., Archiwum prywatne
Ksiądz Marek jest po pięćdziesiątce. Szczupły, ubrany po młodzieżowemu i pod kolor. Na przegubie dłoni błyska bransoleta, bo do męskiej biżuterii ksiądz ma słabość. Opalony, jakby ostatnie wakacje spędził nie pośród podradomskich pól w maleńkiej parafii Pasztowa Wola, ale na Lazurowym Wybrzeżu. Zaprasza mnie do salonu o oliwkowych ścianach. Na stole placek drożdżowy ze śliwkami.
– Sam ksiądz piekł?
– No, prawie. A w ogóle może darujmy sobie "pani" i "ksiądz"? Kawy? – pyta i już biegnie do kuchni.
Do salonu przylega mniejszy pokoik. Rubinowoczewone ściany, plakat z filmu "Gladiator". Z gramofonu lecą włoskie hity z lat 80. Na to wszystko spogląda z pobłażaniem rumiana "Matka Boska w liliach". Wielkoformatowa reprodukcja trochę podrasowana dla księdza przez studentkę malarstwa.
Ornat zielony – młodość (księdza Marka)
O księdzu Wójciku zrobiło się głośno dwa lata temu, kiedy pokaz fantazyjnych ornatów jego projektu otworzył imprezę Radom Fashion Show. Potem był kolejny pokaz, jeszcze głośniejszy - tym razem na targach sakralnych SacroExpo w Kielcach. Internauci natrząsali się z nastoletniego szczypiornisty, który wyszedł na wybieg w ornacie obszytym rybkami i siecią, ciągnącą się za nim niczym tren. – To jakiś żart? – pytali. A jeśli komentowali, to raczej obelżywie.
Ksiądz Marek się nie przejął. Ma misję. Ornaty projektuje od 32 lat, ale zaczęło się znacznie wcześniej.
Ministrantem został mając lat 8, może 9 lat. Zapamiętał zapach starachowickiego kościoła i wyglansowane oficerki plebana, który uważał, że księdzu "krótkiego buta" nosić nie wypada. Koledzy psocili, a Marek z otwartymi ustami patrzył na to, co działo się przy ołtarzu. Już wtedy liturgia nie była dla niego nudna. Była piękna.
– Podczas którejś mszy zauważyłem, że w starym, zielonym ornacie brakuje kamyka. Zrobiło mi się zwyczajnie przykro. No, ale głupio było mi pójść z takim drobiazgiem do samego proboszcza. W domu znalazłem odpustowy pierścionek mamy. Kolor oczka idealnie pasował do ornatu, więc niewiele myśląc wydłubałem je scyzorykiem. Wziąłem igły i nici, wkradłem się na zakrystię i doszyłem kamyk. Nie wiem nawet, czy ktoś to zauważył, ale dla mnie to było ważne – opowiada ksiądz Marek o początkach fascynacji ornatami.
Ornat złoty – bogactwo (mody kościelnej)
Na początku była planeta. Wielki płaszcz w kształcie koła z wycięciem na głowę, czasem z kapturem. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa kapłani przemierzali długie trasy, a im płaszcz był obszerniejszy, tym łatwiej było się nim otulić. Duchowni często szli spać tak, jak stali. Potem już nie musieli, ale szata została.
– Ludzie często oburzają się i mówią, że jak to, Kościół zwraca uwagę na modę? Przecież to nie przystoi. A kto, jak nie Kościół, był przez lata mecenasem sztuki? To pierwsza instytucja na świecie, która się nią zajmowała. Szaty liturgiczne się nam opatrzyły, ale przez lata to był jedyny kontakt wiernych z krawiectwem. I to tym najlepszym, dziś powiedzielibyśmy haute couture – wyjaśnia ksiądz Marek.
Po upadku Cesarstwa Rzymskiego moda kościelna czerpała inspiracje z dworu bizantyjskiego. Szaty stawały się coraz bogatsze, a zdobienia wykonywane z metali i kamieni szlachetnych coraz cięższe. W końcu płaszcz piechura zmienił się w królewską szatę. Nieraz tak ciężką, że trudno było w niej wytrzymać całą liturgię.
