Nowojorski otwarty casting do "Seksu w wielkim mieście 2" w 2009 roku przyciągnął tłumy, Chris Hondros, Getty Images
Żaden to cyrk, a ciężka robota. Ktoś ją jednak wykonać musi, bo to przecież nie tak, że reżyser przegląda nadesłany stos papierzysk ze zdjęciem i referencjami i z setek wybiera sobie parę nazwisk, które chce zobaczyć (choć i tak bywa). Ani nie tak, że ściąga się przypadkowych ludzi z ulicy, tylko czekających na swoją szansę i o których film byłby równie interesujący, jak ten, do którego ich się angażuje (choć i tak bywa).
Rzecz jasna decyzje castingowe obwarowane są szeregiem zmiennych – od wizji artystycznej przez możliwości finansowe producenta do, a jakże, znajomości. Nawet słynni szefowie castingu nie kryją się przecież z tym, że najchętniej idą do sprawdzonej aktorki lub aktora, którego dobrze znają chociażby z teatralnej sceny. Co, rzecz jasna, i tak nie wyklucza mozolnego procesu wysyłania propozycji, otrzymywania odpowiedzi, odpisywania, oglądania taśm, zapraszania na przesłuchanie, dyskusji z filmowcami aż po podpisanie kontraktu. Aż niemożliwym wydaje się, że po takich bojach nadal oglądamy – aż nazbyt często – filmy obsadzone koszmarnie. Lecz, jak zostało powiedziane, casting to robota dla wytrwałych, dla ludzi o głowach i pośladkach twardych niczym skała.
Kadr z filmu "Holiday" Źródło: Universal Pictures
Bywa też tak, że reżyser się uprze na to czy inne nazwisko i nie ma przebacz. Ale prawdziwy problem zaczyna się, kiedy owych nazwisk jest kilka. Nancy Meyers napisała swój film "Holiday" z myślą o czterech konkretnych aktorach: Cameron Diaz, Kate Winslet, Hugh Grancie i Jacku Blacku. Okazało się jednak, że pierwsza jest na urlopie, druga nie chciała przylecieć z Anglii do Hollywood, trzeci akurat miał inne zlecenia, a czwarty odmówił, bo podobnych ról się już wystarczająco nagrał. Zanim ekipa odpowiedzialna za casting wyczarowała coś nowego, Diaz zdążyła wypocząć, kolejna dwójka pozałatwiała swoje sprawy i tylko Grant pozostał nieugięty i zastąpiono go Jude'em Lawem. Czyli poszło łatwo. Lecz podobne przypadki to wyjątki, bo i nie zawsze człowiek może sobie pozwolić na podobny luksus, a chyba jeszcze rzadziej idzie gładko.
A zdarza się również, że reżyser sam nie jest pewien, czego chce, i stąd przedłużające się poszukiwania. Czasem dawało się je przekuć na niezłą marketingową hecę – legendarny magik z Hollywood, zajmujący się PR-em Russell Birdwell proces obsadzania prestiżowej roli Scarlett O'Hary z "Przeminęło z wiatrem" przeciągnął do bezprecedensowych chyba trzech lat – ale najczęściej to faktycznie niemałe wyzwanie. Lenny Abrahamson opowiadał, że Brie Larson nie znajdowała się na nawet na dole jego listy, kiedy myślał o obsadzie "Pokoju"; dopiero gdy polecono mu do obejrzenia "Przechowalnię numer 12", zobaczył swoją wymarzoną aktorkę.
Brie Larson i Jacob Tremblay we wstrząsającym dramacie "Pokój" Źródło: Element Pictures
Trudna rola pośrednika w świecie samych gwiazd
Gdyby nie pomoc kierownika castingu, Cary Fukunaga długo by dumał, kto mógłby zagrać rolę młodego chłopca Abu z "Beasts of No Nation". Trzynastoletniego Abrahama Attaha wybrano spośród przeszło dwóch tysiąca dzieci – które, jakkolwiek niezgrabnie to zabrzmi – podpatrywano na boiskach i podwórkach. Podobne przypadki można z powodzeniem mnożyć, z zastrzeżeniem, że to jednak odstępstwa, a nie reguły.
Bo trudno orzec, czy dzisiaj taki John Boyega mógłby sobie poganiać z mieczem świetlnym, gdyby Joe Cornish, reżyser "Draki na dzielnicy", a raczej jego kierownik castingu, nie zamieścił w sieci ogłoszenia, że szuka do filmu chłopaków z osiedla. O ile jednak Boyega wykształcenie aktorskie miał, tak paru jego towarzyszy to ziomki, które przyszły na casting z metaforycznej ulicy. Cornish chciał autentyzmu, mimo że kręcił o kosmitach atakujących angielskie blokowisko, i dostał autentyzm.
Akurat takie przykłady z brytyjskiego poletka wydają się być całkiem częste – "Fish Tank", "To właśnie Anglia", "Tyranozaur" – to sytuacja cokolwiek specyficzna, bo niewielu podobną szansę otrzymuje. Zwykle angaże trafiają do ludzi po studiach aktorskich, które są tam piekielnie drogie, dlatego mówi się nawet o zamykaniu drzwi kariery przed ludźmi mniej majętnymi i patologiczną elitaryzację zawodu. Ale, choć to do niego zawsze należy ostatnie słowo, zostawmy reżysera i pomówmy i kierownikach castingu, którzy są szarymi eminencjami przemysłu filmowego, które zwykle odwalają kawał czarnej roboty.
