Archiwum prywatne
Na dziesięć dni wstrzymaj się od zabijania jakichkolwiek istot. Od wszelkiej aktywności seksualnej, przyjmowania środków odurzających, kradzieży i kłamstwa. Nie zabieraj ze sobą różańca ani książki, talizmanu ani komputera. Telefonu też nie. Masz się odciąć od zewnętrznych bodźców. To podstawa.
A teraz słuchaj, jak twoje ciało wciąga powietrze. A potem je wypuszcza.
Wdech.
Wydech.
Wdech.
Wydech.
Wdech.
Rytm.
Słyszysz?
To teraz patrz. W głąb siebie. A wtedy zobaczysz rzeczy takimi, jakimi one są. I zostaniesz uleczony. Z chorób, z myśli, które zanieczyszczają nie tylko umysł, ale i ciało. Nie od razu. I pod warunkiem, że ciężko nad tym popracujesz. Ale jesteś już na tej drodze. Na drodze, którą pomaga ci iść Vipassana, jedna z najstarszych indyjskich technik medytacyjnych.
- Kiedy po dziesięciu dniach stamtąd wyszedłem, miałem poczucie, jakby ktoś wyregulował wszystkie moje psychiczne wewnętrzne trybiki i jednocześnie zdjął z pleców worek kamieni, które targałem przez całe życie. A byłem z nimi tak zżyty, że nie czułem już, że je targam. Kurcze, miałem taki bardzo konkretny dowód, że to działa – mówi Michał Kiciński o swojej pierwszej Vipassanie w Indiach.
Kiciński to człowiek, który twardo stąpa po ziemi. Razem z przyjacielem Marcinem Iwińskim stworzył jedną z najbardziej prężnych firm w Polsce, i to mając zaledwie dwadzieścia lat. Dziś giełdowa wycena CD Projektu przekroczyła 7 mld zł, a flagowy produkt, jakim jest gra "Wiedźmin", znany jest na całym świecie.
Ale jednocześnie Michał Kiciński to człowiek głęboko zanurzony w świecie duchowym, szczególnie od czasu swojej pierwszej medytacji, która zaczęła zmieniać jego życie. To był punkt zwrotny. Ale najpierw trzeba było przejść przez wertepy.
Kryzys wbił Wiedźminowi nóż w plecy
2010 rok, dwudziesta doba bez snu, który nie przyszedł nawet w samolocie do Indii. CD Projekt był wtedy w trudnym momencie, on sam być może w jeszcze gorszym. Nie mógł spać, nie mógł pracować. Problemy ze zdrowiem. Wypalenie. Depresja.
- Już wcześniej, w okolicach 2008 roku, kiedy zdobyliśmy tytuł Przedsiębiorcy Roku EY, miałem świadomość, że już mi wystarczy, że zbliża się moment, w którym trzeba zejść ze sceny – mówi Michał Kiciński.
Tylko że wtedy przyszedł światowy kryzys. CD Projekt zaciągnął 25 mln zł kredytu na spłacenie starych zobowiązań i rozwijanie nowych projektów. Ale to nie był dobry czas na nowe inwestycje. Zagraniczni partnerzy się wycofali, a projekty, które miały zarabiać, przyniosły straty.
Swoje dołożyły też sieci handlowe, które zaczęły zmniejszać zapasy, hurtownie odsyłały wydawcom zalegające w magazynach gry, a coraz słabszy złoty jeszcze bardziej obniżał rentowność. CD Projekt stanął nad przepaścią. To była już walka o to, żeby mieć z czego wypłacić pensje pracownikom i samemu przetrwać.
- Miałem poczucie odpowiedzialności, za firmę, za pracowników, wspólników. Nie chciałem zostawiać moich przyjaciół samych z tym problemem – wyjaśnia dziś Michał Kiciński. Dlatego wtedy jeszcze nie odszedł. Ratował firmę, siebie nie.
W 2009 roku przyparty do muru CD Projekt dogadał się ze Zbigniewem Jakubasem i połączył z kierowanym przez niego Optimusem. Pojawiły się pieniądze na dokończenie projektów, w końcu karta się odwróciła, firma zaczęła wychodzić na prostą.