Czerwone mokasyny Prady, w których przyłapano kilka lat temu papieża Benedykta XVI, nie były bynajmniej wyrazem, zarzucanego mu wówczas, sybarytyzmu, ale właśnie tradycji. Aż do 1969 roku wierni nie tylko podziwiali czerwony papieski but, ale i całowali go podczas audiencji. Ten zwyczaj zdecydował się znieść dopiero Paweł VI. Podobnie jak "salonową" wersję buta wyściełaną futrem, której reminiscencji można dopatrzeć się w zeszłorocznym hicie domu mody Gucci - mokasynie bez pięty, za to z wystającym futerkiem.
Czerwony but pierwotnie miał symbolizować męczeństwo Chrystusa, ale stał się modnym dodatkiem podkreślającym status. Nie inaczej niż czerwona podeszwa szpilek Louboutin, od kilku lat zastrzeżona jako znak towarowy.
Swoją drogą śledztwo dziennikarskie godne lepszej sprawy wykazało w końcu, że wyśmiewane papieskie mokasyny nie były wcale od Prady, ale od Adriano Stefanellego. Sędziwego rzemieślnika z Novary szyjącego buty także dla Baracka Obamy.
– Kościół kojarzymy z tradycją, ale przez wieki chętnie z nią zrywał. Biskupi zwracali uwagę na trendy, inwestowali w to, co akurat było na czasie. Kiedy powstawała katedra Notre Dame, biskup Paryża zaprosił najlepszych rzemieślników i polecił im zastosować najnowocześniejsze osiągnięcia w ich profesjach. Wszystko po to, żeby powstała świątynia onieśmielająca rozmachem i pięknem. Mówi się, że to była próżność ówczesnych kapłanów. Ja patrzę na to inaczej. Jako na dowód oddania Bogu. Komuś, kto jest dla nas najważniejszy, chcemy podarować to, co najcenniejsze. Tak jest w miłość i w wierze. Bo wiara to też miłość – mówi ksiądz Marek.
W samej Biblii o ubraniach, a raczej – szatach – jest niewiele. Rozdziera się je co prawda na piersiach w geście rozpaczy, ale niewiele poza tym. Tak zrobił Hiob, Kajfasz, wreszcie Jakub, który wcześniej podarował ubranie, skądinąd tęczowe, swojemu synowi Józefowi. Według tradycji rabinicznej każdy, kto usłyszał bluźnierstwo, był do darcia szat zobowiązany i może to tłumaczy dziwne zwyczaje patriarchów. Oprócz tego Biblia naucza, że podczas liturgii niewiasty głowy powinny mieć zakryte, mężowie – wręcz przeciwnie.
– Jestem katolikiem, a katolicyzm to oprócz Pisma Świętego lata tradycji – wzrusza ramionami duchowny, kiedy pytam go, co o ornatach mówi Biblia.
Ornat różowy – radość (i trudy tworzenia)
Polscy księża o swoich szatach wiedzą dużo. Przez całe seminarium mają liturgikę. To przedmiot, na którym uczą się o niuansach liturgii, o tym jak i z czego wyewoluowała. Omawiane są też rodzaje szat, kolory, symbolika. A potem bywa różnie. Młody ksiądz nie ma własnych ornatów. Chodzi w tych, które zastanie w parafii. Jego prywatne ubrania wyrażające przynależność do Kościoła to najczęściej komża lub alba. Do tego sutanna, koloratka, czasem stuła, którą lubi i tyle.
Wbrew pozorom nie w każdym kościele księża są ubrani identycznie. Są biskupi, którzy bardzo dbają o wygląd podwładnych. Przeglądają szaty w parafiach, mówią, że coś się nie nadaje, że ma być elegancko.
– Skoro do kościoła przychodzą ludzie po całym tygodniu pracy, ubrani w koszule i krawaty, wypada, żeby ksiądz wyglądał porządnie przez szacunek do nich. Są i tacy księża, którzy lubią mieć piękne szaty liturgiczne. I ja to rozumiem. Przecież nawet jak człowiek się modą nie interesuje, ale pójdzie do sklepu i kupi miękki sweter, to się cieszy. Ksiądz ma tak samo. Gdyby tak nie było, nie byłoby tylu firm z szatami i tylu modeli – komentuje ksiądz Marek.
Pierwszy ornat uszył z mamą na swoją mszę prymicyjną. Czerwony, ręcznie haftowany, trochę nieudolny. W porównaniu z jego dzisiejszymi projektami – zupełnie zwyczajny.
