Eliza Kącka , 2 kwietnia 2019

Kobieta i duch inności

Nastolatkę od jej rówieśników oddzielała niewidzialna i niezrozumiała dla niej samej bariera, SIphotography, iStock.com

Fikcję akceptacji przekłuto, kiedy spokojnie spałam. Moje dziecko zetknęło się z nietolerancją, przed którą miał je uchronić cały przemyślany system. I chronił – do czasu.

Reportaż ukazał się w marcowym numerze Pisma.

Odprowadzam cię pod szkołę. Nie do szkoły, lecz pod szkołę. Idziemy przez park, a ty o kolegach. Zawsze to samo. Ten to, tamta owo. Repertuar wąski, ale zaangażowanie ogromne. Odgrywasz swój codzienny monolog ze stałym układem gestów, śmiejąc się w oswojonych momentach. Znam je na pamięć, a jeśli któryś ci umknie, usłużnie podrzucam. Jesteś wzruszona, widzę, matczynym dopowiadaniem skojarzeń. Im bliżej szkoły, tym większe napięcie. Zrywasz się do skoku, żeby przejąć plecak i samodzielnie pójść w to, na co nigdy nie byłaś gotowa. I wiem, że wciąż nie jesteś, choć masz już trzynaście lat.

Idziemy, a ja myślę, jaka ciągle jesteś maleńka, jaka bezbronna nawet w nastoletniej cwaności, niedorastającej do manipulacji twoich kolegów. Myślę, jak bardzo to, że jesteś z innego świata, nie jest metaforą. I że współbudowanie z tobą tego świata bywa ponad moje siły. Bo przecież powinnam jeszcze coś poza tym zrobić, zrozumieć, przeżyć – choćby dla ciebie, żebyś miała silną, pełną życia matkę. W końcu dochodzimy pod róg żółtego budynku. Za nim kończy się strefa niewidzialności. Zaczynają się interiory wstydu.

"Debilka" – mówią koledzy – "matka z babcią jej noszą plecak. Sama do szkoły nie trafi. Debilka". Ale my wiemy, mała, że to i tak najmniejszy ze wstydów, jakimi się karmisz. Niemniej posłusznie ukrywam się za rogiem, zablokowana twoim: "Stąd idę już sama" – i obserwuję przez moment, jak ze spuszczonym wzrokiem ruszasz ku szkole, jak nakręcana kluczykiem laleczka. Laleczka zna tylko linię prostą; krzywą poznaje wtedy, gdy zatrzyma się w mechanicznym pochodzie na wyrosłym na trasie aucie i buksuje w miejscu jak postać z kreskówki. Uf, dziś auta nie było. Jesteś na chodniku pod szkołą, mogę wędrować do autobusu. Mogę jechać na uczelnię, mogę myśleć. Ale i tak myślę głównie o tym, czy cię tam nie zeżrą.

Świat autystycznego dziecka jest trudny do zrozumienia dla rówieśników

Świat autystycznego dziecka jest trudny do zrozumienia dla rówieśników

Autor: stevanovicigor

Źródło: iStock.com

Ciężki poród poprzedzały miesiące uciążliwego leżenia. Lekarka na oddziale patologii ciąży kazała przygotować się na najgorsze. "Czym jest najgorsze?" – myślałam. Na oddziale to jasne: śmierć. A jednak urodziła się zdrowa. Pierwszy rok był nawet zbyt energetyczny: prawie nie spała, kręciła się, mała pulsująca dioda. Ale wyniki w normie. Tylko to pobudzenie, jakby ją pieścił jakiś prąd od wewnątrz. Usypiałam ją, telepiąc się z wózkiem po leśnych pagórkach albo kołysząc ją w rękach – tak, jakbym chciała z plastikowej lalki wytrząsnąć grzechoczącą śrubkę. Gdy skończyła dwa lata, znielubiłam podręczniki o rozwoju dziecka. Czułam, że jest inaczej – a ja nie wiem, jak tę inność ugryźć. O przedszkolu nie było mowy – w małym mieście na Warmii można dołączyć sprawne społecznie dziecko do trzydziestoosobowej grupy, a ja nie mogłam uporać się z Mowglim w domu. I wiedziałam, że nie jest to kwestia rozbrykania, nieposłuszeństwa. Wykonałam jedną próbę wdrożenia przedszkolnego – odmówiono. Nie byłam zaskoczona, nie miałam pretensji. Chyba że do siebie.

