Jacinda Ardern, Getty Images
W Polsce trudno oprzeć się wrażeniu, że epidemia COVID-19 wymknęła się rządzącym spod kontroli. Każdy dzień to nowy rekord zakażeń, kolejne powiaty ogłaszane są strefą czerwoną, premier Morawiecki i wicepremier Gliński sami trafili na kwarantannę, a były marszałek Senatu zaleca rodakom walkę z wirusem przez jedzenie jabłek.
Na obronę naszej władzy można tylko powiedzieć, że nie tylko ona wykłada się na walce z pandemią. Są jednak rządy, które radzą sobie znacznie lepiej. Choć, aby je znaleźć, czasem trzeba przyjrzeć się temu, co dzieje się dosłownie po drugiej stronie kuli ziemskiej.
W sobotę swój parlament wybierają mieszkańcy Nowej Zelandii. Wybory wygra najpewniej kierowana przez obecną premierkę Jacindę Ardern centrolewicowa Partia Pracy. W sondażach ma nawet 15 punktów procentowych przewagi nad centroprawicową Partią Narodową. Wszystko ze względu na to, jak poradziła sobie z pandemią COVID-19.
Pogromczyni COVID
Ardern – młoda, charyzmatyczna polityczka – od początku przyciągała uwagę światowych mediów. W trakcie swojej kadencji urodziła dziecko i poszła na urlop macierzyński – pokazując, że rząd to także miejsce pracy, gdzie kobiety i mężczyźni powinni móc łączyć aktywność zawodową z rodzicielstwem.
Powszechnie chwalono to, jak radziła sobie w kryzysowych sytuacjach – zwłaszcza po zamachu terrorystycznym w Christchurch, gdzie działacz radykalnej prawicy wtargnął z bronią palną do meczetu, zabijając 51 osób.
Największym sukcesem Ardern jest jednak opanowanie epidemii koronawirusa. Liczby mówią same za siebie.
Gdy piszę te słowa – 15 października – Nowa Zelandia zanotowała w sumie 1876 aktywnych przypadków COVID-19 i 25 spowodowanych przez ten wirus zgonów. W Polsce to wartości o dwa zera wyższe: ponad 150 tysięcy wykrytych zakażeń i 3308 zgonów. Choć ludności od Nowej Zelandii mamy tylko osiem razy więcej, nie sto.
W czerwcu Nowozelandczykom udało się zatrzymać pierwszą falę wirusa, na trzy miesiące kraj wrócił do życia. Gdy w sierpniu wykryto nowe ognisko w Auckland, największym nowozelandzkim mieście, rząd błyskawicznie zareagował – do października w zasadzie znów udało się wyeliminować wirusa. Jedyne aktywne przypadki to osoby przybywające do kraju z zagranicy, przebywające w medycznej izolacji.
Oczywiście Nowa Zelandia jest z wielu przyczyn miejscem, gdzie z wirusem takim jak COVID-19 walkę jest prowadzić łatwiej niż w Polsce. To zamożny, geograficznie odizolowany, wyspiarski kraj, z niską gęstością zaludnienia - ponad sześciokrotnie mniejszą niż Polska.
Niemniej jednak przy braku odpowiedniej reakcji ze strony rządzących kilka dużych metropolii w wyspiarskim państwie – Auckland, Wellington, Christchurch – łatwo mogło zmienić się w centra choroby. Ale się nie zamieniły.
Tak to się robi w Nowej Zelandii
Reakcja rządu Ardern była zdecydowana, konsekwentna i co kluczowe, skuteczna. Już 15 marca, gdy Nowa Zelandia miała w sumie 100 przypadków, zamknięto granice dla cudzoziemców i wprowadzono kwarantannę dla obywateli wracających do kraju. Ogłoszono także czterostopniowy system obostrzeń sanitarnych, dokładnie wyjaśniający, czego nie można robić na danym poziomie.
25 marca ogłoszono najwyższy stopień obostrzeń w całym kraju. Nowozelandczycy zostali poddani jednemu z najostrzejszych na świecie lockdownów: zamknięto niemal wszystko poza sklepami spożywczymi, aptekami, stacjami benzynowymi i placówkami zdrowotnymi. Poważnie ograniczono prawo do przemieszczania się i zakazano interakcji z osobami spoza własnego gospodarstwa domowego. Uruchomiono także masowy program testowania obywateli – wiosną Nowa Zelandia znalazła się w czołówce krajów z najwyższą liczbą testów na COVID-19 wykonanych na mieszkańca.
Raport Uniwersytetu Princeton w Stanach, badający nowozelandzki przypadek, wskazuje, że dla powodzenia planu Ardern kluczowe było zaufanie społeczne. To zaufanie pomagała budować odpowiedzialna polityka informacyjna rządu.
Dzień przed lockdownem każdy dostał rządowego SMS-a, wyjaśniającego, dlaczego tak ważne jest trzymanie się obostrzeń. Ardern regularnie informowała Nowozelandczyków, o co toczy się walka i na jakim jej etapie znajduje się kraj. Rząd zadbał też o te obszary państwa, które bezpośrednio nie walczyły z chorobą, ale w trakcie lockdownu były kluczowe: uruchomiono np. konkretne finansowe i instytucjonalne zasoby na rzecz zdalnej edukacji.
