Barbara Kwiatkowska , 7 listopada 2020

Kryształowy kardynał nie żyje. Zmarł Henryk Gulbinowicz

Kardynał Henryk Gulbinowicz w 2011 r., fot. Mieczysław Michalak, Agencja Gazeta

Kardynał Henryk Gulbinowicz nie żyje. Nie będzie miał prawa do pochówku w katedrze, nie wolno odprawić tam też mszy żałobnej po jego śmierci. Potężny niegdyś i lubiany hierarcha u schyłku życia decyzją Nuncjatury Apostolskiej stał się banitą. Watykan w praktyce zakazał mu reprezentować Kościół katolicki i używać insygniów biskupich. Oto jego sylwetka.

Kardynał Henryk Gulbinowicz nie żyje. Były metropolita wrocławski miał 97 lat.

6 listopada Nuncjatura Apostolska w Polsce wydała wobec niego zakaz uczestnictwa w celebracjach i spotkaniach publicznych, zakaz używania insygniów biskupich, pozbawienie prawa do nabożeństwa pogrzebowego i pochówku w katedrze. Watykan nakazał także Gulbinowiczowi wpłatę darowizny na rzecz Fundacji św. Józefa. Powołana przez Konferencję Episkopatu Polski fundacja ma zwalczać przestępstwa seksualne w Kościele katolickim.

Tydzień później stan Gulbinowicza nagle się pogorszył. Kardynał trafił do szpitala. Zmarł dziś o 10:40.


Co sprawiło, że w z reguły wolno obracającej się maszynie katolickiej sprawiedliwości wyrok zapadł tak szybko i był - jak na kościelne standardy - surowy? Na dodatek dotyczył purpurata, który jeszcze niedawno cieszył się wielkim szacunkiem, był legendą opozycji.

Ciemne chmury zaczęły się zbierać nad Gulbinowiczem za sprawą poręczenia, jakie podpisał w 2005 roku w sprawie Pawła Kani. Kania, wówczas ksiądz, został oskarżony o molestowanie nieletnich. Został przyłapany, gdy proponował seks oralny dwóm chłopcom.

Kara? Przeniesiono go do innej parafii. Dopiero w 2012 roku Kania został aresztowany po tym, jak zameldował się w hotelu z nieletnim chłopcem. W 2015 roku dostał wyrok siedmiu lat więzienia.

Dlaczego kardynał stanął za przestępcą?

List poręczający za duchownego, o którym wiadomo było już wtedy, że jest pedofilem ukrywanym i rozgrzeszanym przez kurię, uznawano wówczas jeszcze za objaw zbyt dobrego serca i braku orientacji w sprawie, choć ruch ten był mocno krytykowany. Ale rok temu niebo nad kardynałem zagrzmiało mocniej. Pojawiło się oskarżenie o molestowanie seksualne.

Upublicznił je Karol Chum - to pseudonim artystyczny, w rzeczywistości mężczyzna nazywa się Przemysław Kowalczyk. Opowiedział "Wyborczej", jak w 1990 roku, jako uczeń Niższego Seminarium Duchownego w Legnicy, został wysłany do wrocławskiej kurii po korespondencję. List nie był gotowy, więc chłopak miał zostać na noc. Podczas tego noclegu do jego pokoju miał wkroczyć bez pukania kardynał - Chum rozpoznał go, bo duchowny był bardzo sławną i medialną osobą - i bezceremonialnie włożyć rękę pod kołdrę.

Jak opowiadał 45-latek, ksiądz dotknął jego penisa, zapytał, czy było mu przyjemnie i czy kiedyś czegoś takiego doświadczył. Do niczego więcej nie doszło, ale - jak twierdził Kowalczyk w swojej relacji - po tym wydarzeniu pozostała trauma.

Oskarżenie Kowalczyka stało się podstawą do ukarania Gulbinowicza przez Watykan.

Wrocławska kuria podkreśliła w komunikacie, że "surowość sankcji, zastosowanych wobec księdza kardynała, wskazuje, że dochodzenie potwierdziło prawdziwość zarzutów stawianych księdzu kardynałowi w przestrzeni publicznej".