Zaczęła mówić, gdy miała cztery lata. Wcześniej wymawiała pojedyncze słowa, niecelujące w człowieka, lecz w dookolne przedmioty. Wstawała rankiem, pełna niezwerbalizowanego niepokoju. Zbierała się w sobie i całą energią ciała formowała tę swoją kusą, kaleką perłę. "Kubek!" – wypluwała, a ja wiedziałam, że to komunikat złożony, w którym streszcza się pragnienie i niepokój, że mapa terenu uległa nocą zmianie. I że to rozpaczliwa próba pojemniejszego komunikatu.
Nauczyłam się dostrzegać, że niektóre słowa, wypowiadane z mniejszą emocją, sprowadzają się niemal do desygnatu ("szklanka" to obraz szklanki złowiony raptem w horyzoncie pokoju). Inne rodzone są z wysiłkiem zapowiadającym masywny owoc – z tym że efektem jest pestka. Pestka, która nic nikomu nie mówi – poza rodzicem i diagnostą. Rodzic płacze, diagnosta rozpoznaje. Rozpoznaje – albo i nie. Woziłam ją, owszem, po lekarzach. Najpierw w Olsztynie. Miała niespełna trzy lata. "Dziecko patrzy w oczy, ładna dziewczynka. W czym problem?" – W mowie. Nie mówi do mnie. W zabawie. Nie mogę zabrać klocka z kupki… "Po co się pani dziecku wtrąca, więcej swobody! Pani to pewnie myśli, że się naczytała o różnych schorzeniach, to się zna. Matka powinna mieć empatię". Nie wyszło z psychiatrą – pojechałam do psycholożki. "Ona się śmieje, pani taka spięta. Macie czas".

Pojechałam do Warszawy: "To może być spektrum. Ale motorycznie jest prawidłowo. Była ciężka ciąża. Język rusza. Czekamy". Poczekałam, w końcu zgłosiłam się do szpitala. Zbliżały się czwarte urodziny. Poobserwowali, zrobili EEG. Wyszedł zapis igła–fala, ścieg nieszczęścia z enigmatycznym komentarzem "nieprawidłowe". Bez śladu padaczki. Po szpitalu mała zamknęła się w sobie, straciła kontakt wzrokowy, przez pół roku nie wychodziła z pokoju. Do łazienki przenosiłam ją z kocem na głowie, by nic nie widziała. Kątem oka śledziła ściany, jakby je coś oblazło. Rysowała i jadła do lustra stojącego przed jej fotelem. Dzwoniłam do psychologów, pisałam do fundacji, szperałam w internecie w poszukiwaniu analogicznych historii. Nic z tego. Pewnego dnia powiedziała: "Już".

Kazała się ubrać, wyszła na podwórko. A ja za nią: neurotyczna, nieempatyczna, przeintelektualizowana – i powalona. A przecież przeszłyśmy najgorsze. Nie zeszłyśmy przy porodzie w olsztyńskim szpitalu. Chodziłyśmy po warmińskich lasach i polach. Nie przejmowałam się studiami ani własnym wizerunkiem. Nabrałam krzepy – bo przecież to chwilowe, chwilowe, mówili, przecież dziecko daje siłę, a z czasem stanie się wsparciem, kompanem. "Może będzie praktyczna, zaradna, nie to, co ty" – mówili – "zobaczysz".

I zobaczyłam – parafrazując szlagwort jednego zacnego kabaretu – zobaczyłam okrutnie. Biegnąc za nią – czteroletnią mieszkanką prowincji – miałam poczucie, że nic się nie zmieni, że zawsze będę truchtać za nią po lidzbarskim podwórku.

