlamentarzysta. Według służb to on był autorem listów do sędziów, w których żądał natychmiastowego podważenia legalności umowy ekstradycyjnej.

"Nie zamierzamy prosić ani błagać, ani szukać zrozumienia, ponieważ tego nie potrzebujemy. Podły nikczemniku. Będziemy żądać pozytywnej decyzji… Nie przyjmujemy żadnych głupich wymówek: żadnego zwolnienia lekarskiego, żadnych wyjazdów na wakacje, żadnej rezygnacji. Decyzja zostanie przez Pana podjęta w ciągu piętnastu dni od przyjścia rekomendacji z biura prokuratora generalnego".

Zanim doszło do zamachu, czterech sędziów zostało zamordowanych. Inni, w tym prezes Sądu Najwyższego Alfonso Reyes Echandía, zostali objęci ochroną.
Byli tacy, którzy stwierdzili potem, że Escobar był sponsorem operacji M-19; że za atak na Palacio de Justicia miał on zapłacić komendantom kilka milionów dolarów. Powiedział tak na przykład Jhon Jairo Velásquez, znany jako Popeye – szef siatki płatnych zabójców medellíńskiego kartelu, prawa ręka Escobara. Ale to wszystko zdarzyło się dużo później.

Tymczasem wywiad wojskowy poinformował najważniejszych ludzi w państwie o możliwości ataku na jeden z budynków rządowych. Mówiło się o Kapitolu – siedzibie Kongresu, Pałacu Nariño, w którym rezyduje prezydent, i Pałacu Sprawiedliwości. Miało to nastąpić 17 października, w trakcie oficjalnej wizyty prezydenta Francji François Mitterranda w Bogocie. Dzięki temu o operacji powinien usłyszeć świat. Ale do zapowiedzianej śmierci akurat tego dnia nie doszło. Agenci służb specjalnych zatrzymali w centrum Bogoty dwóch członków partyzantki M-19 przeglądających plany architektoniczne budynku sądów.
Przez następne dwa tygodnie okolice placu Bolívara były patrolowane wyjątkowo skrupulatnie. Mysz się nie prześlizgnęła. Po dwóch tygodniach ochronę przejęła prywatna firma. Zapowiedziana śmierć jednak przyszła, tyle że z opóźnieniem. Dokładnie dziewiętnastodniowym.

Środowy poranek 6 listopada 1985 roku jest pochmurny. Na placu Bolívara, jak zawsze: dziesiątki ludzi, setki gołębi. Turyści robią zdjęcia na tle pomnika Oswobodziciela. Pałac Sprawiedliwości, masywny budynek w samym sercu Bogoty, wygląda jak twierdza. Potężne granitowe ściany strzegą dostępu do najważniejszych w kraju akt.

Budynek Pałacu Sprawiedliwości

Budynek Pałacu Sprawiedliwości

Autor: Panther Media

Źródło: East News

SZTURM

Operacja "Antonio Nariño. Na rzecz praw człowieka" rozpoczyna się o 11.30. Plan ataku jest bardzo dokładny, przemyślany. Za jego realizację odpowiada Luis Otero Cifuentes, jeden z komendantów M-19.

To on stał za większością głośnych akcji partyzantki. Współorganizował kradzież szabli Simóna Bolívara, podkop pod koszary Canton Norte i kradzież ponad pięciu tysięcy sztuk broni, dwa lata później będzie mózgiem ataku na ambasadę Dominikany (choć sam nie brał w nim udziału). Teraz – wspólnie z Andrésem Almaralesem – dowodzi akcją. Z zewnątrz koordynuje wszystko Iván Marino Ospina. Kiedy już zapowiedziana śmierć rzeczywiście nadejdzie, partyzanci w oficjalnym komunikacie oskarżą rząd o zdradę narodu kolumbijskiego. Trzydziestu pięciu guerrilleros podzielonych jest na kilka grup, każda ma dokładnie rozpisane zadania. Otero i Almarales wchodzą do budynku w cywilnych ubraniach, głównym wejściem.