Kościół interweniował jednak dopiero wtedy, gdy Chum opublikował swoją historię w sieci. Wcześniej prokuratura umorzyła postępowanie z uwagi na przedawnienie czynu. Relacji mężczyzny wysłuchał jednak delegat do spraw pomocy ofiarom wykorzystywania seksualnego osób małoletnich archidiecezji wrocławskiej. Sprawa została przekazana do Watykanu.

"Nasz Gulbi", co ocalił 80 milionów "Solidarności"

Kardynał Henryk Gulbinowicz w latach 1976 – 2004 był metropolitą wrocławskim. W latach osiemdziesiątych był przyjacielem i autorytetem dla młodzieży akademickiej i opozycji. Wspierał podziemne ruchy polityczne. Jego pomocy wrocławska "Solidarność" zawdzięcza ocalenie przed PRL-owską władzą finansów związku.

Osiemdziesiąt milionów złotych, na które chrapkę miało państwo, ludzie "S" wypłacili z konta bankowego. Trafiły do skrytki w pałacu biskupim. Kardynał Gulbinowicz zamienił gotówkę na dolary, dzięki czemu pomnożył ten majątek. Ukrywał też Władysława Frasuniuka, kiedy opozycjonista był najgorliwiej poszukiwany przez esbeków.

Zarzuty wobec Gulbinowicza były dla wielu środowisk, również i tych nie powiązanych z Kościołem katolickim, wielkim zaskoczeniem. Bo człowiek, któremu je postawiono, znany był jako serdeczny, otwarty, pełen humoru i ludzkiego podejścia do wszystkich, bez względu na stosunek do instytucji, którą reprezentował.

Ale do upadku Gulbinowicza oprócz oskarżenia o molestowanie seksualne i krycie księdza-pedofila mógł przyczynić się jeszcze inny zarzut.

Współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa PRL.

Autor: Mieczysław Michalak

Źródło: Agencja Gazeta

Spryciarz czy TW?

Szesnaście lat rozmów z funkcjonariuszami SB - do takich materiałów dotarł doktor Rafał Łatka z Biura Badań Historycznych IPN. Według historyka Gulbinowicz już jako student KUL-u znalazł się w kręgu zainteresowań bezpieki, ponieważ wielokrotnie podpadł władzy swoimi wystąpieniami. Był inwigilowany. Skutecznie - przyszły kardynał miał zacząć współpracować na skutek szantażu. Bezpieka miała dowiedzieć się o jego homoseksualnych związkach z dorosłymi osobami.

Regularną współpracę, według dokumentów Rafała Łatki, zacząć miał Gulbinowicz w 1969 roku. Jego kontaktem był podpułkownik Józef Maj z Departamentu IV, powołanego w PRL specjalnie do walki z kościołem katolickim. Maj starannie relacjonował wszystkie spotkania i rozmowy. "Jestem realnie patrzącym na zachodzące zjawiska społeczne człowiekiem. Wiem, że tylko realna i obiektywna ocena faktów i dialog z władzami może być podstawą do pracy na takim stanowisku" - miał mówić ksiądz Gulbinowicz i wyrażać chęć dalszych rozmów.

To pomagało mu w pozyskaniu zezwoleń od władz na budowę kolejnych kościołów. Maj zanotował raz, że po kolejnych odmowach budowy Gulbinowicz… zezłościł się na swojego oficera prowadzącego. Pracownik aparatu bezpieczeństwa miał jednak zapewniać o zaufaniu, jakim darzy go władza.

Wyrazem tego zaufania miała być ponoć nominacja na metropolitę.

Swoje ataki na partyjną nomenklaturę Gulbinowicz miał natomiast tłumaczyć SB tym, że ludzie chcą w kościele usłyszeć coś przeciw władzy, trzeba im więc to dać.