Bo przecież kiedy tylko stanęła na nogi, ruszyła przed siebie. Energicznie, żwawo – i bezpowrotnie. Codziennie biegłam za nią tą samą trasą. Dwuletni pocisk samonaprowadzający: chodnikiem do klombu, potem w prawo, zawsze z zaliczeniem tych samych płyt chodnikowych, te niepęknięte, znany algorytm. Potem pod płot i wzdłuż ogrodzenia – do pierwszej bramy. Na łączkę i łączką do kojca, w którym wiązano konie. Mieszkałyśmy na terenie lecznicy weterynaryjnej pod miastem. Tak, czasem zagadał do nas któryś z doktorów: – O, pani Elizo, jak córeczka urosła, a co ona tak biegnie, może pani z nią wpadnie do biura.

Nie wpadałam, bo córeczka jak kula bilardowa pchnięta kościstym palcem losu toczyła się dalej. "Oby nie było dzieci – modliłam się w duchu – oby nie było dzieci". Dzieci przeważnie były. Igorek i spółka. Siedziały na hałdzie piachu pod płotem, lepiąc babki. Młodsze od niej, patrzyły po sobie, kiedy zaczynała rytuał. Osłaniałam jej performens komentarzem, gestem, ciałem. Grałam teatr nie z tej ziemi, dworując sobie ze zrujnowanych babek, dopowiadając motywacje, czerwieniejąc pod ich spojrzeniem ze wstydu – i pocąc się ze strachu. Bo przecież to niemożliwe, żeby złośliwe komentarze nie docierały do tej rudej głowy. Przecież się załamie. Jednak chyba nie docierały.

Autor: altanaka

Źródło: iStock.com

Gdy miała pięć lat, zamieszkałyśmy w Warszawie. Dostałam diagnozę na papierze w poradni dla dzieci autystycznych. "Czy pani wie, że bez wczesnej interwencji dziecko jest stracone? Pani już nie ma co ratować" – usłyszałam. – Psycholożka pani powiedziała, że kontakt wzrokowy to kryterium?! A pani co? Nie czytała pani nic, z jakiej choinki się pani…? – Trzeba było i to przeżyć. Zapisałam ją do przedszkola dla dzieci autystycznych i na terapię. Bez refundacji, na to byłyśmy za stare. W przedszkolu robiła postępy, ale też wiedziałam, że to miejsce nietypowe – miejsce, gdzie zniosą każdą histerię. Tylko z dowozem był kłopot. Wysiadałam z metra wielokrotnie w asyście komentarzy: "To transport publiczny, psze pani. Niech pani uspokoi dzieciaka".

Wychodziłam, czekałam na kolejny pociąg. Przez rok w przedszkolu nauczyła się liter, cyfr. W domu darła się, kiedy pokazałam druk – tam wybuchała co dziesięć minut, ale w przerwach między eksplozjami wzorowała się na dzieciach. Trzy ostatnie miesiące przedszkola to był wielki skok. "Niech pani ją da do zerówki integracyjnej. Do szkoły za wcześnie. Jest fajna, ruda, ma to szczęście, nie widać po niej tak od razu".

Szukałam, nie było miejsc w publicznych zerówkach. Znalazłam w końcu oddział przyszkolny na Mokotowie. Przed samym rozpoczęciem roku szkolnego okazało się, że zapisałam dziecko do pierwszej klasy integracyjnej.

