Jakub Orzechowski, Agencja Gazeta
Śmierć Dona wywołała burzę na Wyspach. Pracował w dużej międzynarodowej firmie kurierskiej. Właściwie "pracował", to za dużo powiedziane. Był na samozatrudnieniu, a zarabiał tylko wtedy, gdy woził paczki. Bez urlopu. Bez prawa do zwolnienia lekarskiego. Jeździł więc. Dzień w dzień. Przez 19 lat.
Kara za brak zmiennika
Kiedy nie stawiał się do pracy, miał zapewnić zastępstwo. Jeśli tego nie zrobił, musiał zapłacić 150 funtów kary. W takiej samej sytuacji są inni kierowcy.
Tylko że Don Lane chorował na cukrzycę. Jego stan systematycznie się pogarszał, a on nie stawiał się na kolejne wizyty lekarskie. W lipcu zeszłego roku poszedł do okulisty – pracodawca ukarał go grzywną.
Zwracał się do firmy kurierskiej o dzień wolnego, żeby iść do lekarza. W odpowiedzi usłyszał, że wizyta nie zajmuje całego dnia, więc ma płacić karę. Kolejnych już nie chciał. Odwoływał więc kolejne wizyty. A cukrzyca tymczasem pustoszyła jego organizm. Zdarzało mu się zasłabnąć w pracy. Zmarł w styczniu. Pół roku po tym, jak zapłacił karę za nieobecność. – Wciąż bał się kary – wspominała w rozmowie z "Guardianem" jego żona Ruth. – Presja była ogromna. On przedłożył firmę ponad swoje zdrowie – dodała.
Niewolnictwo zaczyna się w głowie
Historia Dona kończy się dramatycznie, ale podobnych jest bardzo wiele. W Polsce co i raz pojawiają się informacje o lekarzach umierających na dyżurach. Jak anestezjolog z Białogardu, która została znaleziona martwa po trwającym cztery doby dyżurze.
Ona również była jednoosobową firmą. W szpitalu, w którym zmarła, nie była zatrudniona na etat. Tak dla szpitala jest taniej. Lekarzowi też się opłaca, bo większa część wynagrodzenia idzie "do ręki". Żeby jeszcze dodatkowo skomplikować sprawę, anestezjolog nie mieszkała w Białogardzie, tylko województwie łódzkim. Łódź i Białogard dzieli czterysta kilometrów z okładem. Daleko jak na dojazd do pracy.
I najprawdopodobniej ona również chorowała. Tak przynajmniej wykazała sekcja zwłok. W jej organizmie wykryto leki przeciwbólowe. I to nie były tabletki na ból głowy. Tylko silne środki uśmierzające ból. Co się stało, że lekarka w kwiecie wieku – miała 44 lata – pracuje cztery dni z rzędu na koktajlu lekowym, kilkaset kilometrów o domu?
I idąc dalej, dlaczego ludzie umierają w pracy?
- Trzeba odróżnić od siebie dwa zjawiska. Pierwsze to pracoholizm. To taki sam "holizm" jak każdy inny, czyli prościej mówiąc uzależnienie. Mechanizm popadania w uzależnienie i jego objawy są bardzo podobne u pracoholika, jak u alkoholika. I to jest zjawisko dobrze w psychologii znane i opisane – mówi Wirtualnej Polsce dr Magdalena Łużniak - Piecha, psycholog z Uniwersytetu SWPS.
- Czym innym jest natomiast coś, co nazywamy niewolnictwem pracy. Czyli funkcjonowanie w takiej kulturze organizacyjnej, która uniemożliwia wyjście z tej pracy. Na ogół pierwszym skojarzeniem jest szwalnia w Bangladeszu, gdzie kobiety i dzieci są zamykane na klucz i pracują ponad siły w koszmarnych warunkach. Ale to stereotyp. Tak naprawdę niewolnikiem można być też na sytym Zachodzie, także w Polsce. Przypomnijmy te doniesienia o kasjerkach pracujących w pampersach w sieci handlowej. Kobietom nie pozwalano nawet pójść do toalety. Albo praca w magazynie, gdzie pracownicy boją się iść na przerwę, bo nie wyrobią norm i zostaną ukarani. I jeszcze są pod ciągłą kontrolą. Tu trudno mówić o pracoholizmie. Prędzej właśnie o pewnej formie niewolnictwa – wyjaśnia.