"Widzimy tu kalkulację obu stron: bezpieka chce pozyskać do współpracy człowieka, który wkrótce zostanie biskupem. Sam Gulbinowicz miał pełną świadomość z kim rozmawia i moim zdaniem nawiązał dialog z dwóch powodów: chęci ułożenia sobie dobrych stosunków z władzą jako przyszły ordynariusz i być może z powodu komprmateriałów o charakterze obyczajowym na jego temat. Nie ma natomiast, i trzeba to jasno podkreślić, dokumentów, które świadczyłyby o molestowaniu seksualnym lub przypadkach pedofilii" - opisywał dr Łatka.

Były za to inne. Nadające się na film sensacyjny.

Biskup i bezpieka

Sobota, 19 maja 1984 roku. Arcybiskup wrocławski ksiądz Henryk Gulbinowicz jedzie z wizytacją duszpasterską do dekanatu złotoryjskiego. Późnym popołudniem ma odprawić mszę i bierzmować dzieci w złotoryjskiej farze Najświętszej Marii Panny. Przyjeżdża na ostatnią chwilę, do początku mszy jest pięć minut. Samochód arcybiskupa staje tuż przy kościelnym budynku. Kilka minut później zaczyna się palić.

Forda Granadę 20 L szybko gasi straż pożarna. Z uwagi na wyjątkowego właściciela pojazdu o incydencie dowiaduje się Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w Legnicy, a lokalna prokuratura zaczyna działać.

Sprawę szczegółowo opisuje z perspektywy czasu w "Komentarzach historycznych" Paweł Piotrowski z IPN. Dzięki tej relacji wiemy, że to robota trzech szeregowych funkcjonariuszy z WUSW (Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych) w Legnicy, którzy działają na zlecenie lokalnego IV Departamentu, powołanego specjalnie do walki z Kościołem katolickim. Ale wtedy, prawie czterdzieści lat temu, wszyscy zachodzą w głowę, co się wydarzyło.

Świadkowie twierdzą, że widzieli mężczyzn oddalających się szybko z placu przed plebanią. Podają nawet numery rejestracyjne dużego fiata, którym uciekli z miejsca pożaru. Szybko okazuje się, że samochód o takich numerach należy do WUSW w Legnicy.

Jednak ekspertyza zakładu kryminalistyki Komendy Głównej MO wykazuje, że najbardziej prawdopodobną przyczyną powstania pożaru jest zwarcie elektryczne. Potwierdzają to eksperci ze Szkoły Głównej Służby Pożarniczej. 30 października 1984 roku prokuratura umarza śledztwo, uznając wersję zakładającą podpalenie za "opartą na pogłoskach".

Postępami w śledztwie niezmiernie interesuje się szef Departamentu IV, generał brygady Zenon Płatek. Będzie zeznawał w tej sprawie w pierwszej połowie lat 90., przyjeżdżając do sądu w Złotoryi już z więzienia, gdzie odbywał karę za współudział w zamordowaniu księdza Popiełuszki.

Na ślad sprawstwa funkcjonariuszy SB w sprawie spalonego auta natrafiono bowiem podczas prac specjalnego zespołu prokuratorów w Departamencie Prokuratury Ministerstwa Sprawiedliwości RP. Prokuratura Wojewódzka w Warszawie ostatecznie sprawę w 1996 roku umorzy, ale przy okazji wyjdzie na jaw, jak esbecy podpalali pojazd księdza.

Według drugiej grupy śledczych, która za sprawę weźmie się już w nowej polskiej rzeczywistości po 1989 roku, podpalenie miało na celu przestraszenie ówczesnego arcybiskupa. Natomiast według generała Płatka działanie to było uzgodnione z Gulbinowiczem. Miało podnieść jego autorytet w środowiskach opozycjonistów, którzy podejrzewać ponoć zaczęli swego mentora o donoszenie służbom bezpieczeństwa.

Autor: Łukasz Giza

Źródło: Agencja Gazeta

Kardynał, co lubi żarty. Dyspensa za kiełbasę

Przez długie lata kardynał Gulbinowicz umiejętnie budował swój sympatyczny obraz. Potrafił, gdy był witany z radością, oddać tę dobrą energię. Umiał pokazać dystans do siebie samego - jak wtedy, gdy udzielił dyspensy sobie i całemu kołu gospodyń wiejskich na zjedzenie kiełbasy z grilla w piątek, notabene na uroczystości… poświęcenia placu pod budowę supermarketu. Dziecku, które zapomniało słowa przemowy do kardynała, poradził, że do takiej ważnej osoby mówi się z kartki. I natychmiast polecił dostarczyć małemu oratorowi tekst do wygłoszenia.

