Jacek Żakowski / fot. Maciej Zienkiewicz, Agencja Gazeta
Kościół tonie. Podobnie jak uniwersytet, parlamentaryzm i inne instytucje zachodniej cywilizacji. Tonie jako instytucja - nie jako idea. Ale to nie jest kryzys. To schyłek starych instytucji w ich anachronicznej formie. Przetrwają tylko te, które będą umiały się zmienić. Zasadniczo!
Zobaczcie, co się porobiło. Kobiety musiały się same zorganizować, bo żadna duża partia nie miała dość odwagi, by je reprezentować tak, jak by tego chciały. Honor uniwersytetu ratują studenci i dziennikarze, bo senaty nie mają odwagi tropić plagiatorskiej tandety. Ze złem w Kościele walczą poruszeni wierni i media, bo hierarchowie się z nim pogodzili, a księża wolą milczeć. To zaszło tak daleko, że ci, którzy tworzą instytucje, już nawet nie widzą, co robią.
Problem państwa z konsekwencjami dla Kościoła
"Nigdy nie otrzymywałem pieniędzy, by ukrywać czyny przeznaczone najwyższej uwadze Ojca Świętego" - napisał kard. Stanisław Dziwisz w oświadczeniu dla agencji ANSA.
Pewnie nigdy nie da się udowodnić, że pieniądze i inne prezenty, które Dziwisz brał, były "za coś". Ale jak ktoś daje kopertę z banknotami albo urządza komuś wystawne przyjęcie, to zwykle ma jakiś cel. Do tego problemu Dziwisz się nie odnosi, co jest aż nazbyt typowe.
Jakie to przykre, że strażnik kultu Jana Pawła II tłumaczy się jak niemal każdy skorumpowany, a jeszcze nieskruszony i nieskazany, polityk, ekspert, dziennikarz, urzędnik, biznesmen czy inny mafiozo.
Ale to nie przypadek. Zwłaszcza nie jest to przypadek, gdy chodzi o luminarza kościoła w kraju takim jak Polska czy Włochy, gdzie instytucje kościelne są częścią silnej, zakorzenionej w historii sieci mafijnych powiązań łączących je z władzą, wymiarem sprawiedliwości, biznesem, mediami, przestępcami, a nawet z nauką i sztuką.
Działanie tej sieci widzimy na co dzień. Pod rządami PiS aż za dobrze. Ale wcześniej nie było dużo lepiej. Praktycznie wszystkie rządy po 1989 r. korumpowały duchownych na rozmaite sposoby, by w zamian otrzymać poparcie Kościoła lub jego neutralność.
Formalnie to jest raczej problem państwa niż Kościoła. Ale dla Kościoła ma to tragiczne znaczenie.
Gdy wybuchła Afera Rywina, Aleksander Kwaśniewski mówił o "zblatowaniu elit". Miał na myśli głównie biznes i politykę, ale nie mniej zblatowane były w Polsce (podobnie jak we Włoszech) elity kościelne, medialne i kulturalne.
Problem zblatowania nie polega na tym, że zblatowani nawzajem robią sobie dobrze, a inni mają przez to gorzej.
Nic złego się nie stanie. To nieprawda
Problem polega na tym, że w zblatowanym kręgu wszyscy się nawzajem demoralizują. Prokurator Stanisław "daj-ciumka" Piotrowicz demoralizował rzeszę pedofilnych księży widzących systemową bezkarność proboszcza z Tylawy.
A biskupom podsunął przekonanie, że nic się złego nie stanie, kiedy będą chronili zboczonych kolegów. Awans Piotrowicza za sprawą klerykalnej partii zdemoralizował zaś rzeszę łaknących kariery prokuratorów i innych funkcjonariuszy, którzy zobaczyli, jak bardzo się opłaca chronienie zboczeńców w sutannach.
Gdy tak jest przez wieki, całe zblatowane kręgi tracą instynkt samozachowawczy. A kiedy coś pęka i prawda wychodzi na jaw, zaczyna się niekontrolowany upadek osób i instytucji, którymi kierują i które ich chronią. Jesteśmy w tej fazie. Podobnie jak w czasie reformacji, oświecenia i w pierwszej połowie XX w.