Jakże inaczej wyglądało to w Polsce! Rząd, owszem zdobył się na szybki lockdown. Inaczej niż w Nowej Zelandii od początku był on jednak niekonsekwentny, a często nieprzemyślany. Choć nie polecał tego żaden z epidemiologów, zamknięto lasy, by potem za chwilę znów je otworzyć.
Władze nie mogły się zdecydować czy mamy, czy nie nosić maseczki. Rządzący uznali, że epidemia jest pokonana, gdy ciągle mieliśmy kilkaset przypadków dziennie, wbrew zdrowemu rozsądkowi pozwalając na organizację wesel, które stały się latem jednym z głównych ognisk wirusa.
Testów nasz rząd do dziś na dobrą sprawę nie ogarnął – ludzie usiłujący się zbadać stoją w długich kolejkach, często odchodząc z kwitkiem. O tym, jak wyglądały telelekcje, organizowane przez TVP, najlepiej nic nie pisać. Gabinet Morawieckiego nie był też w stanie ustalić efektywnego sposobu komunikacji z obywatelami.
Zarządzenia polskiej władzy często były formułowane niejasnym językiem i okazywały się mieć wątpliwą postawę prawną. Premier Morawiecki w lecie, na szlaku kampanii wyborczej Andrzeja Dudy, zachęcał, by wirusa się nie bać.
Po czymś takim zbudowanie społecznego zaufania, koniecznego do tego, by wszyscy poddali się nowemu reżimowi sanitarnemu, będzie szalenie trudne. Gdy Nowa Zelandia dziś wraca do życia, nasz premier z kwarantanny wprowadza kraj w drugie, pełzające zamknięcie. Pełzający lockdown.
Co z gospodarką?
Oczywiście także nowozelandzka droga ma swoją cenę. Zamknięcie dla cudzoziemców kraju, gdzie turystyka generuje prawie 6 proc. PKB, oraz totalny lockdown musiały negatywnie odbić się na gospodarce i faktycznie się odbiły. Między kwietniem i czerwcem gospodarka Nowej Zelandii skurczyła się o 12,2 proc. - to największy kwartalny spadek od 1987 roku. Szczególne straty poniosły: turystyka, usługi i handel.
To potężna recesja, ale niższa, niż ta, jaką w tym samym okresie odnotowała Wielka Brytania (szacunki mówią nawet o 20 proc.), Francja (13,8 proc.), nie wspominając o Stanach Zjednoczonych – 31,4 proc. Nowozelandczykom udało się utrzymać niskie bezrobocie, na poziomie 4 proc. Nawet bez pandemicznego kryzysu to świetny wynik. Osiągnięto go kosztem ograniczenia liczby przepracowanych godzin, redukcji pełnych etatów do ich części i tym podobnych środków.
I tak - uderzyły one w przychody pracowników. Ale ludzie mają pracę, którą mogą zacząć wykonywać w pełnym wymiarze, gdy gospodarka zacznie się odbijać.
Ardern i jej zwolennicy argumentują, że szybki, ostry, ograniczony czasowo lockdown był najsensowniejszym rozwiązaniem z punktu widzenia zdrowia publicznego. A przeciągająca się epidemia i powracające lockdowny wpędziłyby gospodarkę w jeszcze głębszą recesję. O czym możemy przekonać się za chwilę w Polsce.
Najważniejsze przed nią
Pierwsza kadencja Ardern nie była samym pasmem sukcesów. W 2017 roku polityczka wygrała wybory, obiecując stawić czoło trzem narastającym w ostatnich latach problemom: kryzysowi klimatycznemu, skrajnemu ubóstwu wśród dzieci oraz rosnącym cenom nieruchomości, uniemożliwiającym wielu obywatelom zaspokojenie potrzeb mieszkaniowych.
W żadnym z tych obszarów nie odniosła spektakularnych sukcesów. Ekolodzy oskarżali ją o nadmierną uległość wobec lobby rolnego. Rządowe dane z 2019 roku mówią o 13 proc. dzieci żyjących w skrajnym ubóstwie - problem ten dotyka zwłaszcza ludności maoryskiej i pacyficznej.
Ceny domów i mieszkań wzrosły w ciągu ostatnich trzech latach. Kluczowy program budowlany rządu - KiwiBuild - okazał się porażką. Do sierpnia 2020 zbudowano tylko 452 domy – choć do lipca 2019 miało stanąć tysiąc – które w dodatku nie cieszą się zainteresowaniem klientów.
Wyborcy dadzą pewnie Ardern kolejne trzy lata na zmierzenie się z tym wszystkim. Przed nią ciężkie zadanie: jak odbudować gospodarkę, a jednocześnie przeciwstawić się rosnącym nierównościom, kryzysowi mieszkaniowemu i zmianom klimatu. To, czy Ardern poradzi sobie z tymi zadaniami, ważne jest nie tylko dla przyszłości Nowej Zelandii.
Jeśli jej się uda, będzie to dowód, że odpowiedzią na problemy współczesnego świata nie musi być prężący muskuły, zapatrzony w przeszłość prawicowy populizm. Że możliwa jest skuteczna, progresywna, oparta jednocześnie na solidarności i wolności alternatywa. Progresywna opinia publiczna na całym świecie bardzo potrzebuje takiego inspirującego sukcesu – jeśli Ardern się uda, będzie o niej jeszcze głośniej, niż dotychczas.