Był czas, żeby się wyrwać i zacząć walczyć o siebie. Po raz pierwszy poleciał do Indii.
Gdy w końcu przyszedł sen
Na miejscu czekało go dziesięć dni odosobnienia. Pierwsze dwa nie były łatwe, ciąg dalszy bezsenności. W końcu jednak nadszedł jakiś spokój. I coś jeszcze: obrazy, jakby z filmów, stopklatki. Znane, jakby się wydarzyły. To obrazy z poprzednich wcieleń, produkt uboczny medytacji – wyjaśnił mu nauczyciel.
Uwierzył. Bo to wiele wyjaśnia. Bo stojąc z miseczką w dłoniach po posiłek, nagle poczuł, jakby robił to już tysiące razy. Porażające wrażenie. Przepłakał dwie godziny. Ale potem przyszło oczyszczenie, jakaś lekkość.
Nie było już odwrotu. Kiedy CD Projekt na dobre wyszedł z tarapatów, w 2012 Michał Kiciński się wycofał.
Dziś ciągle jest jednym z dwóch największych udziałowców z pakietem prawie 11 proc. akcji wartym niemal 750 mln zł. Ale jego droga nie prowadzi już na Jagiellońską w Warszawie, gdzie jest siedziba spółki.
Między Marszałkowską a Machu Picchu
Dzisiaj ta droga prowadzi go do Peru. Tam w małej miejscowości w Świętej Dolinie Inków jest ośrodek medytacji, który kupił dwa lata temu. Właściwie przez przypadek. - To znajomy miał go kupić, a ja pojechałem mu tylko doradzać - wspomina.
Ośrodek jest w małej miejscowości na trasie prowadzącej na Machu Picchu. Budynki stoją na końcu drogi - zbudowane w całości z suszonej na słońcu gliny, otoczone wielkimi ogrodami i warzywniakami, w których uprawiane są rośliny bez użycia chemii. Obok jest nawet wodospad. To kusi głównie grupy ze Stanów Zjednoczonych, które przyjeżdżają tam na jogę, wycieczki, spotkania z lokalnymi szamanami i uzdrowicielami.
To niezwykłe miejsce i całkiem niezły biznes. - Ciągle jeszcze do niego dokładamy, ciągle dokupujemy ziemię, żeby go jeszcze powiększyć, bo mamy naprawdę wielkie zainteresowanie. Już w tej chwili mamy wszystko zarezerwowane do połowy przyszłego roku. Myślę, że w przyszłym roku będziemy już mogli odtrąbić, że zarobiliśmy na tym miejscu – mówi Kiciński, którego nowa droga dalej wiedzie przez Urle – miejscowości ok. 100 km od Warszawy. Właśnie powstaje tam Oddechowo.
- To ośrodek, w którym będą zajęcia oddechowe, joga, medytacja, zajęcia z rozwoju osobistego. Docelowo marzy nam się, żeby w Warszawie w Forcie Traugutta prowadzić takie zajęcia dzienne, a w Urlach organizować zajęcia wyjazdowe, weekendowe – opowiada Kiciński.
W Urlach pierwsi goście pojawią się już na przełomie maja i czerwca. Jednak realizacja drugiej części tego planu zajmie jeszcze kilka lat. Kiciński zabytkowy Fort Traugutta na warszawskim Żoliborzu kupił w 2013 roku. Teraz prowadzi tam prace konserwacyjne, będzie odkopywać suchą fosę, potem osuszać piwnice. Dopiero potem przyjdzie czas na remont.
Gdy już skończy, Fort prawdopodobnie będzie piękną, ale jednak nadal skarbonką, może na siebie nie zarabiać. Urle też mogą nie wychodzić na plus.
- Może się okazać, że oba ośrodki będą finansowane z pieniędzy, jakie zarobi ośrodek w Peru - przyznaje Michał Kiciński. W jego głosie jednak nie słychać rozczarowania. Przeciwnie, bo to nie są projekty, które mają mu przynieść pieniądze.