Siedem minut później wyciągają broń, krzyczą i zaczynają strzelać w powietrze. W tym czasie inni partyzanci w mundurach kolumbijskiej armii forsują furgonetką jedną z bocznych bram. Jeszcze inni wchodzą przez parking do piwnic po zachodniej stronie sądów. Eulogio Blanco i Gerardo Díaz Arbeláez, ochroniarze z prywatnej firmy Cobasec Ltd, giną, zanim zdołają sięgnąć po broń. W pół godziny guerrilleros przejmują pełną kontrolę nad budynkiem, w którym jest ponad trzysta pięćdziesiąt osób, w tym dwudziestu pięciu sędziów Sądu Najwyższego, wielu urzędników, doradców politycznych, wykładowców akademickich i ich studentów, a także jedenastu pracowników kafeterii.

Partyzanci liczą, że podobnie jak pięć lat wcześniej, podczas zamachu na ambasadę Dominikany, rozpoczną się długie, mozolne negocjacje. Tym razem jednak jest inaczej. Wprawdzie pierwsza reakcja prezydenta Belisario Betancura to: "Przywrócić porządek, ale bez rozlewu krwi". Potem jednak pod wpływem generałów Betancur mięknie. Zapada decyzja o zbrojnym odwecie na partyzantach.

Atakiem kolumbijskiego wojska kieruje pułkownik Luis Alfonso Plazas Vega. Rozpoczyna się jatka. Najsłynniejsze kadry z tego czasu można zobaczyć na filmie w pobliskim Muzeum Niepodległości – Casa del Florero. Pokazują pojazd opancerzony Cascavel, który najpierw wspina się na masywne schody Palacio de Justicia, a następnie lufą i całym swoim ciężarem stara się wyważyć główne drzwi do budynku. Słychać strzał. Kolejne czołgi i kolejni ludzie z karabinami. Nadlatuje helikopter. Na dachach okolicznych budynków kładą się wojskowi snajperzy.

Pałac płonie. Płoną akta sześciu tysięcy spraw kryminalnych, także te dotyczące ekstradycji baronów narkotykowych. Pablo Escobar może zacierać ręce. Trzecie i czwarte piętro praktycznie przestają istnieć. Maszyny do pisana stapiają się w jedną całość z metalowymi biurkami, szafki z krzesłami, zszywacze z dziurkaczami. Widok jest apokaliptyczny. Ale nie dotyczy to parteru i kafeterii. Tu pożar nie dociera. Potem okaże się, że nie stłukł się nawet jeden talerz. Za to znikną niektóre przedmioty, ot choćby kasa wypełniona pieniędzmi. W zamachu ginie dziewięćdziesiąt osiem osób, w tym jedenastu sędziów Sądu Najwyższego, wszyscy partyzanci i wszyscy pracownicy kafeterii. Z tym że ciał tych ostatnich nie można odnaleźć. Zostają uznani za desaparecidos.

POSZUKIWANIA

Pilar Navarette dowiaduje się o ataku w domu, w Soacha. Około 11.30 mieli porozmawiać z Héctorem przez telefon – rzecz jasna stacjonarny, o powszechnie dostępnych telefonach komórkowych jeszcze nikt nie myśli. Pilar chce mu powiedzieć, że zapisała jedną z córek do szkoły. Chce się pochwalić wiadomością, tym, jaka duma i radość ją w tym momencie rozpiera. Publiczny telefon na monety stoi tuż obok kafejki. Miała zadzwonić na ten numer, a potem czekać na odpowiedź. Próbuje o 11.20, ale nie może się dodzwonić. Czeka więc. Kilka, kilkanaście minut, pół godziny. W końcu przybiega sąsiad: - Pilar, Pilar, włącz telewizor, podali wiadomość… - milknie na chwilę. - M-19 zaatakowało Pałac Sprawiedliwości. Czy ma jakieś wieści od Héctora?

Telewizje i stacje radiowe próbują nadawać na żywo spod Pałacu. Minister łączności Noemí Sanín nie chce paniki – zamiast transmisji na żywo z placu Bolívara w publicznej telewizji można więc obejrzeć mecz. Nie wszyscy nadawcy chcą się temu nakazowi podporządkować. Pilar prosi córki, by poszły do innych pokoi, po czym włącza telewizor. Dzwoni telefon. Raz, drugi, kolejny. Znajomi pocieszają, kierują do innych, którzy mogą coś wiedzieć.