Początek był trudny – i łatwy jednocześnie. Trudny, bo trzeba było załatwiać asystentkę dla dziecka, z którym nauczycielka wspomagająca nie mogła wychodzić na korytarz na każdej lekcji. Łatwy – jak na okoliczności – bo dzieci nie wytykały jej, że inna. Mało tego, dziewczynki pomagały czasem kosmitce w obrządkach. Przypominały, że może iść do toalety. Szturchały, żeby zapisała pracę domową. Szła za nimi siłą stadnej inercji. Płynęła w ławicy. Doświadczona nauczycielka nauczania początkowego, zaangażowana pedagożka wspomagająca, kilkoro kolegów łagodnych z natury lub grzecznych z domu – wystarczyło. Przez trzy lata dostawałam pocieszające notatki na temat małej. Owszem, czasem okazywało się, że jej szarpaniny z samą sobą w trakcie lekcji dekoncentrują innych. Namawiano mnie na nauczanie włączające. Rozważałam – i jednak się nie zdecydowałam. Zintensyfikowałam pracę z asystentką, na wszystkich lekcjach. W razie czego wyprowadzała ją z klasy. Niby na jedno wyszło, ale bałam się izolacji od grupy, utraty rutyny szkolnej, co dla takiego dziecka bywa zabójcze. Całe szczęście (moje? jej?), uśmiechała się. Uśmiechała się, idąc do szkoły. Uśmiechała, wychodząc. Taka wątła, porcelanowa laleczka, która – poza sekwencjami wrzasków, urywanych tak nagle, jakby ją kto nakręcał kluczykiem – sprawowała się bezproblemowo.

W drugiej klasie pokonała lęk przed komunikacją miejską, jeździłyśmy po Warszawie na terapie. Poznawczo, mówili mi, niby sprawna. Łapie kontakt, uśmiecha się, próbuje mówić – i mówi obok życia. Widziałam, jak próbuje się przebić, z pozoru nie musząc się przebijać, bo przecież uczestniczy w życiu, nie buja się do środka, reaguje żywiołowo. Jedna z terapeutek porównała ją do źrebaka – miły widok, wierzga żywiołowo, ale nie pogadasz. Możesz poklepać po głowie i pobiec za nim, mało tego: możesz mieć z nim szczerszą, piękniejszą relację niż z człowiekiem. Ale nie pogadasz. Mój źrebak w czwartej klasie miał wiele problemów, zwłaszcza z matematyką. Edukacja obnażyła zęby – okazało się, że nie ma czegoś takiego jak indywidualna ścieżka kształcenia dla dzieci z autyzmem, które są w normie intelektualnej. Nie ma innych podręczników. A przecież tyle się mówi o innej mapie mózgu, o fundamentalnych różnicach poznawczych – w teorii. Przełożenie tego na praktykę zdawało mi się, naiwniaczce, prostą konsekwencją. Dopiero z czasem pojęłam, że w piramidzie potrzeb edukacyjnych ta nie jest na szczycie. Że to, co mam, to nie minimum, ale maksimum tego, czego mogę oczekiwać.

Wielu podpowiadało mi wybór szkoły specjalnej. Bałam się. Bałam się nie tylko społecznych etykietek. Bałam się utraty bodźców rozwojowych. Wciąż walczyłam na ringu, jaki przypadł mi w udziale. Trzy lata edukacji – od klasy czwartej do szóstej – nie były jednak złe. Były gęste. Niosły z sobą wiele załamań – i wiele poznawczych zdobyczy. Ale w szóstej klasie dzieci na dobre weszły w wiek nastoletni. Zaczęły się zaczepki. Skończył się raj, zaczął real – wygnanie z rezerwatów równości, gdzie każde dziecko ma bezpieczną jamę. Zaczepki były jednak drobne i sprowadzały się do oczywistości: "Jesteś inna", "Co tak stoisz i słuchasz", "Nie gap się". Standardy, które muszą prędzej czy później przytrafić się każdemu, zwłaszcza nadwrażliwcom. Niemniej nic szczególnego się nie działo. Nad wszystkim czuwała pani Joanna – nauczycielka wspomagająca, a od trzeciej klasy wychowawczyni, która znała klasę od początku. Owszem, drugie półrocze zdominowały niepokoje dotyczące tego, jak ma się zmienić szkoła. Widmo reformy. Strajki, ciśnienie, rosnący stres szkolny. Podminowanie rodziców i dzieci. Czy mogło być dobrze? Nie mogło. I coraz bardziej obawiałam się, że to koniec dziewiczych rajów integracji. I faktycznie.

