PAP
Łukasz Knap: Zadebiutowałaś z przytupem w „Brzyduli”, potem nagle zniknęłaś z świecznika. To była świadoma decyzja?
Julia Kamińska: Tak. To był w ogóle trochę przypadek, że trafiłam na plan "Brzyduli" jako studentka drugiego roku germanistyki. Miałam już doświadczenie aktorskie, ale myślałam, że aktorstwo będzie moim hobby, radosną odskocznią od normalnego życia.
Aktorstwo jako hobby? Da się ten zawód wykonywać bez postawienia wszystkiego na jedną kartę?
Zależy co dla kogo jest ważne. Jeśli dla kogoś najistotniejsze jest odniesienie sukcesu w branży, to wyobrażam sobie, że wykonywanie jednocześnie innego zawodu w celach zarobkowych może być frustrujące. Dla innych już sam kontakt z tym zawodem jest spełnieniem marzeń. Miałam okazję tego doświadczyć: aktorstwo samo w sobie było marzeniem, do tego stopnia, że każde zaproszenie na casting urastało do rangi radosnego wydarzenia. Nawet, jeśli potem nic z tego nie wychodziło, nigdy nie było to dla mnie powodem frustracji.
Zastanawiam się, co sprawia, że się uparcie idzie dalej po swoje albo się cofa. Jak to było w twoim przypadku?
Po "Brzyduli” natychmiast trafiłam do "Tańca z gwiazdami". Wiele osób zachęcało mnie do tego, żeby spróbować, że to może być fajna przygoda. Spróbowałam, wygrałam i to był szczyt mojej popularności. Pracowałam bardzo intensywnie, bez urlopu, przed dwa lata i byłam bardzo zmęczona. Wtedy dostałam propozycję zagrania głównej woli w serialu codziennym. I pomyślałam, że już nie chcę. Może to była głupia decyzja, ale zdecydowałam się wrócić do Gdańska i skończyć studia.
Czyli de facto przerwałaś karierę?
Tak. Odrzuciłam wtedy kilka propozycji. Chciałam mieć jakieś prawdziwe życie, a jeśli prawdziwym życiem staje się tylko i wyłącznie praca, to się po prostu człowiek zaczyna gubić… W każdym razie, ja tak mam.
I tę normalność znalazłaś w Gdańsku?
Zrobiłam licencjat. Chodziłam na zajęcia. Uczyłam dzieci. Raz w miesiącu jeździłam do Teatru Komedia, gdzie grałam małą rolę w farsie. Potem nastąpił czas ciszy. Niczego innego nie mogłam się spodziewać – w końcu odrzucałam propozycje przez prawie rok.
Trudno ci później było wrócić do grania?
Nie szukałam pracy rozpaczliwie. Wróciłam do Warszawy i propozycje powoli zaczęły napływać. Zaczęłam pracować w dubbingu, dostałam kolejną rolę w Teatrze Komedia, gdzie pracuję praktycznie bez przerwy od ośmiu lat. Bardzo dużo się tam nauczyłam. Zagrałam kilka ról w różnych serialach, sporo epizodów, poza tym zaczęłam pracować jako scenarzystka w zespole Piotra Jaska. Bardzo dużo się uczę, napisaliśmy ostatnio film fabularny, współpracowałam i przy tworzeniu dramaturgii i przy dialogach. Film będzie w produkcji już niedługo. Mam nadzieję, że zostanę zaproszona na casting do jednej z ról. No i jestem członkinią zespołu muzycznego Julia i Nieprzyjemni, śpiewamy z Marcinem Świetlickim teksty Rafała Wojaczka. Powoli tych różnych prac przybywa, jest ich coraz więcej… i fajnie (śmiech).
Aktorstwo, zespół, pisanie scenariuszy, jak to wszystko połączyć?
Nie jest to łatwe, ale jak na razie udaje mi się to wszystko łączyć.
Czy dobrze pamiętam, że masz też salon fryzjerski?
Tak. Bonjour Madame na warszawskich Nowolipkach. Miałam oszczędności, chciałam zainwestować i postanowiłam założyć salon fryzjerski. Teraz nie mam oszczędności, za to mnóstwo pracy… ale też wielką satysfakcję. Zatrudniłam koleżanki i kolegów, niezwykle zdolne osoby, przy okazji to fantastyczni ludzie. Wszystkich bardzo lubię prywatnie. I tak się razem bujamy już ponad pół roku.
Czy twoja doba trwa 48 godzin?
To nie jest tak, że wykonuję wszystkie moje prace jednocześnie. Na przykład teraz nie piszę. Gdy zaczęliśmy zdjęcia do „Narzeczonego na niby”, to zrezygnowałam z wszystkich zajęć, poza biznesem. Na szczęście mam managera salonu, który jest moją prawą ręką i ogarnia większość spraw za mnie. Muszę sprawnie zarządzać czasem. Przyznam, że dawno nie byłam na wakacjach, ale nie przeszkadza mi to. Podchodzę do życia z entuzjazmem, lubię wyzwania. Jeśli ktoś mi proponuje udział w przedsięwzięciu i pomysł mi się podoba, to zrobię wszystko, żeby to wypaliło. Nie zawsze wychodzi, ale zawsze bardzo się staram.
