Aneta Wawrzyńczak , 22 listopada 2018

Łotr, gwałciciel, bandyta. Dziś Andrzej jest misjonarzem

Radek Koleśnik/REPORTER, East News

Odsiedział 25 lat. Teraz znów wraca za kraty. Robi to z własnej woli, bo czuje, że tak trzeba. W końcu wybrał go sam Bóg.

Jest w Biblii przypowieść o synu marnotrawnym, który roztrwonił majątek na hulanki, a gdy wrócił skruszony, ojciec przyjął go z otwartymi ramionami. "Trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył, zaginął, a odnalazł się" - tłumaczył drugiemu synowi.

Jest i inna przypowieść, nawet bardziej dobitna. Ta o dobrym łotrze, który konając na krzyżu upomina łotra złego: "My przecież sprawiedliwie odbieramy bowiem słuszną karę za nasze uczynki". I prosi: "Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa". A Jezus na to: "Zaprawdę powiadam ci: dziś będziesz ze mną w raju".

Andrzej szczególnie lubi tę drugą.

Grzech

Andrzej ma 48 lat, a jego bilans życiowy jest taki, że dłużej żył za kratkami niż na wolności. Pierwszy raz zadarł z prawem jako dziewięciolatek. Zaczął od włamań. - Po sąsiedzku miałem recydywistów, oni mi imponowali. Czym? Swoją twardością – wyjaśnia. - Wychodził taki zbój na ulicę i całą okolicą trząsł, wszyscy się go bali. Ja też chciałem taki być. Nawet nie tyle dorównać, co dołączyć.

Autor: Joe Raedle / Staff

Źródło: Getty Images / Tatuaż o tematyce religijnej na plecach mężczyzny odsiadującego wyrok za handel narkotykami.

Udało mu się to jako nastolatkowi, do dziś pamięta, gdy wybrali się w teren całą bandą. Ponad 20 chłopa w siedmiotysięcznym miasteczku, nikt nie odważył się im podskoczyć. To wtedy młody Andrzej naprawdę poczuł, co to jest duma. Nieco później poczuł też coś przeciwnego, na własnej skórze (dosłownie). Za niezliczone już wtedy ucieczki ze szkoły i włamy najpierw trafił do młodzieżowego ośrodka wychowawczego, później do poprawczaka, w końcu do aresztu. Wszędzie dostawał tęgi łomot.

Opowiada: - Jak się przyjeżdżało do wychowka, to na dzień dobry dwóch zeksów (wychowawców) się zbierało i lali tak, że człowiek tydzień do siebie dochodził. Po co? Żeby człowiek wiedział, gdzie się znalazł, jaka jest hierarchia. W kajdanowie (poprawczaku) to samo. Jak skończyłem 18 lat i trafiłem do aresztu, to też mnie milicja na przesłuchaniu zlała, że straciłem przytomność. Obudziłem się cały siny na dołku. Tak się wystraszyłem, że padłem krzyżem na podłogę. Przysięgałem Bogu, że będę grzeczny, że jak tylko wyjdę, pójdę do kościoła, będę się modlić, będę normalnym obywatelem.

W tym postanowieniu wytrwał na wolności całe trzy dni. Ledwie wyszedł z aresztu poszedł na melinę, zrobił włam. Później było tylko gorzej. Miał 21 lat, gdy usłyszał wyrok: 25 lat więzienia. Łącznie, za gwałt (do którego Andrzej przyznał się wtedy i przyznaje dzisiaj) i usiłowanie zabójstwa (którego nie było, przynajmniej nie on się tego dopuścił).

- Kto mi uwierzy, że siedziałem tak długo niesłusznie? Za gwałt bym dostał pięć lat. Ale drugą ofiarą był ksiądz katolicki, ktoś próbował go zabić. Był początek lat 90., to była sprawa bardziej polityczna, bo chodziło o duchownego. Kogoś trzeba było skazać i padło na mnie. Ja się do tego nie przyznaję, ani przed ludźmi, ani przed Bogiem. Bóg wie, że tego nie zrobiłem - mówi Andrzej. I dodaje: - Widocznie tak musiało być. W ten sposób Bóg mną potrząsnął.