Bo w końcu nadszedł ten moment. Kiedy kucnęłaś w kącie i powiedziałaś, że masz autyzm. Powiedziałaś mi to ze spokojną determinacją nagle dojrzałym głosem (a głos masz piskliwie dziecinny, znacznie młodszy od ciebie, przenikliwy jak twój ból świata). Powiedziałaś to jak oskarżenie pod moim adresem, chociaż mówiłam to przy tobie tyle razy, a ty mechanicznie powtarzałaś, bez cienia na twarzy. – Co się stało, córeczko? – spytałam. Nie chciałaś powiedzieć. Nie umiesz zacząć mówić o tym, co emocjonalnie trudne. Słowa mają w tobie znacznie dłuższą drogę do przebycia, niż to zwykle bywa. Ty biegniesz zawsze wprost do celu, nie oglądając się na boki – lecz ze słowami jest odwrotnie. Gdy jesteś niespokojna, kołują i nie trafiają, choć pracujesz ciałem, by je naprowadzić. Gdy cierpisz, obwód się zamyka. Nie mogę wydobyć z ciebie żadnego zeznania. Siedzę tylko przy tobie, przytulam. Dobrze, że czułość masz na swoim miejscu.

Myślałam, że odkrycie w sobie autystki zawdzięczasz nabytej raptem dojrzałości. "Jest przełom – myślałam – boli, ale to dobrze". Zaczęłaś siódmą klasę i bardzo rozpaczałaś. Krzyczałaś: "Jak śmiałaś mnie taką urodzić!?" Z tej frazy zrobiłaś – jak zawsze – mantrę. Oswoiłaś, jak trudne zdanie w obcym języku oswaja ktoś, kto nie ma do tego talentu. Wysłuchiwałam tej mantry cierpliwie, pocieszając cię lub złorzecząc razem z tobą. Dopiero jakiś czas potem dowiedziałam się. Nie od ciebie, od koleżanki. Od jednej z matek, która zadzwoniła i spytała wprost: "Czy wiesz, co spotyka twoją małą?" Nie wiedziałam. "No tak, ona ci nie powie. Widzisz, chłopcy ją straszą i wystawiają za drzwi. I coś jeszcze".

Owszem, zabolało, bo raptem zdałam sobie sprawę, że kulisz się w tym swoim kącie pod realnym ciężarem – psychicznym, czyli nadrzeczywistym. Pamiętam, kiedy wychowawczyni w klasach początkowych przekonywała mnie, że dzieci cię lubią, że tak pięknie ci pomagają. Myślałam: "Zbyt piękna bajka, żeby nie doczekała się okrutnego finału". I tak: jesteś bohaterką smutnej bajki, córeczko.

Nie jest tak, by niechęć, agresja nie rodziły się stopniowo. Na pewno przegapiłam kilka sygnałów. Odejście wychowawczyni zmieniło klimat na gorszy. Niemniej gdy na początku siódmej klasy od jednej z matek usłyszałam, że dzieci niepełnosprawne umysłowow zawadzają w szkole integracyjnej, myślałam, że się przesłyszałam. Owszem, nasz kraj przyzwyczaja do obłędów jednostkowych, szybko transformujących w zbiorowe, ale jednak…