Marek zawsze lubił się wyróżniać. W liceum kombinował z ciuchami, śpiewał w chórze, grał na gitarze. Wszyscy zdziwili się, kiedy po maturze okazało się, że chce poświęcić życie Bogu. Sądzili, że wybierze szkołę artystyczną. W seminarium bardziej przypominał hipisa niż kleryka. Nosił długie włosy i brodę. Był frontmanem zespołu rockowego. Śpiewał o Jezusie. Kolegami z zespołu byli przyszli księża.
Projektowanie ornatów rozwijało się powoli. Ksiądz Marek projektował je cały czas, ale raczej w standardowym wydaniu. A potem obejrzał "Lalki" – trzy historie o miłości inspirowane japońskim teatrem lalek. Wielu duchownych nie uznałoby filmu za pobożny obrazek. Na ekranie spotykają takie persony jak podstarzały boss yakuzy i zepsute gwiazdki j-pop. Ksiądz Marek zakochał się w Japonii. Owocem tej jednostronnej miłości była jego pierwsza mini kolekcja
Dziś proboszcz z Pasztowej Woli nazywa ten okres swojej twórczości "japońskim", podobnie jak krytycy sztuki dzielą obrazy Picassa na okres różowy czy błękitny. Zaprojektowane przez niego ornaty przypominały kimona i po raz pierwszy spotkały się z niepochlebnymi komentarzami. Tym bardziej, że w każdej z uszytych szat ksiądz Marek odprawiał msze. Rozterki "wyjść w tym czy nie" nie miał nigdy. I nieważne czy chodziło o różową koszulę czy o ornat w pisanki.
– Pewien profesor zarzucił mi, że fascynacja jakąś kulturą nie może być źródłem religijnej inspiracji artystycznej. Jego zdaniem twórczość powinna wyrastać z przeżyć duchowych. Ale dla mnie fascynacja to przeżycie duchowe. Piękno to przeżycie duchowe. Na potrzeby kolekcji wymyśliłem nawet własny alfabet japoński.
– Własny alfabet japoński? – dopytuję.
– Do każdej litery przyporządkowałem znak, wyglądający jak z pisma japońskiego. Opisywałem nimi dokładnie każdy projekt. Jakie mają być kolory, na ile centymetrów wycięcia, co ma być naszyte.
– Żeby szkice ładnie wyglądały?
– Tak. Do dziś wysyłam znajomym kartki pisane tym moim pismem. Niektórzy je rozgryźli, inni się złoszczą – kwituje ksiądz Marek.
Naprawdę nieprzyjemna sytuacja zdarzyła się raz. Kilka lat temu na wernisaż jego wystawy w Gdańsku, przyszła kobieta z wieńcem żałobnym. Na szarfach napis "Śmierć sztuki sakralnej". Rzuciła mu wiązankę pod nogi i poszła. Przejął się, że uraził jej uczucia religijne, ale kuratorka galerii poklepała go po plecach i powiedziała, że to znaczy tylko tyle, że robi prawdziwą sztukę.
Kiedy potem drukował pamiątkowe obrazki z okazji 30-lecia święceń kapłańskich, zdecydował się opatrzyć je mottem – "Sztuka jest jak wiara, jednego tylko się boi: letniości".
Ksiądz Marek jest otwarty na inspiracje. Szył już szaty inspirowane żydowskim Świętem Paschy i arafatką, swetrami norweskimi, porządkowymi na pielgrzymce (ornaty we fluorescencyjnych barwach). Ostatnio obejrzał film dokumentalny o brytyjskim projektancie Alexandrze McQueenie. Myśli o kolekcji tematycznej.
– Nie przeszkadza księdzu, że McQueen był homoseksualistą, narkomanem i popełnił samobójstwo? – pytam.
– Tacy już są ludzie, pokręceni. Mają swoje traumy, demony. Odcinam się od tego, co robił prywatnie, ale nie można mu odmówić talentu.
W każdym kraju działa tzw. komisja liturgiczna. Dopuszcza wzory i kolory szat liturgicznych, inne niż te oficjalnie przyjęte. Tyle że komisja swoje przyzwolenie może wyrażać na dwa sposoby – na zasadzie zgody pisemnej i zgody milczącej. Projekty księdza Marka to raczej ten drugi przypadek. Bo trudno założyć, żeby komisja o pokazach ornatów nie wiedziała, skoro na wystawach proboszcza z Pasztowej Woli regularnie pojawia się diecezjalny liturgista z referatami o szatach.