Dorosłe kobiety w pampersach? To popularna kilka lat temu anegdota obrazująca warunki pracy w dyskontach. Ale nie wzięła się znikąd. Dziewięć lat temu w sklepie w Elblągu kasjerka nie wytrzymała i zsiusiała się, nie przerywając skanowania kodów. Wybuchł skandal. Inspekcja pracy sprawdzała, jak do tego doszło i z drugiej strony – czy kasjerka nie zrobiła tego po prostu złośliwie. Okazało się, że zgłaszała kierowniczce, że musi iść za potrzebą, ale nie dostała na to zgody. Musiała wytrzymać do momentu, aż ktoś będzie ją mógł zastąpić. Nie wytrzymała.
Bez łańcucha i kłódki
Szacuje się, że na świecie żyje ponad 40 milionów niewolników. Lwia część w krajach azjatyckich. Jednak współczesne niewolnictwo to nie tylko klasyczny handel ludźmi, zmuszanie do pracy czy prostytucji. To także praca za głodowe stawki, zastraszanie pracowników, grożenie im, upokarzanie.
Niewolnikiem pracy może stać się także ten, który panicznie boi się jej utraty. Bo skoro praca staje się koszmarem, to dlaczego ci ludzie po prostu nie odejdą? Jak zauważa dr Łużniak-Piecha, powodów jest wiele.
- Po pierwsze bytowe. Jeśli nie pracuję, to nie zarabiam. Nie mam z czego zapłacić rachunków, czy kupić dzieciom farby do szkoły. Po drugie w pracownikach zaszczepiane jest przeczucie, że nic nie umieją, do niczego się nie nadają, jeśli stracą tę pracę, to nie będą mieli nic. A przecież ich wartość zależy właśnie od tego stanowiska. Z perspektywy Warszawy może to dziwić. Ale tam, gdzie nie ma innej pracy, optyka mocno się zmienia – wyjaśnia.
Przykład? Na Warmii i Mazurach bezrobocie jest trzy razy wyższe, niż w okolicy Poznania. O ile warszawiacy przebierają w ofertach, to na Podkarpaciu pracy brakuje. A kiedy wymarzonej posady nie ma, bierze się to, co jest.
Wydawałoby się, że to dotyczy pracowników, którzy nie mają kompetencji cenionych na rynku pracy. Nie znają języków, nie mają dyplomów wyższych szkół, albo właśnie mieszkają na prowincji, gdzie pracy brakuje. Można też przytoczyć dane o rozwoju gospodarczym, które są dla naszego kraju bardzo dobre. Tak niskiego bezrobocia nie było od ćwierć wieku. Firmy od miesięcy skarżą się, że brakuje rąk do pracy. Pojawiły się przedsiębiorstwa zajmujące się sprowadzaniem do Polski pracowników już nie tylko z Ukrainy czy Białorusi, ale nawet Bangladeszu. Jak więc możliwe, że to praca rządzi pracownikiem, a nie odwrotnie? Okazuje się, że to wszystko nie ma aż tak wielkiego znaczenia.
- Granice niewolnictwa pracy są płynne – zauważa psycholog.
- Nie trzeba pracować za minimalną krajową, żeby być niewolnikiem. Można być też niewolnikiem z bardzo wysoką pensją, pakietem medycznym i karnetem na siłownię. Bo tu chodzi o przekonanie, że muszę pracować, bo inaczej wszystko stracę. Że nie mogę pójść do domu, choć jestem zmęczony. Muszę zostać po godzinach, choćby na noc, bo mnie gonią terminy. I wszyscy koledzy robią tak samo. Jem posiłki w pracy, po pracy idę na siłownię z kolegami z pracy i rozmawiamy o pracy, do domu docieram późnym wieczorem, jeszcze popracuję, śpię cztery godziny i znowu jadę do pracy. I tu działa ten sam mechanizm, co u kasjerki w pampersie. Przecież nie mogę nawalić, bo mnie zwolnią, a ja tego nie przeżyję – podsumowuje.