Granie nie zajmuje mi całego życia, jeśli nie gram głównej roli, ani nie jestem na próbach w teatrze, to zajętych mam maksymalnie 10 dni w miesiącu, do tego dochodzą spektakle, które gram wieczorami. Mam więc czas żeby pójść do salonu i pogadać z zespołem, albo zostać do nocy i dopilnować wymianę oświetlenia. Poza tym posiadanie salonu czasem pozwala zaoszczędzić cenny czas. Tam przygotowuję się do oficjalnych wyjść – czeszą mnie najlepsi fryzjerzy, paznokcie maluje moja wspólniczka, makijaż robią koleżanki – charakteryzatorki filmowe – wszystko w jednym miejscu. Wszystkich znam, wszystkich lubię. To ogromny komfort.
Gdybyś nie była bohaterką "Narzeczonego na niby", to byś nigdy nie spotkała swojego ukochanego. Nie miałabyś czasu na romanse.
Mam szczęśliwe, ułożone życie prywatne, fajnych przyjaciół, wspaniałego faceta, naprawdę nie chciałabym być Kariną z filmu (śmiech). Ten etap mam już za sobą. Moich przyjaciół i partnera poznałam w pracy. To wielkie szczęście, że mogę pracować z ludźmi, których lubię tak bardzo, że nawet możemy razem pracować i to w naszych relacjach nic nie zmienia.
Przyjaźń nie przeszkadza w pracy? Jak coś się zawali, wtedy bliższa relacja niekoniecznie pomaga.
Wszystko jest kwestią dystansu. Funkcjonuję w tej rzeczywistości przyjacielsko-pracowniczej od prawie 10 lat i jakoś udaje nam się nie znienawidzić nawzajem, wręcz przeciwnie.
Skąd masz w sobie tyle zaradności życiowej? Z domu? Kościoła? Terapii?
(Śmiech) Mam trzydzieści lat, wykorzystałam ten czas na naukę, między innymi zaradności. Ale łatwo mówić w wywiadzie o tym, ile rzeczy się robi, ale prawda jest taka, że nie wszystko nie jest różowe i wspaniałe. Moje życie jest intensywne po prostu. Gdybym nie chciała robić tych wszystkich rzeczy, to bym nie robiła, w efekcie byłabym spokojniejsza, mniej spięta, bardziej wyspana i… nie miałabym salonu (śmiech). Nie uczyłabym się rozwiązywać konfliktów w zespole, nie umiałabym pisać dialogów, nie znałabym zasad tworzenia dramaturgii, a gdyby się cofnąć do samych początków mojego ‘multitaskingu’, to nie udzielałabym tego wywiadu. Każde doświadczenie, każda praca jest jakimś procesem, z którego wyciągam wnioski i się uczę.
Nie każdy potrafi brać na siebie tyle obowiązków i radzić sobie z tym.
Jestem przyzwyczajona do tego, żeby ciężko pracować. Od odpoczynku wolę satysfakcję z tego, że udało się doprowadzić do końca jakieś karkołomne przedsięwzięcie. Otwieram wtedy dobre wino. Duże poczucie obowiązku mam dzięki rodzicom. Posyłali mnie na masę zajęć dodatkowych: chodziłam na niemiecki, angielski, pianino, teatr.
Byłaś dobrą uczennicą?
Jedne przedmioty szły mi lepiej, drugie gorzej. Nie byłam najlepsza w przedmiotach ścisłych, co spotykało się z dość sporą dozą niezrozumienia ze strony moich rodziców, ponieważ tata ma doktorat z matematyki, jest wykładowcą w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni, mama jest inżynierem. Mój brat, Christian, był świetny zarówno w przedmiotach ścisłych jak i humanistycznych. Teraz studiuje w Londynie ekonomię. A ja… potrafiłam zapomnieć tornistra ze szkoły.
*Porządna inteligencka rodzina. *
Będą zadowoleni, jak to przeczytają. Są wspaniali. Doceniali mój entuzjazm i zaangażowanie, chęć sprawdzenia się w różnych dziedzinach. I tak, mimo skrajnego roztrzepania udało mi się szczęśliwie skończyć wszystkie szkoły i wyrosłam chyba na normalną osobę.
Zaskakująco normalną osobę, biorąc pod uwagę, ile obowiązków dźwigasz. Film "Narzeczony na niby”, który bierze pod lupę współczesne związki, pokazuje, że mamy fundamentalny problem ze szczerością.
Moja bohaterka cały czas kłamie. Nie dlatego, że chce źle, ale dlatego, że nie potrafi mówić ludziom wprost przykrych rzeczy. Chyba wielu z nas tak ma. Kłamiemy, nawet tego nie zauważając. Problem Kariny polega na tym, że jej wszystkie kłamstwa po prostu wyszły na jaw.