Następnego dnia po południu pod Pałac jedzie brat Héctora, który pracował niegdyś w DAS (Departamento Administrativo de Seguridad), czyli kolumbijskiej służbie bezpieczeństwa, a teraz jest ochroniarzem izraelskiego dyplomaty. Cały plac Bolívara i okolice są zamknięte, jednak jemu dzięki dawnym znajomościom udaje się dostać pod sam Pałac. Widzi ciała wynoszone z budynku, cienie w oknach. Jego zdaniem w tamtym momencie pracownicy kafeterii wciąż żyją, zostali tylko przeniesieni na inne piętro. Rozmawia z ludźmi, słucha plotek. Choćby takiej, że zdrajcą był ktoś z kawiarni. Że to dzięki niemu partyzanci tak łatwo weszli do budynku, że wcześniej ktoś przemycił broń. Że kilka dni przed zamachem ktoś ukrył w kawiarni tysiąc pięćset sztuk mrożonych kurczaków i kilkaset butelek mleka. "Na cóż komu tyle jedzenia?! Tu się musiało coś kroić" – słyszy.

Pilar wierzy, że znajdzie męża. Dzwoni na policję, do kolejnych szpitali, do stworzonego naprędce biura zaginionych, do siedziby Medicina Legal (medycyny sądowej). Wreszcie do żony menedżera kafeterii. Rozmawiały niedługo przed zamachem. Była na specjalnej diecie ciążowej, Pilar - jako doświadczona matka - doradzała jej w tej kwestii. Znały się, lubiły. Dowiaduje się od niej, że ktoś widział ludzi z obsługi kawiarni na czwartym piętrze, a potem podczas ewakuacji. Dość łatwo było ich poznać - mieli charakterystyczne ciemne uniformy; były nowe, jeszcze błyszczące świeżością.

Pilar i jej teściowa jadą do Casa del Florero - historycznego budynku naprzeciwko Pałacu, który staje się centrum operacyjnym kolumbijskiej armii odbijającej zakładników. Widzą wielkie krwawe plamy na bruku, rozczłonkowane ciała, czują mdlący zapach spalonej skóry. Mundurowi wynoszą jedne ciała na zewnątrz, inne wnoszą do środka. Nikt wokół nie rozumie, dlaczego. Nikt nie wie, kto wydał rozkaz. Ludzie się przekrzykują, słychać jęki rannych i głosy sanitariuszy. Próbują przedrzeć się jak najbliżej Pałacu. Ale policjanci ostrzegają: – Uważajcie, bo na dachach wciąż mogą być wojskowi snajperzy. Mogą was pomylić z partyzantami i zastrzelić. Chaos jest wielki, różne rzeczy mogły się tam zdarzyć. Wśród ludzi na dziedzińcu mogą być wciąż żywi guerrilleros.

Na miejscu dowiadują się, że w Casa del Florero był punkt zborny kolumbijskiej armii. Ulokowano tu wszystkich, którzy przeżyli zamach – zarówno ofiary, jak i sprawców. Są tam partyzanci, sędziowie, urzędnicy. Tu opatruje się ofiary, tu – jak wynika z późniejszych relacji świadków – przesłuchuje się i prawdopodobnie torturuje podejrzanych. Gdy Pilar zaraz po zamachu składa zeznania na komendzie policji, nikt nie zadaje jej konwencjonalnych pytań o męża w rodzaju: "Ile ma lat?", "Jak wygląda?", "Kolor oczu?", "Znaki szczególne?". Pytają za to: "Jakie mąż ma poglądy polityczne?", "Czy jest aktywistą?", "Czy miał do czynienia z organizacjami lewicowymi?".

W kilka osób jadą do budynku Medicina Legal. Przez dwa dni po zamachu nikt nie ma dostępu do ciał. Nikt z rodziny, z bliskich. Dopiero potem możliwa jest identyfikacja. - Wyglądało to tak, jakby ktoś chciał coś przed nami ukryć. Jakby dawał sobie czas na zatarcie śladów - powie mi później Pilar.

Pilar Navarette w szturmie wojska na Pałac Sprawiedliwości straciła swojego męża

Pilar Navarette w szturmie wojska na Pałac Sprawiedliwości straciła swojego męża

Autor: Maciej Wesołowski

Źródło: Archiwum prywatne

Większość zwłok jest spalona. Jedynie kawałki kości czy skóry, szkielety sklejone z kawałkami ubrań czy butów. Niektóre są w tak złym stanie, że trudno je zidentyfikować. Pracownicy kostnicy proszą o zwrócenie uwagi na kształt szczęki i uzębienie. Pilar dokładnie pamięta o metalowej plombie pomiędzy zębami męża, wie, w którym jest miejscu. Żadna ze szczęk nie pasuje do jej opisu. Ciało Héctora - jak i wielu innych - nie zostaje odnalezione. Zyskuje on status desaparecido.