Nie jest jednak prawdą, że fala seksualnych i korupcyjnych skandali uderzająca w Kościół wynika z jakiejś dramatycznej eksplozji rozpasania wśród kleru.
Kard. Gulbinowicz nie jest pierwszym księciem kościoła, który włożył komuś rękę do spodni. Kard. McCarrick nie był pierwszym zboczeńcem w sutannie, który awansował na najwyższe szczeble. Ksiądz Jankowski nie był pierwszym prałatem mającym słabość do dzieci. Abp. Głódź nie był pierwszym hierarchą ukrywającym zboczeńców. Kard. Dziwisz nie jest pierwszym zausznikiem papieża, oskarżanym o chciwość i wysługiwanie się złu.
Wszyscy oni razem pod względem chciwości i rozpasania do pięt nie dorastają papieżowi Aleksandrowi VI (Borgii) ani tysiącom innych kardynałów, biskupów, plebanów i szarych mnichów, którzy mogliby dobrze żyć z 500+.
A jednak za takie słabości współczesnych Kościół płaci cenę, jakiej nie musiał płacić za słabość ich poprzedników.
Żyjemy w czasach kolejnego wzmożenia
Podobnie jest z demokracją, uniwersytetami, sztuką itd. Profesorowie od zarania dziejów molestowali studentów (a także studentki, gdy kobietom pozwolono studiować), fałszowali wyniki i zrzynali od innych nie mniej niż robią to teraz.
Artyści zawsze wysługiwali się możnym i wygadywali nie mniejsze głupoty niż Edyta Górniak.
A politycy się korumpowali i w swojej głupocie promowali absurdalne pomysły, co mamy udokumentowane przynajmniej od czasów rzymskich. Było to tak oczywiste, że Bismarck porównał politykę do kiełbasy, o której lepiej nie wiedzieć, jak się ją robi.
Ludzie jakoś z tym żyli, ale zdarzyło się kilka razy, że miarka się przebrała i lud przepędził upadłe moralnie elity. Obalenie rzymskiej republiki, Reformacja i Rewolucja Francuska to niekontrowersyjne przykłady. Ale za popularnością faszyzmu i komunizmu też stała m.in. odraza wobec głupich i zdemoralizowanych elit.
Żyjemy w czasach kolejnego takiego wzmożenia. Co uchodziło płazem 50 lat temu, teraz wywołuje skandal i niszczy jego bohatera oraz instytucję, która go wyniosła.
Choć trudno znaleźć w politycznej historii epokę, gdy elity władzy, kościoła, sztuki były tak mało skorumpowane i zdemoralizowane jak teraz. Gdzie Gulbinowiczowi a nawet Głódziowi do Monachomachii? Gdzie Rycerzom Chrystusa do krzyżowców prowadzących burdele w Jerozolimie?
Ale to im nie pomoże. Chyba dzięki bogu, czyli nowym mediom, przeszliśmy kolejny próg transparentności świata.
Papież przestał być odległy o tygodnie podróży. Mamy go w zasięgu pilota od telewizora lub gładzika w laptopie. Podobnie prezydenta, premiera, największych geniuszy nauki i sztuki.
Przez wieki mało komu przychodziło do głowy, że "te rzeczy" może robić biskup, a nawet profesor, nie mówiąc o papieżu czy królu.
Aż tu bach, technologia i cała kultura ściągnęły ich na ziemię i postawiły przy nas. Papież Franciszek stoi przy nas nawet w luzackich pionierkach (Jan Paweł II jako pierwszy papież na oczach ludzi szusował po Alpach). A prezydent, jak my (choć ja akurat nie), wieczorami pisuje z jakimś "leśnym ruchadłem". Wszyscy to wszystko wiedzą.
Skoro zaś wielcy stali się tacy jak my, powinni się też zachowywać jak my i podlegać tym rygorom co my.
"Może to kłamca, ale coś dla nas załatwił"
Gdyby Jan Paweł II poruszał się w lektyce, jak to robił jeszcze jego bezpośredni poprzednik, pewnych pytań nie można by było zadać nie tylko jego sekretarzowi, ale nawet zwykłemu kardynałowi i księdzu.