Do diecezji regularnie przychodzą skargi na księdza Marka. Najczęściej anonimowe. Nie na jego posługę, ale na to "co wyprawia". Przychodziło ich jeszcze więcej, kiedy jeździł na motorze.
Nieżyjącego już biskupa nagabywali czasem inni księża, żeby wreszcie zwrócił Markowi uwagę. Nie podobało się im, jak ubiera się na co dzień i to, że odprawia msze w swoich ornatach. Biskup machnął ręką i powiedział, że jemu to w ogóle nie przeszkadza, bo czymże byłaby łąka bez kolorowych kwiatów. Kościół nie powinien być przystrzyżonym trawnikiem.
Ornat fioletowy – spotkanie z Jezusem (we Włoszech)
W 2004 roku ksiądz Marek pomyślał, że chciałby przewietrzyć głowę, zobaczyć Kościół z innej perspektywy. Jego przełożony zadzwonił do zaprzyjaźnionej diecezji we Włoszech. Powiedział, że jest taki ksiądz, który chciałby u nich pełnić posługę. Wesoły, pracowity, tylko języka ni w ząb. Włosi, jak to Włosi: "niech przyjeżdża" – powiedzieli.
Miesiąc później Marek wysiadł na dworcu w Parmie. Nikt nie czekał, telefonu komórkowego nie miał, więc trochę pochodził i zasnął w kącie, bo w podróży był już od kilkunastu godzin. Zainteresowali się nim policjanci, ale odpuścili, widząc, że bezdomnym nie jest, a po włosku się raczej nie dogadają. Po kilku godzinach na dworcu znalazł go włoski proboszcz.
– Jak się dogadaliście?
– No, nie dogadaliśmy się! On mi mówi, że Guido, ja że ksiądz Wójcik. Uścisnęliśmy sobie dłonie i poszliśmy na plebanię – śmieje się.
Następnego dnia odprawił pierwszą mszę po włosku. Ludzie zataczali się ze śmiechu w ławkach, bo nic nie rozumieli, ale na koniec nagrodzili go brawami.
W górskiej parafii Langhirano w Emilii-Romanii został sześć lat. Z księdzem Guido mieli w pieczy 21 kościółków rozsianych po wzgórzach. Kończyli pierwszą niedzielną mszę, szli na kawę i jechali dalej. Kolejna msza, znowu kawa i dalej w góry.
Kiedy zagaduję, czy z tymi Włochami nie chodziło przypadkiem o karierę w strukturach kościelnych, ksiądz Marek zanosi się od śmiechem. Gdzie mu tam kariera była w głowie! Chociaż owszem, podyplomówkę w Bolonii zrobił.
– Teologia wydaje się zastana, ale to nieprawda. Tak jak w każdej innej dziedzinie nauki, pojawiają się nowe nurty. Głupio tak skończyć seminarium i nic nie robić z tą wiedzą dalej. Uznać, że to już na wieki wieków amen – wyjaśnia.
Do Polski wracał bez żalu. Nauczył się włoskiego i zaczynania dnia od espresso.
– We Włoszech zrozumiałem, że nieważne jak wygląda ołtarz, jak organy i po jakiemu się śpiewa. Tam są tacy sami ludzie, wierzący w tego samego Boga. Ksiądz jest święcony dla Kościoła i dla ludzi. Nie dla diecezji, biskupa, nie dla parafii. Byłem tam, jestem tu, jutro w ogóle może będę gdzie indziej. Lubię kolory swoich ścian i te filiżanki, ale w życiu kapłana to nic ważnego – poważnieje Wójcik.
Ornat DIY – zrób to sam
Ceny ornatów zaczytają się od około 800 złotych i wynikają głównie z użytych materiałów. Są takie po 20 złotych za metr, ale i takie po 1000. Sama produkcja to dziś grosze. Projektuje się haft, wciska się guzik i maszyna zdobi szaty seryjnie. Cenę podbijają metaliczne nitki. Ornaty przeważnie są impregnowane, bo wiszą w zakrystiach niekiedy bardzo starych kościołów. Nie mogą ich tknąć mole, myszy ani wilgoć.
– Szycie ornatów to drogie hobby?