- Fort Traugutta, Urle czy Wegemama, to są działania, które mają edukować. Jest w tym trochę misji – wyjaśnia. - Ale też po latach budowania rzeczy wirtualnych jak np. "Wiedźmin", wielką przyjemność sprawia mi stworzenie czegoś fizycznego, bardziej namacalnego, zbudowanego z materii - dodaje.
Częścią tej misji jest wspomniana Wegemama – restauracja, w której goście na talerzach znajdą tylko materię wegańską. Restauracja w centrum Warszawy to najmłodsze dziecko milionera. - Jaram się tym, przychodzę testować jedzenie – mówi Kiciński. Ale od razu dodaje, że za Wegemamą stoi fantastyczny zespół ludzi, którym on tylko pomógł wystartować.
Podobnie jak pomaga fundacji budującej pierwszy w Polsce ośrodek Vipassany w Dziadowicach w Wielkopolsce - Dhamma Pallava. - To będzie jeden z najlepszych obiektów w Europie i w sumie na świecie. Położony wśród lasów w centralnej Polsce będzie miał ponad 120 jednoosobowych pokoi z łazienkami – mówi Kiciński, który Vipassanę praktykuje codziennie. - Nie będzie trzeba jeździć daleko na kursy – dodaje. Ale trzeba będzie jeszcze poczekać kilka miesięcy, bo ośrodek rusza dopiero we wrześniu.
Ile będzie kosztował taki dziesięciodniowy kurs w Dziadowicach? Nic. To jedna z podstawowych zasad Vipassany – nie można na niej zarabiać. Ośrodki na całym świecie utrzymują się całkowicie z dobrowolnych dotacji osób, które tę technikę już poznały i chcą umożliwić to innym. Nauczyciele Vipassany pracują jako wolontariusze, a kursanci nie płacą nawet za zakwaterowanie i jedzenie. Bo tu chodzi o pomaganie, a nie o biznes.
Dokładnie o to samo chodzi teraz Michałowi Kicińskiemu - żeby pomagać innym odnaleźć harmonię, tak jak on ją odnalazł.
Agata Kołodziej: Jest pan teraz szczęśliwym człowiekiem?
Michał Kiciński: Jestem szczęśliwy częściej niż byłem kiedyś – to na pewno. Jeszcze doskwiera mi parę rzeczy, zwłaszcza ze zdrowiem, co jest trochę upierdliwe. Ale nie pamiętam, kiedy ostatnio tak dobrze czułem się psychicznie. Na pewno jest lepiej niż 5, 10, 15 lat temu… Szczęśliwszy może byłem jako nastolatek, ale właściwie już nie pamiętam.
Teraz jest mi dobrze. Zazwyczaj udaje mi się zachować równowagę, mam poczucie, że rzeczy idą we właściwym kierunku.
Jak to się stało, że człowiek, który jest na szczycie, odbiera nagrodę Przedsiębiorcy Roku, a jego dziecko – „Wiedźmin” - jest światowym hitem, wpada w depresję? To było gdzieś głęboko w panu, czy przyszło z zewnątrz, bo pojawiła się presja i zbyt duży stres?
To jest tak, że ja sam potrafię się doskonale dyscyplinować. Miałem przez to w życiu zbyt dużo okresów, podczas których do czegoś się zmuszałem. Z poczucia odpowiedzialności za pracowników, za wspólników itd. To na pewno mi nie pomogło i to jest prosta droga do wypalenia, które u mnie nastąpiło.
Ale jeśli chodzi o depresyjne historie, drugą rzeczą jest coś, czego nie da się nazwać.
Spróbuje pan?
Nie można do tego przypiąć żadnego konkretnego wydarzenia. Jak patrzę na swoje epizody depresyjne, widzę, że wtedy nie wydarzało się nic, co mogłoby wywoływać takie reakcje. Ludzie na ogół myślą, że człowiek wpada w depresję, kiedy w jego życiu wydarzy coś złego, żona go nie rozumie, szef jest zły... Że jest jakiś konkretny powód, dla którego jest mu źle, smutno i jest nieszczęśliwy.
Tymczasem moje doświadczenie jest takie, że to się dzieje bez powodu. To jest dość słabe, bo gdy jest powód, to zawsze można próbować go wyeliminować. Może to kwestia genów… U mnie w rodzinie kwestia depresji dość często się pojawiała. Cholera wie, skąd to się bierze. Może po prostu to odziedziczyłem.