Media donoszą o "Kolumbijskim holokauście", "Dwudziestu ośmiu godzinach terroru". Kolumbia, od lat przyzwyczajona do przemocy, mimo to jest w szoku. "Państwo kolumbijskie okazało swoją słabość" - piszą publicyści. Po latach gazety porównają ten atak do głośnych, symbolicznych zabójstw kandydatów na prezydenta: Jorge Eliécera Gaitána z 1948 i Luisa Carlosa Galána z 1989 roku. Śledztwo jest kompulsywne, chaotyczne. Nie ma żadnego planu, strategii. Daje się wyczuć panikę najważniejszych decydentów. Wszyscy chcą coś robić, działać, ale nikt nie wie jak. Najwięcej chętnych jest oczywiście do rozliczania innych.

Tydzień później atak na Palacio de Justicia jest już historią. W Armero w departamencie Tolima po erupcji wulkanu Nevado del Ruiz dochodzi do tragicznej powodzi błotnej, w której ginie dwadzieścia tysięcy ludzi. Pilar i inni bliscy ofiar mają wystąpić w telewizji, w jednym z najważniejszych programów informacyjnych – Noticia de la Siete (wiadomości o siódmej), by opowiedzieć o zaginionych. Na miejscu okazuje się, że nikt na nich nie czeka, a prowadzący zajmują się już tragedią Armero. Spotkanie zostaje odwołane. Cały kraj płacze nad tragedią powodzian, wszyscy momentalnie zapominają o wydarzeniach z placu Bolívara. Pilar cały czas łudzi się, że jej mąż przeżył. Że gdzieś jest, być może więziony. Nadzieję straci dwa lata później. Po zeznaniach jednego z wojskowych.

GDZIE ONI SĄ

Trzydzieści dwa lata później Pilar Navarette mieszka w Restrepo, jednej z ubogich dzielnic na południu Bogoty. Czarne proste włosy, również czarna i prosta sukienka, do której przypięła duży znaczek jednej z organizacji, w których działa. Siadamy w skromnym salonie tuż przy wejściu, którego połowa jest jednocześnie garażem. Dwa metry od kanapy, na której siedzę, i fotela Pilar stoi zaparkowany srebrny chevrolet. Tyle że wejścia do domu i garażu są osobne: wąskie drzwi dla nas i podnoszona brama dla chevroleta. Dwie z czterech dorosłych córek już się wyprowadziły, założyły rodziny.

Pilar ma drugiego męża, nowe życie. Ale o Héctorze nie zapomniała. Pracuje na rzecz organizacji broniących praw człowieka, działa w nieformalnym stowarzyszeniu Desaparecidos de Palacio de Justicia (Zaginieni z Pałacu Sprawiedliwości), które należy do platformy MOVICE (Movimiento de Victimas de Crímenes de Estado) – ruchu na rzecz ofiar zbrodni popełnionych przez państwo kolumbijskie. Współpracuje także z FASOL (Fondo de Solidaridad con los Jueces Colombianos) – funduszem solidarności z kolumbijskimi sędziami. Od wielu lat regularnie się spotykają, dyskutują, przygotowują kolejne pisma do władz.

Pilar wyciąga zdjęcia. Ze ślubu, w objęciach z Héctorem, z wakacji, on sam, on z córkami, cztery malutkie córki na tle domu. Z tyłu, za kanapą, wisi duży plakat z napisem: El Palacio de Justicia. Donde Estan? (Pałac Sprawiedliwości. Gdzie oni są?), na stole ulotka – Lista ofiar Holokaustu.

– Naszą misją, naszą powinnością jest powiedzieć prawdę o tym, co się tam zdarzyło – mówi Pilar. Przez ostatnie lata odebrała setki telefonów w tej sprawie. – Tak, widziałem, zatrzymali ich i wywieźli gdzieś poza centrum. – Widziałem, byli więzieni w takim to a takim miejscu. – Byli torturowani i zabici… – słyszała od nieznajomych często ludzi. Ale wszystkie te wersje różniły się między sobą, nie było twardych dowodów. Najczęściej odbierała zresztą anonimowe telefony.