Dlaczego Karina kłamie?
Chce spełniać oczekiwania i nie wierzy, że może dobrze wypaść, nie udając kogoś, kim nie jest. Myślę, że to jest naprawdę powszechna przypadłość.
Poza tym Karina ma chyba generalnie problem z facetami?
Za bardzo chce. To przede wszystkim. Potencjalnych kandydatów na męża odstrasza, bo funkcjonuje w spięciu, osacza miłością. Zrobi wszystko dla drugiej osoby. Tak też robi z Darkiem. Poświęca się w 100 procentach. Nie ma w sobie żadnej tajemnicy.
W czasach Tindera chyba jest trudniej być w związku.
Tego nie wiem, bo jestem w szczęśliwym związku już od paru ładnych lat. Nawiązywanie relacji międzyludzkich jeszcze nigdy nie było tak proste, jak dziś, mamy internet. Utrzymanie relacji jest z kolei bardzo trudne, bo często brakuje nam cierpliwości, a sztuka kompromisu nie jest łatwa, wymaga wysiłku. O wiele łatwiej zainstalować Tindera i znaleźć kogoś nowego.
Bo po co się wysilać, jeśli zaraz można poznać kogoś innego?
Jednak to naprawdę wspaniałe, że można bezstresowo „wirtualnie” spotkać z różnymi osobami i dowiedzieć się, czy na etapie zwykłej konwersacji, coś może wypalić. Szczególnie dla nieśmiałych osób. Znam związki, które poznały się na Tinderze. Działają.
A co stoi za sukcesem twojego związku?
To jest wspaniałe mieć tę świadomość, że idę do domu i wiem, że tam czeka na mnie totalne wsparcie bez względu na wszystko. Wiadomo, konflikty i tarcia są nieuchronne, ale zdarza nam się to rzadko. Przede wszystkim dajemy sobie wsparcie i czas, rozmawiamy o wszystkim, non stop, od wielu lat. To daje ogromne poczucie bezpieczeństwa i szczęście. Wydaje mi się, że to jest olbrzymi plus stałych związków.
Zdajesz się twardo stąpać po ziemi. Myślisz, że jest ci trudniej w zawodzie jako kobiecie?
Ja się tak nie czuję. W ogóle nie czuję się na słabszej pozycji, ale wielokrotnie byłam w takiej sytuacji, że ktoś próbował mi sugerować, może nawet nieświadomie, że ja się nie znam, albo, że ja nie podołam, bo jestem dziewczyną. Kilka razy też zdarzyło mi się przez przypadek dowiedzieć, ile zarabiają moi koledzy z pracy. Zawsze były to kwoty wyższe, niż moje wynagrodzenie, mimo, że pracowaliśmy w tych samych produkcjach.
Zmieniając temat, jak w „Narzeczonym na niby” grało ci się z dwoma naczelnymi amantami polskimi, czyli Piotrkiem Stramowskim i Piotrkiem Adamczykiem?
Z Piotrem Stramowskim spotkałam się na castingu. Dobrze nam się grało. On jest bardzo dowcipną, ciepłą osobą. Rozśmieszał nas wszystkich na planie. Z Piotrkiem Adamczykiem spotkaliśmy się wcześniej przy "Naznaczonym" i "Wkręconych". Jest zawsze perfekcyjnie przygotowany. Jego bohater reprezentuje kwintesencję najbardziej okropnych cech męskich, Piotr obdarzył go niezwykłym wdziękiem, nie wiem jak tego dokonał, ale jego postaci nie sposób nie lubić, mimo, że jest czarnym chrakterem.
Jak w ogóle wyglądało twoje pierwsze doświadczenie w filmie pełnometrażowym?
Do zadań aktorskich zawsze podchodzę z takim samym zaangażowaniem, niezależnie, czy to dajmy na to epizod w dubbingu, czy główna rola w filmie. W przypadku „Narzeczonego na niby” miałam o tyle łatwiej, że miesiąc przed rozpoczęciem zdjęć pracowałam nad rolą z Małgosią Lidman, która była moim coachem aktorskim. Dzięki temu było mi łatwiej.
Coach aktorski - to chyba nowy zawód?
Tak, u nas to jest nowy zawód, słyszałam, że w Stanach Zjednoczonych funkcjonuje od dawna. Małgosia pomagała mi tak przygotować się do roli, żebym wchodząc na plan dokładnie wiedziała, jaka jest Karina, czego ona chce, czego nie chce, z czym ma problem… wszystko miałam przepróbowane i przedyskutowane. Czułam się pewnie.
A czego chce teraz Julia Kamińska? Lub czego nie chce? Czy zgodzi się na rolę w filmie Patryka Vegi, jeśli dostanie taką propozycję?
Decyzje aktorskie podejmuję na podstawie scenariusza. Jestem spokojna o swoje wybory, a nie zawsze tak było. Dlatego wycofałam się kiedyś, gdy uznałam, że tracę grunt pod nogami. Ale teraz już to się nie stanie. Chyba (śmiech).