To już za panem?
Jeszcze czasem zdarzają mi się nastroje, które potrafią mnie ściąć z nóg. Ale dziś już wiem, że muszę to przeczekać i przejdzie. Jest mi o tyle łatwiej, że ja się po prostu z tymi stanami nie identyfikuję.
Co to znaczy?
Buddyści mówią: "obserwuj swoje myśli". OK, no to obserwuję, i co? No to skoro je obserwujesz, to nimi nie jesteś. A emocje? Potrafisz je obserwować? Tak? To też nimi nie jesteś. Jesteś czymś ponad to. Koncentruj się więc na tym, czym jesteś naprawdę, a nie na tych fałszywych historiach, które są tylko przejściowymi fenomenami -pojawiają się i znikają.
Skoro człowiek nie jest emocją ani myślą, to czym jest?
Czystą świadomością. Jest tym, co postrzega.
Wchodzimy w filozofię, którą zresztą pan studiował na długo przed zainteresowaniem medytacją i kulturą Wschodu. Zawsze coś odrywało pana od ziemi?
Mam taką cechę osoby, która poszukuje. Jest na to nawet specjalna nazwa, która pochodzi z nauk jogińskich: mumukshutva. Jest to jedno z sześciu bogactw i dokładnie oznacza: duch dociekania, pragnienie wolności. Podobno niewiele osób to ma, ja akurat to miałem, bo rzeczywiście zawsze mnie takie egzystencjalne rzeczy interesowały – po co tu jesteśmy? Co się wokół mnie dzieje? Czy Bóg istnieje? Dlatego właśnie poszedłem na filozofię.
Ta filozofia coś panu dała?
Szczerze mówiąc niewiele. Ale prawda jest też taka, że ja też nie bardzo się do tych studiów przykładałem, bo jednocześnie pracowałem w CD Projekt i trochę się ze wszystkim nie wyrabiałem. Ale miałem silne poczucie, że tam nie znajdę odpowiedzi. To było za bardzo na poziomie rozprawek intelektualnych. Choć z wielką ciekawością czytałem Leszka Kołakowskiego, to do mnie do końca nie przemawiało. Zrozumiałem, że tych odpowiedzi nie znajdę w zachodnim nurcie filozofii.
Znalazłem je dopiero gdy zacząłem medytować, czyli zaglądać wewnątrz siebie. Bo na co dzień my, zachodnie ludki, całą uwagę kierujemy na świat zewnętrzny, na zmysł wzroku, słuchu, węchu, smaku, dotyku. Ale wcale nie wiemy, co czujemy. Ja miałem taki długi okres w życiu, że gdyby ktoś mnie zapytał, co czuję, musiałbym odpowiedzieć: "nie wiem". I to na takie proste pytanie, czy jestem smutny, wesoły czy rozdrażniony nie umiałbym odpowiedzieć. To jest taki totalny brak kontaktu z własnym ciałem i z własnymi emocjami. Dopiero skierowanie uwagi do wewnątrz pozwala odkrywać cały wszechświat w sobie. I ja wtedy w sobie zacząłem znajdować odpowiedzi na wiele nurtujących mnie pytań.
Jednym z nich było pytanie, kim jest Bóg. Znalazł pan na nie odpowiedź?
Takim Tatą-Stworzycielem. Ale to jest strasznie trudne pytanie, bo to jest byt mający znacznie więcej wymiarów niż my. Nie chciałbym serwować teraz jakichś ograniczonych definicji, ale to jest coś, w czym jesteśmy wszyscy zanurzeni.
Jest pan katolikiem? Chrześcijaninem?
Nie lubię etykietek. Tak, byłem ochrzczony, zdarza mi się modlić w kościele, jakiś czas temu byłem u spowiedzi. Nie znam się na doktrynach. Ale bardzo wierzę w Jezusa Chrystusa.
I jednocześnie wierzy pan w reinkarnację, którą Kościół jako instytucja absolutnie odrzuca.
Mnie chyba właśnie ta instytucjonalność nie do końca pasuje. Bliżej mi do dzieł bożych niż ludzkich. Ciężko to wytłumaczyć.