Służba

Pastor Janusz Sałaciński należy do Kościoła Zielonoświątkowego w Rzeczpospolitej Polskiej. Pracę z więźniami zaczął 13 lat temu. Namówił go kolega ze zboru, który sam odwiedzał zakład karny w Łowiczu. Pastor nie od razu był do tej posługi przekonany. - Nie chciałem do więzienia jeździć. To nie były żadne obawy, w każdym razie nie jakieś istotne. Po prostu czujemy, że coś chcemy w życiu robić albo nie. Ja tego akurat nie chciałem - wyjaśnia. – Ale w końcu zacząłem rozważać, że Bóg wybrał dla mnie taką drogę. Pewnej nocy w modlitwie odpowiedziałem mu: OK, spróbuję.

Pastor omówił sprawę ze starszymi w zborze, stwierdzili: „Nie możesz jeździć sam, musisz zebrać sobie jakąś grupę”. I jeszcze: "Jak już zaczniesz, to musisz wytrwać, nie może ci się odwidzieć po pół roku". W postanowieniu utwierdził go jeszcze duchowny ze Śląska, którego spotkał na konferencji dla posługujących w więzieniach. Powiedział mu: "Janusz, jak Bóg coś do ciebie mówi, to na co ty czekasz? Bierz się, chłopie, do roboty".

- To do mnie przemówiło ostatecznie. Dopóki Bóg mnie nie odwoła, wiem, że mam prowadzić tę służbę – mówi duchowny. – Zacząłem jeździć do Żytkowic.

Bierzmowanie w koszalińskim areszcie śledczym.

Bierzmowanie w koszalińskim areszcie śledczym.

Autor: Radek Koleśnik / Reporter

Źródło: East News

Satysfakcja i radość - to daje pastorowi zielonoświątkowemu służba w więzieniu. - Widzę, że do więźniów dociera Boże słowo, że przychodzą, choć przecież nie muszą. To jest zakład półotwarty, mają całkiem szeroki repertuar możliwości, mogą pójść do siłowni, świetlicy, coś upitrasić w kuchni. A jednak przychodzą na spotkania ze mną - mówi Janusz Sałaciński.

Opowiada: - Wchodzę do świetlicy, a tam już kilku chłopaków siedzi wokół stołu do ping-ponga, żywiołowo dyskutują z Biblią w rękach. Naprawdę fajnie jest to zobaczyć jak zmieniają się ich twarze, jak stają się bardziej rozluźnieni, radośni. Jak po dwóch godzinach spotkania są skłonni modlić się na głos. Jak zaczynają robić retrospekcje, zastanawiać się, czy można by inaczej. Na początku jest różnie, czasami patrzą po sobie nawzajem, obserwują, kto jest kto, jak się zachowuje, bo jednak w więzieniach wciąż istnieją subkultury. A tu się otwierają, dociera do nich to, co rozważamy z Pisma Świętego - wyjaśnia.

Dodaje, że wielu z nich trwa w tym, mimo konsekwencji, jakie na nich czekają. - Mówię im, że pójście za Jezusem wymaga odwagi. Kiedy próbują w swoim otoczeniu w więzieniu inaczej się zachowywać, są wyśmiewani. A jeżeli chcą wyjść z subkultury grypsujących, to mogą ponieść poważne konsekwencje, głównie fizyczne. I oni to na siebie biorą.

Pastor Sałaciński ma jedną zasadę: nigdy nie pyta osadzonych, za co siedzą i jak długi mają wyrok. – Naprawdę, nie bardzo jestem tego ciekaw. Bo co mi to da? Ja im przychodzę mówić o Jezusie i pomóc im przyjśc do Boga, jeśli chcą zmienić swoje życie, zacząć myśleć w nowy sposób. Z mojego punktu widzenia to obojętne, czy zgwałcił, ukradł, zabił. To Bóg mu odpuszcza grzechy, nie ja.

Kara

Andrzej przyznaje, że gdy usłyszał wyrok, pogniewał się nie tyle na Boga, co na kościół. - Trochę jak Darwin - śmieje się najpierw, a na poważnie wyjaśnia: - Obraziłem się na kościół powszechny. Za to, że ten ksiądz nie powiedział, kto go zaatakował. Twierdził, że nie pamięta, że ma amnezję.

Już za kratkami szybko dał się jednak namówić na spotkanie z duchownym kościoła ewangelikalnego, który odwiedzał więźniów w Wołowie, gdzie Andrzej odsiedział największą część kary (był przenoszony wielokrotnie, łącznie zaliczył około 30 zakładów).