Autor: inga

Źródło: iStock.com

A tu się okazało, że lepsi są ludzie na wózkach, bo mniej męczący. I z głową w porządku. Tak pękł balon integracji. Gorszycie się? Jako świadek mojego dziecka mogę to napisać: najwięcej ograniczeń nakłada psyche. Autysta w przestrzeni publicznej to niekoniecznie człowiek nieśmiały i zamknięty w świecie własnych doznań. O nie, taka dziwność ma seksapil i bywa stosunkowo łatwa w obsłudze. Bywa jednak, że rozbijesz bank innych objawów. I utrudniasz społeczeństwu życie niekontrolowanym wrzaskiem czy szamotaniną, bo ktoś zmienił miejsce w tramwaju lub twój mózg spotkał się z zagadnieniem, którego nie potrafił nadgryźć aż do fizycznego bólu. Wtedy matka wynosi cię z tramwaju, opiekun wyciąga z klasy, a postronni zwiewają. I tak przecież było na początku szkoły, ale asystentka pomagała, a dzieci odnosiły się życzliwie. Odmieniec toczył się w otulinie nieświadomości jak w szczelnym kłębku wełny. Toczył się, łagodniejąc, schodząc z drzewa dzikości, asymilując się – nie bez wsparcia. Aż w siódmej klasie wychowawczyni wyjechała. Zmiany personalne, nowy wychowawca – i puściły zawory bezpieczeństwa. Inność okazała się nie kłopotem, ale piętnem.

Rzecz w tym, że nie umiesz się bronić. Ktoś powie: "Siądź tu", to siądziesz, choćby na torach. Nie wyczujesz żartu z siebie, nie złapiesz granicy między uśmiechem życzliwym a tym, który cię wystawia. Też byłam taka w szkole, ale wiedziałam, kiedy kpią. Lecz i do ciebie zaczęło docierać, że mają cię za nic, kiedy przestali ci odpowiadać na "cześć". Potem grożenie kłuciem (koledzy uzbroili się w pudełko z pinezkami), wyzywanie od głupich, zamykanie ci drzwi przed nosem, żebyś nie mogła wejść do budynku (chłód podwórka to nie najgorsze z towarzyszących temu doznań). To było już zbyt jawne, żebyś mogła przegapić. Widzisz, matka nigdy nie miała złudzeń, że nieliczne oazy akceptacji otacza pustynia wstydu. I tak długo nie wiało nam piaskiem w oczy. Może dlatego, że w latach przedszkolnych nie nadawałaś się do przechowalni i musiałaś odsiedzieć swoje w domu. A w szkole wystarczyło, że jesteś miła. Na siódmą klasę było to jednak za mało.

Xzy można było temu wszystkiemu zapobiec? Myślę, że tak. Wtedy, gdy jedna z matek powiedziała publicznie, że klasa to nie miejsce dla takich osób jak nasze dzieci z orzeczeniem. Że jej dziecku byłoby lepiej, gdyby nie musiało dorastać wśród odmieńców. Że lepsze byłyby niepełnosprawności ruchowe. Co zrobiła szkoła? Owinęła to w bawełnę. Ma być miło. Nikt nie może być skrzywdzony, ogłoszono na wywiadówce po radzie pedagogicznej. Kojące, ale co to oznacza w praktyce? Klasa słyszy, że ma szanować "debila". Czyli uświadamia sobie, że ma w swym składzie groźnych innych. Bo na horyzoncie pojawił się wskazany "debil". Delegat obcego plemienia, z którym trzeba wejść w niechciany alians.

Szacunek nakazany wcale niełatwo praktykować – zwłaszcza wtedy, gdy ktoś uświadomi ci raz a dobrze, że mogłeś lepiej trafić. Mogłeś na przykład siedzieć w jednej ławce z niepełnosprawnym na wózku. Nie z autystą. Czujesz różnicę? Ja myślę. Wózkiem trudno się zarazić; głupotą – kto wie? Na kilkunastu normalnych przypada czwórka nienormalnych, więc może by nienormalnym poradzić, żeby odeszli na nauczanie indywidualne. I taki też wniosek wysnuła grupka rodziców.

Wniosek dotyczył chłopca mającego, owszem, wady, niemniej niegroźnego społecznie. Trudnego, ale nie tak dalece, jak utrzymywano. Jego rodzice nie mieli bynajmniej pomysłu usunięcia go z klasy. A tu proszę: dowiedzieliśmy się, że stanowi zagrożenie publiczne. Bo odwinął się grupie prześladowców i na pytanie psycholożki: "Co jeszcze mógłbyś zrobić, gdy koledzy cię źle traktują?" odpowiedział, że mógłby chyba przynieść scyzoryk. Psycholożka się śmiała, klasa się śmiała, ale sprawa trafiła na policję. Tym sposobem rodzice głównego prowodyra odkryli terrorystę.