Rok 2013, Bristol, Anglia. Casting do filmu "Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy" Źródło: Getty Images
Jak mówi Shaheen Baig, która z niejednego pieca chleb jadła i obsadzała takie hity jak "Peaky Blinders" i "Black Mirror", proces castingu jest najeżony pułapkami i trudnościami, bo człowiek co i rusz staje przed dylematami. Czy polecić fantastycznego aktora, który ma jednak trudny charakter? Czy powiedzieć reżyserowi, że popełnia naszym zdaniem błąd, czy lepiej się powstrzymać i zacisnąć zęby? A także, z czym sama Baig mocowała się jak na jej gust aż nazbyt często, chociażby przy "Niemożliwym" i "Siedmiu minutach po północy", znalezieniem odpowiedniego kandydata do roli dziecięcej. Na tym bynajmniej nie koniec.
Kierownik castingu jest bowiem swoistym pośrednikiem pomiędzy aktorem a reżyserem, to do niego należy wstępna selekcja i dobór twarzy i charakteru do postaci oraz późniejsze zaproszenie wybranych na spotkanie z osobami decydującymi do angażu. Czyli, jak widać, zajęcie to obarczone jest niemałą odpowiedzialnością, bo i trafione decyzje, i ewentualne kiksy, mogą komuś otworzyć drzwi prowadzące do hollywoodzkiej kariery, a nam podarować nową gwiazdę kina akcji, komediowy talent albo amanta na miarę Złotej Ery.
Przeważnie, jeśli nie wysyła się scenariusza bezpośrednio do osoby, którą studio czy reżyser jest zainteresowane, powiadamia się agencje o planowanym castingu, a te kontaktują się z aktorami ze swojej stajni i zasypują kierownika – który musi tę tonę papierzysk przerzucić – swoimi kandydatami. Oczywiście pierwszeństwo mają agenci ludziom od castingi znani, funkcjonujący na rynku od lat, bo podobne firm (pośród nich te oferujące usługi pośledniej jakości) wyrastają jak grzyby po deszczu. Przyjmowane są też, oczywiście, zgłoszenia od niezrzeszonych.
Łatwo o straszną pomyłkę
Szefowie odpowiedzialni za castingi nie siedzą jednak na tyłkach, ale aktywnie łowią talenty. Niestrudzenie oglądają sztuki teatralne i, rzecz jasna, filmy. Nie ma chyba formalnej drogi edukacyjnej dla kogoś, kto chciałby specjalizować się w castingach, co nie znaczy, że może to robić każdy, ale jedynym wymogiem, jak się wydaje, jest miłość do sztuki aktorskiej. Lecz należy pamiętać, że gotowy film to, przynajmniej teoretycznie, wizja reżysera, nie osoby stojącej za castingiem i choćby ta uważała, że zaproponowanie danej roli aktorowi A, a nie aktorowi B to karygodny błąd, nie ma na to wpływu. Dlatego ważne jest zestrojenie się obu stron i nierzadko bywa tak, że szefowie castingu pracują zwykle z tymi samymi filmowcami. Ile zaś trwa cały proces obsadzania poszczególnych ról? Średnia dla hollywoodzkiej produkcji to około trzy miesiące.
Do dziś wielu nie rozumie, dlaczego to właśnie Hayden Christensen (pierwszy z lewej) dostał rolę Anakina Skywalkera w II i III części "Gwiezdnych wojen" Źródło: Getty Images
I wydaje się, że czasem to o wiele za mało. Bywały przecież kontrowersyjne, niekonwencjonalne i przez to szeroko dyskutowane decyzje obsadowe, które okazały się ostatecznie strzałem w dziesiątkę, jak chociażby zaproponowanie kostiumu Batmana nikomu innemu jak Michaelowi Keatonowi, albo, skoro już przy bohaterach komiksowych jesteśmy, Heatherowi Ledgerowi make-upu Jokera, tudzież świętokradcze powierzenie iście brytyjskiej roli Bridget Jones ostentacyjnie amerykańskiej Renee Zellweger albo casting Toma Cruise'a na Lestata, który sama Ann Rice określiła mianem "absurdalnego". Lista ta mogłaby być o wiele dłuższa, żeby wymienić chociażby Daniela Craiga jako Jamesa Bonda, Jennifer Lawrence w roli niewyróżniającej się niczym chłopczycy, śniadej Katniss Everdeen, czy posadzenie kojarzonego z niewymagającymi komediami romantycznymi amanta Chrisa Pine'a za sterami U.S.S. Enterprise.
Z drugiej jednak strony spektakularnych wpadek jest równie wiele. Nie chodzi nawet o próbę wykreowania Pameli Anderson na bohaterkę kina akcji ("Żyleta"), schlebianie aktorskiemu ego Johna Wayne'a ("Zdobywca"), machnięcie ręką na lenistwo Kevina Costnera, który nawet nie trudził się próbą wyuczenia brytyjskiego akcentu do roli Robina Hooda, lecz o prawdziwe wtopy.
Tom Cruise w "Wywiadzie z wampirem" Źródło: East News
Tomowi Cruise'owi się upiekło przy "Wywiadzie z wampirem", ale jako Jack Reacher fanów wkurzył, bo tamten był w książkach olbrzymem. Ale jak się jest producentem, można obsadzać nawet i siebie. Timothy Dalton jako Bond wytrzymał tylko jeden film, uznając, że co jak co, lecz to jednak błędny kierunek. Hayden Christensen pewnie jeszcze śni się fanom "Gwiezdnych wojen" po nocach, a Sofia Coppola robotę na planie "Ojca chrzestnego III" dostała po znajomości. To oczywiście czubek góry lodowej, lecz należy sprawiedliwie wspomnieć, że to wszystko niekoniecznie wpadki szefa castingu. Bo ludzie ci również mocują się z hollywoodzką machiną, pozostając przy tym jej częścią. Niełatwa to sztuka.