Prokuratura wznowiła śledztwo w sprawie zamachu na Palacio de Justicia w 2005 roku. Powołano Komisję Prawdy. Ale kolumbijska prawda nie objawia się łatwo, a już na pewno nie od razu.

– Zmieniła się władza, część świadków nie żyje, część z nich mieszka za granicą i nie ma ochoty zeznawać. Całe szczęście, że niektórzy wojskowi odważyli się szczerze opowiadać o tamtych wydarzeniach – opowiada Pilar Navarette.

Po ponad trzech dekadach wciąż jest więcej pytań niż odpowiedzi. Komisja Prawdy nadal daleka jest od ostatecznych wniosków. Pilar i inni opierają się więc na kolejnych przeciekach i prywatnych śledztwach.

Pilar Navarette ze zdjęciem Hectora

Pilar Navarette ze zdjęciem Hectora

Autor: Maciej Wesołowski

Źródło: Archiwum prywatne

Kiedy pytam, dlaczego zginął Héctor, Pilar zawiesza głos. Wspomina o medialnych oskarżeniach wobec pracowników kafeterii, którzy jakoby ułatwili partyzantom wejście do budynku:

- Media przez te trzydzieści lat oskarżały naszych bliskich o współpracę z M-19, o to, że partyzanci weszli przez kafeterię. Albo że trzymali tam setki grillowanych kurczaków i butelek z mlekiem - po to by zapewnić posiłki guerrilli. A to bzdura. Kafeteria była tak mała, że wszystko, co przyrządzali, było jedzone na bieżąco, tego samego dnia. Nie było gdzie trzymać tak dużych zapasów, nie mieli tam wielkich lodówek czy zamrażarek, by to przechowywać. Poza tym to byli prości, uczciwi ludzie. Nikt z nich nie był zaangażowany politycznie. Nikt nie należał do żadnych partii, nawet do związków zawodowych. Myślę, że ludzie z mediów mają już tego świadomość, ale trudno im się przyznać do błędu.

Pilar przypuszcza, że jej mąż mógł stać się przypadkową ofiarą walki o władzę w państwie, w armii:

– Rządzący i wojskowi mieli przy tej okazji mnóstwo interesów i interesików do załatwienia. Kto wie, czy ktoś nie wykorzystał tego do swoich celów? W Sądzie Najwyższym w tym czasie zasiadali ludzie o nieposzlakowanej opinii, prawdziwe autorytety moralne, ludzie całkiem innego formatu niż wielu z tych, którzy byli w rządzie. Piętnowali przypadki korupcji i nadużyć władzy. Były na to dowody. Kto wie, czy dla rządzących, którzy mieli wtedy sporo na sumieniu, nie było na rękę się ich pozbyć? Mogli mieć taką samą motywację jak Pablo Escobar. Być może nie przypadkiem spaliły się te wszystkie akta?

Wśród zakładników znalazł się brat prezydenta Belisario Betancura. Odbijający wiedzieli, że ma przeżyć. I przeżył. Była siostra przyszłego burmistrza Bogoty, a wówczas członka rządu Betancura, Jaime Castro. Też przeżyła. Żołnierze mieli się wycofać, gdy będzie wiadomo, że tych kilku "najważniejszych" jest bezpiecznych. W odbicie zakładników zaangażowane były różne służby państwowe. Wojsko, policja, wywiad, kontrwywiad, DAS, F-2, B-2… Każda z nich miała swoje interesy, nie zawsze zbieżne z interesami innych. Każdy chciał coś na tym ugrać. A potem tuszowali własne błędy albo nieuczciwość, zamiast walczyć z guerrillą. To nie przypadek, że w Kolumbii wciąż nie ma woli politycznej, by do końca wyjaśnić tę sprawę. Być może nigdy nie dowiemy się, jaka była prawda.
Przez lata prawda o zamachu na Palacio de Justicia dla wielu osób mogła być niewygodna. Policyjne śledztwo zaraz po ataku niewiele wyjaśniło. Po ugodzie nowego prezydenta Virgilio Barco z dowódcami M-19 dotyczącej rozbrojenia guerrilli śledztwo zostało szybko zakończone. Potem, w roku 1989, niezależny sąd przyznał, że to żołnierze celowo oblali część budynku benzyną i podpalili; na skutek pożaru spłonęły dziesiątki kilogramów akt. Ale i to nie posunęło sprawy do przodu.