Tak pojawiło się zagrożenie publiczne. Klasyczną drogą donosu. Czy rzecz powinna trafić na policję? Nie, powinna pozostać w murach szkoły. Nie przez wzgląd na jej tak zwane dobre imię, lecz z uwagi na dobro dzieci, których nie wolno włóczyć po komendach i salach rozpraw z powodu zaniedbania. Zaniedbania dorosłych, którzy rozpętali agresję w klasie. Którzy nie reagowali na ferment, nie mieszali się w sprawy między uczniami, a jeśli już, to nieudolnie. Myślę o wszystkich – rodzicach i nauczycielach. Nikt nie wytłumaczył rodzicom podszczuwacza, że ironiczna odzywka o przyniesieniu scyzoryka do szkoły nie jest groźbą karalną. Nie pada pod czyimkolwiek adresem: ton i okoliczności tych słów nie zaalarmowały obecnego przy nich psychologa. Był to komentarz w stylu teatralnym, ale nikt nie wykazał się tu empatią.

Dzieciom z orzeczeniem wcale nie są potrzebne szczególne prawa we wszystkim. Mogą się obejść bez retorycznego parasola ze słowa „wyjątkowość”, bo z końcem szkoły ten parasol i tak sam się złoży. Potrzebują osłony w postaci konkretnych reakcji, gwarantujących im bezpieczeństwo społeczne w klasach finansowanych przecież w znacznej mierze z subsydiów idących za dziećmi z orzeczeniem. Gdy rodzic "normalnego" dziecka dochodzi do wniosku, że "idiota"
z orzeczeniem przeszkadza mu w klasie, szkoła powinna się ocknąć. Ocknąć się i mu to wyperswadować. Choćby dlatego, by już na poziomie rozmów z rodzicami zdelegalizować wykluczenie. Wiadomo, że nie uzdrawia to całości sytuacji, bo raz posiana nienawiść do odmienności doprowadzi niechybnie do – w najlepszym razie – utraty więzi. Czyli degradacji wspólnoty. I wspólnota w klasie mojego dziecka została zniszczona. A klimat zmian w szkolnictwie dołożył swoje.

Czym dla większości uczniów jest reforma edukacji – wiemy. Przeładowane programy, nieludzkie tempo, przymus selekcji. Kuriozalność zadań, których nie obrobiłby student, wrzucanych w głowy wtórnych analfabetów. Paradoks windowania poziomu w ósmej klasie przed – zwykle niechybnym – wyborem branżówki. Czym jest to wszystko dla nauczycieli? Niepewnością zawodową, żądaniem, by podołali za marną płacę. Czym jest dla rodziców? Ci – ostatnie ogniwo łańcucha – nie mają wyjścia. Jeśli pomagali, zaczęli pomagać jeszcze bardziej. Czym jest dla autysty? Niczym innym jak przeciążeniem, które wróży regres. Lecz kto się tym przejmuje? Autyści tylko cierpią. Miast dorośleć, dziecinnieją. Czym reforma jest dla społeczności? Jak każda ślepa presja – opresją. Na ludzkie stado działa jak skryta toksyna. Niby nic, a drażliwość rośnie. By to ujrzeć, nie trzeba socjologów, zoolog wystarczy. Dość, że ktoś syknie: "Mała, męczysz ludzi", "Głupich tu nie chcemy".

Obcość jako efekt rozbudzić łatwo. A kiedy się ją wskaże, zaczyna się wściekłość. Ja, matka, pojęłam skalę spustoszeń w chwili, gdy z wysiłkiem wyciągałam siódmoklasistkę z kąta. Jej lęki brałam początkowo za skutek załamania się w niej poczucia własnej wartości. Nie wiedziałam, że fikcję akceptacji przekłuto, kiedy spokojnie spałam. Dziecko zetknęło się z nietolerancją, przed którą miał je uchronić cały przemyślany system. I chronił – do czasu.