Więźniowie często chodzą na takie spotkania z nudów - w systemie zamkniętym 23 godziny siedzi się w celi, tam się śpi, je, załatwia potrzeby fizjologiczne, czyta, myśli. Jedyna szansa, żeby się wyrwać, to wyjście na spacerniak, jedno bądź dwa widzenia w miesiącu, dwa razy prysznic w tygodniu.

- To się odbija na psychice. Zwłaszcza przy przepełnieniu cel człowiek nie wie, co ze sobą zrobić. Ja sam miałem depresję przez trzy miesiące, a byli tacy, którzy dokonywali samookaleczeń, nawet samobójstwa popełniali. Na takie spotkania z duchownym chodzi się więc z nudów albo żeby coś uzyskać. Bo niektórzy myślą, że może ksiądz coś wyniesie, coś przyniesie, jakąś korzyść się z tego wyciągnie.

To jednak nie przypadek Andrzeja. On poszedł nie z nudów, a ze strachu. - Byłem świeżo po wyroku, 25 lat wstrząsnęło mną, bo policja na przesłuchaniach straszyła mnie, że za usiłowanie zabójstwa, o które byłem oskarżony, mogę dostać nawet dychę. A tu nagle ćwierć wieku… Zacząłem się wtedy modlić, żeby jakoś przez to przejść. Jak trwoga, to do Boga, przyznaję, tak wtedy myślałem.

Z czasem Andrzej zmienił nastawienie. - Dopiero tam, w więzieniu, pierwszy raz zobaczyłem miłość, taką prawdziwą, nieudawaną. Zobaczyłem Boga w twarzach współwięźniów, w ich postępowaniu, w tym, że przyjęli mnie z otwartym sercem - opowiada. I przyznaje, że na początku zachłysnął się przede wszystkim atmosferą spotkań.

- Ten kościół był inny, nieszablonowy, nie było odmawiania różańca, klękania przed obrazami. Był za to zespół, graliśmy i śpiewaliśmy. Składaliśmy wyznania, że już do Boga należymy. Widziałem, jak ludzi ogarnia Duch Święty. Pani sobie wyobrazi: chłop sto kilo wagi, a pada na podłogę jak piórko. Dla mnie to było fascynujące.

Sam Andrzej nawracał się przez dwa lata. - To było jak odwrócenie się o 180 stopni. I ja się tak odwróciłem - mówi. Dodaje, że początkowo mało kto ze służby więziennej w to jego nawrócenie wierzył. Tłumaczy to tak: - To już jest syndrom ich pracy, to przeczulenie, że ktoś może robić to tylko na pokaz albo żeby coś uzyskać.

Autor: Radek Koleśnik / Reporter

Źródło: East News

Pastor zielonoświątkowy potwierdza: - To, że więźniowie oszukują, udają nawrócenie dla osiągnięcia różnych korzyści, jest wliczone w służbę funkcjonariuszy więzienia.

Przyznaje, że sam przynajmniej raz dał się zbajerować. Przez pół roku na spotkania z nim przychodził tylko jeden więzień, siłą rzeczy zaprzyjaźnili się, rozmawiali o sprawach duchowych i tak ogólnie, o życiu. Janusz Sałaciński: - Dla mnie wskaźnikiem, czy autentycznie ktoś coś przeżywa, czy udaje, jest jego modlitwa. On mnie zbajerował, odebrałem jego modlitwę jako szczerą. Później mnie oszukał. Wyszedł na przepustkę, zadzwonił, płakał, że córeczka mu umarła. Chciał przyjechać, żebym mu to wszystko wyjaśnił. Zanim dojechał, zadzwoniła do mnie jego konkubina, okazało się, że jego córeczka ma się dobrze. Jaki miał interes? Może chciał uzyskać jakąś pomoc.

Strażnicy dopiero z czasem przekonali się, że w przypadku Andrzeja to nie była zwykła "bajera". Dlatego dostał zgodę, by skończyć za kratkami technikum, zdać maturę, a wreszcie - po trzech latach starań - został przeniesiony do systemu półotwartego, później otwartego. Dostał przepustki, trzy miesiące rocznie, mógł pójść na studia. Wybrał dwa kierunki, za jednym zamachem robił licencjat z poradnictwa i profilaktyki społecznej oraz teologii protestanckiej, na wolności skończył magisterkę. Na horyzoncie majaczy doktorat, dostał już rekomendacje, miałby pisać o subkulturze więziennej.