Nowe światło na tę sprawę rzucają dopiero zeznania Ricardo Gámeza, byłego oficera wywiadu, członka wojskowej brygady B-2, która odbijała Pałac. Ale jego opowieść pojawia się dopiero po dwóch dekadach od zamachu, gdy on sam mieszka już za granicą, w Belgii. Wcześniej, w 1987 roku, oficer w swoich zeznaniach powtarzał ogólniki, mówił półsłówkami. Jakby się bał. Po latach w Belgii odwiedza go René Guarin - brat "znikniętej" kasjerki z kafeterii. Rozmawiają przez piętnaście dni, Gámez przyznaje, że żołnierze rzeczywiście torturowali podejrzanych, czyli również pracowników kafeterii. Potem ich rozstrzelali i pochowali na terenie koszar XIII Brygady – słynnego Canton Norte.

Problem w tym, że to nie są zeznania przed sądem. Nie mogą więc być dowodem w sprawie. Emerytowany oficer dobrze wie, że gdyby stanął przed sądem wojskowym, zostałby od razu skazany na rozstrzelanie za złamanie tajemnicy operacji. Wie, że do kraju już nigdy nie wróci. Ale w kolumbijskim konsulacie w Brukseli też zeznań nie złoży. – Niewiele już mu życia pewnie zostało, ale te ostatnie lata chciałby przeżyć w spokoju – tłumaczy Pilar. To sprawia, że śledztwo wciąż stoi w miejscu. Nie ma mocnego, niepodważalnego dowodu na zbrodnie armii i służb specjalnych. Wszystko opiera się na poszlakach. Jest wiele teorii, hipotez.

– Po pierwszych zwierzeniach Gámeza zrozumiałam, że Héctor musiał przejść przez piekło. Zapewne zmarł w cierpieniach – przypuszcza Navarette. Ale zaraz dodaje: – Moim zdaniem jednak to są wyjaśnienia niepełne, nie do końca wartościowe, bo Gámez przede wszystkim wybiela siebie. No i wciąż nie są to zeznania mające moc prawną.

Mimo to wiele rodzin po tych doniesieniach poczuło ulgę. Prawda była straszna, ale przynajmniej wiedzieli już, co stało się z ich bliskimi. Pilar zapytała René Guarina o Héctora. – Czy Gámez go widział? – Prawdopodobnie tak. Jego zdaniem Héctor przeżył zamach, a zginął później, od kuli żołnierza. Prawdopodobnie przed śmiercią był torturowany przez żołnierzy odbijających Pałac.

Plaza Bolivar w Bogocie, po lewej nowy budynek kolumbijskiego Sądu Najwyższego

Plaza Bolivar w Bogocie, po lewej nowy budynek kolumbijskiego Sądu Najwyższego

Autor: Maciej Wesołowski

Źródło: Archiwum prywatne

Nie ma wątpliwości, że bez szwanku zamach przeżyła Irma Franco – partyzantka, która w czasie ataku odpowiadała za ludzi z kafeterii. Jeszcze w budynku Pałacu pojmana Irma prosiła jednego z żołnierzy, żeby pozwolił jej zadzwonić do rodziny. Ten nie zgodził się. zaciągnął ją do budynku obecnego Muzeum Niepodległości. Tam bili ją karabinami, uderzali w głowę, wykręcali ręce i wyłamywali palce, przyduszali i skakali po całym ciele. Do tego dręczyli psychicznie, żądając zeznań: grozili, że ją zgwałcą, obetną głowę i ręce, że wykrwawi się w potwornych męczarniach. Widzieli to ludzie, którzy przeżyli zamach. A potem Irma zniknęła. Zapadła się pod ziemię. To kolejna z zapowiedzianych śmierci.