Oni na ogół chyba jeszcze tego nie kumają (dlatego Kaczyński sądzi, że jego ból jest lepszy niż mój i wjeżdża na zamknięty cmentarz), jeszcze puszą się zwiędłymi majestatami i mają poczucie, że mogą się za majestatem schronić przed odpowiedzialnością albo zasłonić nim upadłych moralnie kolegów.
Tak myślał abp Paetz, gdy unikał odpowiedzialności za seksualne wykorzystywanie kleryków. Tak myślał abp Jędraszewski, gdy zbierał podpisy pod obroną Paetza. Tak pewnie myśli dziś większość polskich biskupów, którzy bardzo się starają nie widzieć win innych biskupów i księży.
Ale większość z nas już tego tak nie odczuwa (dlatego Kazik się wściekł na Kaczyńskiego). "Co z tego, że to Kaczyński, skoro cmentarz zamknięto z powodu pandemii?". "Co z tego, że kardynał był tak blisko papieża, jeżeli brał w łapę i chronił zboczeńców?".
To nawet działa na odwrót: "jak śmiał robić takie rzeczy, będąc tak blisko papieża (będąc biskupem, prezydentem, posłem, profesorem)". Jedynym wyjątkiem są populistyczni liderzy składający obfite obietnice. Wtedy wielu ludzi myśli: "może to kłamca, erotoman i złodziej, ale coś nam załatwi".
Dramat polega na tym, że takiej zmiany społecznej świadomości nikt nie dekretuje. Ona się szerzy cicho i niezauważalnie niczym COVID.
Łatwo ją przeoczyć zupełnie jak bezobjawowo przechodzoną chorobę. Ale trwałe zmiany zachodzą. Kiedy kard. Dziwisz mówi, że zarzuty podważają jego pokorną służbę u boku papieża, wyraźnie nie rozumie zmiany, jaka zaszła.
Wydaje mu się, że pomyślimy "o, wielki Stanisławie, Twa praca dla Ojca Świętego, zmywa Twe potknięcia".
A dziś już mało kto tak myśli. Ludzie myślą raczej: "dostał tak wiele i zawiódł". To samo dotyczy Kaczyńskiego, Morawieckiego, Dudy. Ich popularność wśród własnych wyborców się wali nie dlatego, że nie dali rady z pandemią, tylko dlatego, że egoistycznie zajmowali się sobą, gdy powierzyliśmy im nasz wspólny los.
"Mało kto stracił wiarę, czytając Karola Marksa, ale..."
Społeczne reakcje na to rosnące napięcie są różne.
Część społeczeństwa udaje, że nie ma problemu i trzyma się wiary, że wszystko jest OK, tylko jacyś źli ludzie próbują ich ulubieńców oczernić.
Część uważa, że są problemy jak zawsze i instytucje sobie z nimi radzą - winni są karani (Gulbinowicz, McCarrick), sprawy są wyjaśniane (Paetz).
Ale bardzo szybko rośnie grupa tych, którzy już nie ufają żadnym instytucjom. Bo sprawy się ciągną latami (Gulbinowicz), wina się rozmywa (Dziwisz), winni są traktowani łagodnie (Paetz), albo przez lata pozostają bezkarni (McCarrick, Jankowski), a ci, którzy powinni stać na straży wartości, szukają w rutynie pretekstu, by się nie angażować (abp Gądecki).
Ks. Tischner pisał ćwierć wieku temu, że mało kto stracił wiarę, czytając Karola Marksa, ale wiele osób straciło ją, słuchając swego proboszcza.
Teraz jest dużo gorzej z punktu widzenia Kościoła. Bo najwięcej jest takich, którzy tracą wiarę, czytając (słuchając, oglądając) o nieprawościach proboszczów, biskupów, kardynałów i przymykaniu oczu przez ich kolegów w kapłaństwie. Nawet jeśli nie tracą wiary w Boga, to tracą chęć udziału w Kościele i słuchania, co mówią do nich księża.
Podobnie jak wcześniej widząc, co robią politycy, obywatele nie tracili zwykle wiary w demokrację, ale masowo tracili chęć brania w niej udziału, i nie tracili wiary w naukową prawdę, ale tracili chęć słuchania tego, co o niej mówią eksperci.