– Staram się, żeby było tanie.
– To znaczy?
– Kombinuję, z czego mógłbym zrobić fragmentem szaty. Bo przecież nie kupuje się materiału na ścinki, tylko minimum z metr, a to kosztuje. Raz zabrałem mamie z domu zasłonę, mam ornat z obrusa, ze starej koszuli. Wiadomo, że materiał-kanwę muszę kupić, ale wybieram te najtańsze. Gdyby wycenić je z pominięciem wartości artystycznej, to by były grosze.
– A z wartością artystyczną?
– Nie mnie to oceniać. No i nie robię ornatów na sprzedaż.
– Nie marzy się księdzu szata z wysokogatunkowej tkaniny?
– Czasem tak, ale myślę, że fajne jest to, że rozwijam się twórczo, a potem taki ornat działa na wiernych. Na jakieś tam moje fantazje, żeby mieć ornat z tego czy z tamtego, szkoda pieniędzy. Bo czy to materiał tani czy drogi projektuje się tak samo, a i efekt podobny.
– Ile ksiądz średnio wydaje na ornat?
– Ze 150 złotych.
Problem jest też z krawcowymi. Bo są krawcowe otwarte i są krawcowe zamknięte. Zamknięta mówi, że tego z tym się nie łączy i kropka. Ksiądz Marek często tłumaczy: "Pani Basiu, wiem, że pani by tak garsonki nie uszyła, ale ja panią błagam, żeby zrobiła pani wyjątek".
– Haftów nie lubię, bardziej takie różne aplikacje z kawałków materiałów, przez które można pokazać symbole, które będzie widać z daleka. A to nie takie hop siup. Wzór trzeba wyciąć, nakleić na fizelinę, usztywnić, naszyć maszynowo, obszyć ręcznie. Wiele krawcowych wymięka, bo prościej przecież tylko skracać spodnie – tłumaczy ksiądz Marek.
Ornat fioletowy – walka i miłość (człowieka do Boga)
Pasja księdza Marka nie wynika, a przynajmniej nie wyłącznie, z przemożnej potrzeby tworzenia. Ornaty to jego sposób na ewangelizację.
– Ludzie przychodzą na mszę i pierwsze, co widzą, to kolor w którym jest ksiądz. Mogą nie wiedzieć, jakie jest święto, być rozkojarzeni, a szata przykuwa ich uwagę. Czasem nie trzeba strzępić języka, ktoś spogląda i wie. Można się obrażać lub nie, ale jesteśmy wzrokowcami, zanim do człowieka dotrze, co usłyszał, dociera do niego obraz – tłumaczy swój plan ksiądz Marek.
Ta wizualna ewangelizacja ma opierać się nie tylko na kolorach, ale też na symbolice chrześcijańskiej. Ludzie znają krzyż, ktoś tam może jeszcze skojarzy lilię czy rybę. Zdaniem księdza Wójcika symbole są odczytywane, ale raczej podświadomie, dlatego z nich korzysta. W kazaniach objaśnia znaczenie tego, co widać na jego szatach, żeby nikt nie wyszedł z przekonaniem, że to tylko jakieś pajacowanie czy wyraz ekstrawagancji.
Księdzu Markowi utkwiła w pamięci pewna audycja. Do Radia Maryja zadzwoniła słuchaczka. Po głosie słychać było, że już starsza kobieta. Powiedziała, że kiedyś jak z mamusią jechały do katedry, to było dopiero przeżycie. Ksiądz wychodził i robił piorunujące wrażenie. Teraz msza się jej nie podoba, bo wszyscy księża zawsze tak samo. Proboszcz z Pasztowej Woli świetnie ją rozumiał. Trudno oddzielić przeżycie duchowe od jego oprawy. I to jest okej. Oprawą można dopomóc przeżyciu.
– Nie rozumiem, dlaczego dla księdza lepszym hobby niż projektowanie miałoby być wędkowanie. Wszystkim nam w jakimś stopniu zależy na wyglądzie. Moda jest bardzo ludzka, a Kościołowi nic co ludzkie nie powinno być obce. Początkiem mojej inspiracji jest jednak wiara. Gdyby interesowała mnie moda, projektowałbym buty – mówi ksiądz Marek Wójcik, jedyny w Polsce, a może i na świecie kapłan, który projektuje ornaty.