Bardzo prawdopodobna staje się dziś hipoteza, że pracownicy kafeterii przeszli tę samą drogę co ona. Że wszystkich ich najpierw przeniesiono na czwarte piętro, a potem razem trafili do Casa del Florero. Niewykluczone, że ich również torturowano, by przyznali się do współpracy z partyzantami. Z tym, że miejscem tortur mogły być już koszary Canton Norte. Tam lub do jednostki Charry Solano trafiali podobno wszyscy przesłuchiwani. Ujawniony zostaje też film z kamery przemysłowej w budynku sądów. Widać na nim, jak asystent sędziego Rady Stanu Carlos Horacio Urán wychodzi z pałacu w towarzystwie dwóch żołnierzy, idą w nieznanym kierunku. Dwa dni później zostaje on znaleziony martwy w… Pałacu Sprawiedliwości. Sekcja zwłok wykazuje, że zastrzelono go z broni kaliber dziewięć milimetrów (takiej używali żołnierze), a jego zwłoki zostały przed sekcją umyte. W roku 2007 ujawniono, że portfel Urána - przez który przeszła jedna z kul – i inne jego rzeczy osobiste odnaleziono w Canton Norte. Tam prawdopodobnie zginął, a jego ciało przewieziono z powrotem do Pałacu.

Po latach okazało się, że wiele z ważnych materiałów filmowych i zdjęć z ataku początkowo nie zostało włączonych do akt sprawy. Coraz więcej dowodów obciąża kolumbijskich generałów, a zwłaszcza ministra obrony narodowej w rządzie Belisario Betancura, Miguela Vegę Uribe, który wydał rozkaz odbicia Pałacu za wszelką cenę. Oskarża się go o wydanie zgody na tortury, egzekucje bez wyroku, orzekanie w trybie nadzwyczajnym, naginanie prawa, niszczenie tajnych dokumentów.

Sam Vega odpowiedzieć już za to nie zdoła, zmarł w 1993 roku, ale jego decyzje z roku 1985 do dziś są przedmiotem procesów przed kolumbijskimi sądami. Z podobnymi zarzutami spotkał się głównodowodzący operacją wojskową pod Pałacem, pułkownik Luis Alfonso Plazas Vega.

W 2005 prokurator generalny wznowił śledztwo w sprawie zaginionych w Pałacu Sprawiedliwości. Proces rozpoczął się w lipcu 2008 roku. Kolejny raz przesłuchano świadków. Rodziny ofiar głośno domagały się odszkodowań. Jednocześnie zaprotestowali ci, którzy do dziś uważają pułkownika za bohatera narodowego. Sam Plazas Vega długo unikał przesłuchań, tłumacząc się kiepskim stanem zdrowia i dostarczając kolejne zwolnienia od psychiatry. ("Ani fizycznie, ani umysłowo nie jestem na siłach, by wziąć w tym udział").

Udowodniono ponad wszelką wątpliwość, że zamach przeżyły co najmniej dwie osoby z desaparecidos: kierownik stołówki Carlos Rodríguez i partyzantka Irma Franco. Obciążająca była też sprawa Cristiny Guarin, którą – żywą – widać na materiałach wideo z ewakuacji Pałacu. Pułkownika uznano za winnego ich zaginięcia i prawdopodobnej śmierci i w czerwcu 2010 roku skazano na trzydzieści lat więzienia. Jednak po pięciu latach, w grudniu 2015 roku, Izba Kasacyjna Sądu Najwyższego uniewinniła go, wskazując, że nie ma bezpośrednich dowodów na to, że kazał on torturować i rozstrzelać pojmanych.

Przy okazji tego procesu wróciło jeszcze jedno, fundamentalne, wydawałoby się, pytanie: "Dlaczego dowódcy kolumbijskiej armii, wiedząc o planowanym zamachu, tak łatwo dali się ograć 6 listopada?". Zdaniem Pilar wojskowi dość naiwnie uwierzyli, że wciągną partyzantów w pułapkę. Spodziewali się ataku, a strategia była prosta: "Zwabimy ich do Pałacu, a później wszystkich wyłapiemy. Jest szansa, że będą tam najważniejsi dowódcy – aresztujemy ich i będzie po sprawie". Nie było więc specjalnych środków ostrożności, pomysłu na ewakuację pracowników. Plan może nie był zły, ale – jak to czasem bywa – coś poszło nie tak.

Liczono, że więcej wyjaśni Carlos Pizzaro Leongómez, partyzant, człowiek, który był jednym z tych, którzy wykiwali armię. Pizzaro z czasem stał się kandydatem Sojuszu Demokratycznego M-19 na prezydenta Kolumbii. Ale wyborów i wyjaśnień nie doczekał, zginął zastrzelony na pokładzie samolotu w 1990 roku. Kilka lat temu sprawą zainteresował się InterAmerican Court – Międzyamerykański Trybunał Praw Człowieka. Pilar Navarette i inni wysłali dokumenty do Brazylii, gdzie mieszczący się na stałe w Kostaryce Trybunał ma swoją filię. Potem pojechali tam składać zeznania. Udało się potwierdzić przypadek Carlosa Horacio Urána – asystenta sędziego, który – jak dowiedziono – musiał opuścić budynek sądu o własnych siłach, a zastrzelony został później, poza terenem Pałacu. A mimo to jego ciało znaleziono później na miejscu zamachu.