Co z tą reinkarnacją?
Staram się być człowiekiem twardo stąpającym po ziemi. Ale miałem tyle dziwnych i nieprzypadkowych sytuacji, tyle obrazów podczas medytacji mi się pojawiało, tyle mistycznych doświadczeń, których się nie da w żaden logiczny sposób wytłumaczyć i o których wolałbym nie odpowiadać, bo mnie wezmą za wariata - to wszystko wskazuje mi, że cykl ponownych narodzin istnieje.
Na początku myślałem, że to jakieś kadry z filmów, poszedłem do swojego nauczyciela, a on mi powiedział: "don’t worry", to taki produkt uboczny wysokiej koncentracji, że pojawiają się obrazy z jakichś strasznie starych historii.
Zanotowałem sobie te wszystkie obrazy skrzętnie, ale dziś nawet sam sobie myślę: "kurczę, no dziwne to było". Ale jednak się wydarzyło i to daje mi logiczne wskazówki, że ten świat zbudowany jest trochę inaczej, niż nam się wydaje.
Ale nie zamierzam się ani z nikim o tę reinkarnację zakładać, ani się przy tym upierać, bo to jest drugorzędne. To mi pomogło zrozumieć pewne rzeczy, ale nie jest to dla mnie coś strasznie istotnego. Dużo ważniejszy jest ten moment, to życie i ta chwila, która się właśnie dzieje.
Co pan zrozumiał?
Jak ważne jest zostawienie w sobie otwartości na to, żeby móc powiedzieć, że wszystkiego nie wiemy. Z jakiegoś powodu świat skonstruowany jest tak, żebyśmy sobie łatwo nie mogli wszystkiego sprawdzić. Nie bijmy się więc z wszechświatem, tylko koncentrujmy się na naszym życiu tak jak jest ono ułożone. I to, co ja z tych swoich nauk wyniosłem to, że świat to więcej niż widać na pierwszy rzut oka. I nie chodzi wcale o to, żeby w tym "więcej" strasznie kopać, ale żeby mieć w sobie pokorę i przeświadczenie, że to, co postrzegamy naszymi zmysłami, to jest tylko jakaś warstwa i nie wiadomo, ile tych kolejnych warstw jest.
Fizycy kwantowi zastanawiają się, jak to jest możliwe, że cząsteczka jest w dwóch miejscach jednocześnie, albo że cząsteczki są splątane, zmieniają swój stan, mimo że się w żaden sposób nie komunikują, a są np. po dwóch stronach planety. Widać, że jest jeszcze szalenie dużo do odkrycia. Ale nam wygodnie jest nie przyjmować tego do wiadomości, bo to wprowadza jakieś poczucie niepewności, dyskomfort. Wygodniej jest więc to wyśmiać, wyprzeć, powiedzieć, że ktoś opowiada banialuki. Bo to po prostu jest niewygodne.
Ludziom cywilizacji Zachodu brakuje otwartości na to, co jest jeszcze niezbadane, a niezbadane jest cholernie dużo.
Jest coś, czego pan żałuje?
Chyba nie. Jedyna rzecz, której żałowałem, to że nie byłem przy śmierci mojej ukochanej babci, która mnie wychowywała. Ale przepracowałem to podczas pięknej medytacji i pomogło mi to pozbyć się żalu.
Czasem sobie myślę, że mogłem w jakiejś sytuacji postąpić inaczej, ale z drugiej strony wiem, że postąpiłem najlepiej, jak potrafiłem. Kopanie się ze sobą, dlaczego w przeszłości nie zrobiłem czegoś inaczej czy lepiej nie ma sensu. Teraz to wiem i to buduje we mnie wewnętrzne poczucie, że wszystko jest tak, jak ma być.
Czy w związku z tym nie boi się pan niczego?
Boję się śmierci i strasznie chciałbym się jej nie bać. Bo to kiedyś musi przyjść i nie chciałbym, żeby wtedy nogi trzęsły mi się jak galareta.
Zresztą podejrzewam, że część tych moich wszystkich poszukiwań jest związana tak naprawdę właśnie z oswajaniem śmierci.