Nastolatka lubiła szkołę. Do czasu

Nastolatka lubiła szkołę. Do czasu

Autor: spukkato

Źródło: iStock.com

Trzeba z całą stanowczością stwierdzić: inność jest niewygodna. Tym, którzy ją podkreślają, chodzi o to, by była uciążliwa dla obu stron. Prosty schemat akcja–reakcja. Im bardziej przykręcać społeczeństwu śrubę, tym bardziej traci motywację do maskowania niechęci. Niechęć jednak – albo ostrożniej, niewygoda – może mieć różną postać. Jeśli zaczyna być wykluczaniem przez tych, którzy sami wybrali formułę integracji, staje się skandalem. Mechaniczne uwrażliwianie przez antyprzemocowe warsztaty niewiele daje. Owszem, odbyto takowe, dzieci funkcjonowały prawidłowo, a na przerwie wróciły do zachowań trudnych. Jakieś antidotum? Wrażliwość i przyzwoitość własna, niewyniesiona ze szkoły. Odwaga nielicznych, którzy podejdą do wykluczonego, kimkolwiek jest. Odwaga opowiedzenia się po stronie głupich, do czego służy literatura, choćby to nawet był "Władca much".

Gdy byłam mała, chodziłam do klasy z Karolem, który obrzydzał mi życie. W zerówce chował mi kapcie, w podstawówce miewał natręctwa. Permanentne mycie rąk, czynności przymusowe. Koledzy szczuli go, więc siadywał przy mnie. Nie był miły, czepiał się o wszystko, pewnie z zażenowania. Czytałam, a kątem oka rejestrowałam permanentny ruch palców. Też bałam się nieakceptacji, więc myślałam o sobie i Karolu jak o dwugłowym Rain Manie. Raz nawet, kiedy przyszli poprzedrzeźniać jego otrzepywanie rąk, zaczęłam też machać nerwowo, w intencji niezgrywnej. Poszli sobie, zdziwieni. Karol skoczył z mostu cztery lata temu. A ja nie boję się już etykietki dziwaka.

Parę lat temu jeździłam z małą do galerii ze szklanym sufitem. Krążyła znarkotyzowana ledwie majaczącym w stropie własnym odbiciem. Zadzierałam głowę, solidarnie podążając za nią. Zresztą przeglądać się w autyście znaczy po trosze stawać się autystą. Czy wpatrzenie się w szklany sufit ma walor terapeutyczny? Nie mam pojęcia. Czy ma go akceptacja naszych wewnętrznych impulsów? Tak, myślę, że jest formą twórczości. Moja ruda. Moja trzcina myśląca. Roseau pensant. Rousseau pensant.

Nie używam w tym tekście nazwisk, ale historia nie jest zmyślona. I chociaż może wydać się głupstwem, wcale nim nie była. I nie jest. Kilka zastraszeń i odmowa akceptacji w siódmej klasie zrobiły swoje. Moje dziecko przepracowało to jednak z psychologami. Ufam, że skutecznie. Chciałam zmienić jej otoczenie. Szukałam dla niej nowego środowiska – i znalazłam na tych niepewnych warszawskich wodach kawałek lądu, gdzie można stanąć suchą stopą. Grunt (nomen omen) to nie tracić nadziei. Zobaczymy, co będzie dalej.

W marcowym numerze Pisma przeczytasz też miażdżącą recenzję książki Kuby Wojewódzkiego.

Eliza Kącka= (ur. 1982), asystentka na Wydziale Polonistyki UW, współredaktorka antologii poezji najnowszej "Poeci i poetki przekraczają granice" (FA-art, 2011), autorka książek "Stanisław Brzozowski wobec Cypriana Norwida" (2012), "Lektura jako spotkanie. Brzozowski – tekst – metoda" (2017) oraz
"Elizje" (2017).