Autor "Cafe Macondo", reporter Maciej Wesołowski, i okładka jego książki

Autor "Cafe Macondo", reporter Maciej Wesołowski, i okładka jego książki

Autor: AGORA S.A.

Źródło: Materiały Wydawnictwa AGORA

W 2014 Trybunał zwrócił uwagę na wiele niekonsekwencji i nielogiczności we wcześniejszych ustaleniach kolumbijskich śledczych. Poruszono casus Emiro Sandovala – urzędnika, asystenta sędziego. Przypuszczalnie zginął w czasie ataku, ale jego żona i córka nie uwierzyły w tę wersję. Przez lata nie udało się znaleźć ciała. Otwarto więc sprawę na nowo. Zalecono ekshumacje ciał osób niezidentyfikowanych w całym kraju. Znaleziono w końcu fragment kości Sandovala na Cmentarzu Południowym w tzw. fosa común – zbiorowej mogile, wśród ponad osiemdziesięciu innych ciał. Przez wszystkie te lata zwłoki funkcjonowały jako NN. Podobnie było ze szczątkami Any Rosy Castiblanco – jednej z pracownic kafeterii, dobrej znajomej Pilar i jej męża. W czasie zamachu była w zaawansowanej ciąży, kilka tygodni przed terminem porodu. Ze stresu zaczęła rodzić w trakcie zamachu, jeden z wojskowych odbijających budynek miał przyjąć poród. Potem przez lata nie można było odnaleźć ani jej, ani dziecka. Szczątki Any Rosy wykopano w 2000 roku ze wspólnego grobu na Cmentarzu Południowym. Z kolei ciało Cristiny Guarin, siostry René Guarina, ekshumowano na bogotańskim Jardines de Paz. Sąd wyraził przypuszczenie, że celowo rozwieziono szczątki po różnych nekropoliach, żeby utrudnić śledztwo.

Ustalenie wszystkiego miejsc pochówków zajmuje dużo czasu, a czas gra na korzyść armii. Zgodnie z wyrokiem Trybunału rząd Kolumbii miał wypłacić rodzinom ofiar odszkodowania – Pilar obiecano równowartość stu tysięcy dolarów – i powinien to zrobić w ciągu dwóch lat. Ten czas minął na przełomie listopada i grudnia 2016 roku, niedługo po tym, gdy Juan Manuel Santos dostawał Nobla. Do tego momentu poszkodowani otrzymali jedynie po pięć tysięcy dolarów. Pilar nie liczy, że doczeka się reszty. Tak jak nie doczekała się obiecanej opieki psychologicznej ani socjalnej. A pomoc by się przydała. Bliscy ofiar są coraz starsi, nierzadko chorzy, zmęczeni. Od lat żyją z traumą. Poświęcili kawał życia na szukanie prawdy. Czasem brakuje sił, by dalej walczyć. Ale nie mają zamiaru się poddać.

– Bo kolumbijski wymiar sprawiedliwości ewidentnie się poddał – mówi Pilar. – Ricardo Gámez podał dość szczegółowe namiary na miejsca, w których pochowano ciała w Canton Norte. Ale zlekceważono to. Poproszono armię, by zleciła swoim specjalistom przeszukanie ogromnego terenu. "Po badaniach gruntu na razie znaleźliśmy tylko fragmenty kości koni" - stwierdził rzecznik armii. "Czy aby na pewno? Konie w butach na kopytach?" - odpowiedziała.

- Jak można uczciwie prowadzić proces pokojowy, gdy wciąż ma się nierozliczone z własnymi obywatelami tak ważne sprawy?! – Pilar zamyśla się nad zdjęciem męża. Przypomina sobie ten poranek, gdy trzymając fotografię dziewczynek w dłoni, wygłaszał oficjalną formułę: "Ja, Héctor Jaime Beltrán, pseudonim Jimi, przysięgam uroczyście…"