Byłam nieraz świadkiem sytuacji, w których arcybiskup okazywał się mistrzem sytuacyjnego żartu, trochę aktorem, trochę kabareciarzem, ale nic nie tracił z dostojeństwa. Był otwarty dla mediów, przepadał za wywiadami. Sypał wtedy żartami, godzinami potrafił opowiadać anegdotki i historie rodzinne. Przedwojenne (urodził się w 1923 r.) dzieciństwo spędzone w podwileńskich Szukiszkach, w dobrze sytuowanej rodzinie o patriotycznych tradycjach, opisywał niezwykle barwnie.

Historyk z IPN twierdzi, że jego ustalenia zmieniają diametralnie ocenę postaci Gulbinowicza w historii Polski i każą podać w wątpliwość zaangażowanie kardynała w walkę z komuną.

- Uważam, że był w stanie iść na daleko idące kompromisy z władzami, prezentując się jednocześnie na zewnątrz jako ten, który nie ulega komunistom. Dlatego jestem przekonany, że perspektywa przedstawiania go tylko jako opozycjonisty jest błędna i myląca, po prostu nieprawdziwa - podkreślał w rozmowie z Onetem dr Łatka.

Według historyka Gulbinowicz, zarejestrowany jako kandydat na tajnego współpracownika SB o kryptonimie "Henryk", prowadzić miał dialog operacyjny, podczas którego dawał sobą manipulować i wykonywał polecenia służb działając na szkodę Kościoła. Miał też, jak dowodzi Łatka, przyjmować upominki od komunistów. Historyk zaznacza, że po 1985 roku, gdy Gulbinowicz był już kardynałem mianowanym przez Jana Pawła II, zmienił podejście i odmawiał współpracy z bezpieką. Wiedział, że zdobył już wszystko, co mógł osiągnąć w kościelnej karierze i czuł nadciągający wiatr zmian. Zdążył jednak narobić problemów Kościołowi.

Dobry zły kardynał. "Będę karmił osiołka kostkami cukru"

W 2003 roku starzejący się kardynał zapowiedział odejście na emeryturę. Zaplanował ją sobie jako błogi czas. Mówił wówczas, że przygotował sobie cudowne miejsce, w którym ją spędzi. W Henrykowie, w rezydencji archidiecezji, miał już przygotowane gniazdko urządzone tak, jak sobie wymarzył. Czekały na niego ukochane zwierzęta, między innymi krnąbrny osiołek, ulubieniec hierarchy. Marzył, że będzie go rozpieszczał kostkami cukru.

Emerytura mu jednak niezbyt dobrze służyła. Nie potrafił odciąć się od spraw Kościoła. Nadal był obecny we wrocławskim pałacu biskupim. Dopiero przeszłość, która dopadła go na sam koniec życia, sprawiła, że zamilkł.

Według komunikatu rzecznika archidiecezji wrocławskiej księdza Rafała Kowalskiego, decyzja Watykanu została przekazana kardynałowi Gulbinowiczowi. Jaka była reakcja? Trudno mówić o jakiejkolwiek. 97-letni starzec był w kiepskim stanie zdrowia i kontakt z nim okazał bardzo utrudniony.

Archidiecezja w swoim oświadczeniu czuła się w obowiązku "przeprosić za kardynała ofiary, które mogły ucierpieć na skutek jego działań" i podkreślała, że:

"fakt, iż sprawa została podjęta, wyjaśniona i doprowadzona do końca potwierdza, że w Kościele nie ma jakiejkolwiek taryfy ulgowej dla tego rodzaju przestępstw oraz że nigdy nie będzie zgody na ich tolerowanie".

Faktem również jednak jest, że kardynał Gulbinowicz nigdy nie został pociągnięty do odpowiedzialności przed świeckim wymiarem sprawiedliwości RP.