Nie tylko dla tych instytucji, ale dla nas wszystkich jest to śmiertelnie groźne, bo społeczeństwo, które odrzuca własne instytucje (Kościół, demokrację, naukę), staje się dzikim rojem łatwo poddającym się groźnym szaleńcom. Trzeba tę minę rozbroić we wspólnym interesie. Ale kto ma to zrobić, gdy instytucje stworzyły sobie bardzo sztywną kulturę krycia swoich i siebie nawzajem?
Kard. Dziwisz ma rację, pisząc w oświadczeniu, że jeśli chodzi o jego sytuację, która wydaje się matką problemów polskiego kościoła (bo miał kluczowy wpływ na nominacje oraz bezkarność hierarchów i nuncjusza trzymającego parasol nad sprawcami), musi to zrobić niezależna komisja.
Ale abp Gądecki wchodzi na złą drogę, dodając, że powinna to być komisja watykańska. Watykan polskiego kościoła nie uzdrowi, tak jak Bruksela nie uzdrowi polskiej demokracji. To musi dokonać się w Polsce. Bez względu na to, jak będą działały zewnętrzne instytucje, nie doczekamy się istotnej poprawy, jeżeli nie stworzymy sami mechanizmów trzymających zło w ryzach.
Czas wielkiego sprzątania
Kościół w Polsce ma ludzi, którzy są w stanie skutecznie i wiarygodnie ujawnić nagromadzone zło i zaproponować mechanizm zduszenia go w przyszłości.
Jeśli biskupi chcą uratować polski katolicyzm, a nie tylko swoją doraźną pozycję, mogą się do nich zwrócić. Znamy ich z imienia i nazwiska. To są młodzi lub względnie młodzi, wolni od politycznych uwikłań katolicy duchowni i świeccy od lat nonkonformistyczni w piętnowaniu kościelnych patologii.
Polecę po nazwiskach, żeby nikt nie myślał, że bujam w obłokach: Dominika Kozłowska, Zuzanna Radzik, Wojciech Bonowicz, Ignacy Dudkiewicz, Tomasz Terlikowski, o. Paweł Gużyński.
To tylko próbka z dużo większej grupy, choć już wystarczająca, by stworzyć komisję, w której kompetencje, niezależność, uczciwość i zaangażowanie nikt nie będzie wątpił.
Jeśli to konieczne można dodać kogoś ze starszego pokolenia (jak Halina Bortnowska, czy ks. Tadeusz Isakowicz-Zalewski) i może jakiegoś znanego z suwerennego myślenia biskupa. Ale lepiej zostawić sprawę ludziom względnie młodym wciąż bardziej związanym z przyszłością niż z przeszłością.
Bo oni chcą ten Kościół ratować i są w stanie to zrobić. Jeśli tylko on sam tego chce i na to pozwoli. Żadne kombinowanie nie zbawi już tego, co w polskim katolicyzmie zostało po Janie Pawle II. Ani nie uratuje pamięci o nim samym naruszonej przez ludzi, którym zaufał, powierzając kościelne urzędy.
Podobnie jest z nauką i demokracją. Kto się interesuje sprawami publicznymi, ten zna nazwiska względnie młodych, uczciwych, zaangażowanych osób, które się już od lat zmagają z patologiczną kulturą starszego pokolenia. Trzeba się do nich zwrócić po ratunek. Nie dlatego, że są jakoś lepsi, tylko dlatego, że nie należą do świata, który musi odejść.
Boomersi nabroili. Najpierw dużo zrobili dobrego, a potem zakochani w sobie tak dużo napsuli i tak się zdemoralizowali, że sami już tego nie ogarną.
Sprzątanie muszą oddać młodszym. I to nie takim młodszym, którzy noszą za nimi teczki, tylko tym, którzy ich krytykują i nie chcą się słuchać.
Nie powinni się łudzić, że alternatywą dla takich radykalnych rozwiązań jest spokój, dzięki któremu ich dorobek przetrwa. Nie.
Alternatywą jest gnicie, które przeżre i zniszczy wszystko, czego dokonali. A może jeszcze więcej.