Nawrócenie

Więźniów, którzy deklarują, że się nawrócili i będą żyli inaczej, nie wrócą za kratki, pastor Sałaciński często uprzedza: weryfikacja przyjdzie na wolności, to będzie trudne, dostaniecie jak obuchem w łeb.

- Ja to obserwuję, stykam się z tymi, którzy wychodzą. Czekanie, aż zadzwonią albo zobaczę ich pijanych jest najtrudniejsze. Nie mam wtedy poczucia zmarnowanego czasu, ale bezsilności. Myślę, że wielu kapelanów mogłoby to samo powiedzieć: "obserwujemy symptomy nawrócenia, a mimo to człowiek wraca do grzechu, upada” - wyjaśnia.

Przypadki prawdziwego (i trwałego) nawrócenia w ciągu 13 lat posługi może zliczyć na palcach dwóch rąk, nie więcej. Porażek jest dużo więcej, głównie dlatego, że – jak mówi pastor - "oni nie mają dużego wyboru miejsca do życia po wyjściu". Więźniowie często nie tylko nie umieją pracować (praca w więzieniu to jest nagroda, przywilej), ale zdaniem pastora w ogóle nie potrafią funkcjonować w społeczeństwie.

- Są przypadki, że człowiek dostaje pracę, wynajmuje mieszkanie. Mija miesiąc, dwa i wraca do starych nawyków. Bo nie umie żyć, nie ma obok siebie kogoś, kto by nim pokierował. Najczęściej więc trafiają na stare śmieci, do środowiska, z którego pochodzą. I w którym nie dają rady wytrwać w swoich postanowieniach - mówi pastor Sałaciński.

Zaraz jednak dodaje: - Zdarzają się prawdziwe nawrócenia, kiedy widzę, że człowiek inaczej myśli. Niektórzy z nich nawet całkowicie przechodzą na drugą stronę, jeżdżą do więzień, prowadzą tę służbę.

To właśnie przypadek Andrzeja. Tuż po wyjściu na wolność dostał ordynację, jest pastorem Kościoła Chrystusowego w Rzeczypospolitej Polskiej, właśnie zakłada małą wspólnotę w swoich okolicach. Chce stworzyć ośrodek dla zagrożonych wykluczeniem, bo "tacy ludzie nie mają gdzie pójść, społeczeństwo traktuje je jak trędowatych".

Nieustannie też wraca za kratki, tym razem z legitymacją wystawioną przez MSWiA - taką samą, jaką otrzymują wszyscy duchowni. Jak sam przyznaje, to dużo mu ułatwia: - Nie muszę mieć dokumentów, żeby wejść do więzienia, dawać świadectwo, rozmawiać z ludźmi. W końcu nikomu nie przychodzi do głowy, że duchowny, z dwoma dyplomami, mógł sam siedzieć. Z kolei urzędnicy, ludzie z różnych instytucji, na przykład MOPS-u patrzą na mnie często jak na "cudusia". Ekscytują się, że człowiek taki jak ja wyszedł na prostą.

Dla Andrzeja powrót za kraty, choćby na chwilę, w charakterze duchownego, nie jest traumą. Przeciwnie, taką widocznie ma w życiu misję (nie bez przyczyny w legitymacji ma wpisane: misjonarz).

- Sam pamiętam, że najbardziej przemawiały do mnie świadectwa tych, którzy wyszli na prostą. Wierzyłem wtedy, że to jednak jest możliwe - opowiada. Obecnie pełni służbę w zakładach poprawczych. Tam młodym ludziom z przeszłością i pozornie bez przyszłości opowiada przede wszystkim o sobie, jak zszedł na złą drogę i jak z niej zawrócił. Śmieje się: - Nauczyciele mówią mi, że oni nie mogą wysiedzieć na lekcji, a na spotkaniach ze mną nie chcą nawet wychodzić na przerwy. Myślę, że taki człowiek jak ja, jest dla nich najbardziej wiarygodny.

Pokuta

Andrzej odbył karę „od dzwona do dzwona” (czyli ani o dzień nie miał skróconego wyroku). - Nie ubiegałem się o warunkowe zwolnienie, bo chciałem wyjść na czysto, bez kuratora, bez tłumaczenia się. A przede wszystkim nie chciałem skamleć, chciałem mieć choć trochę godności, bo jej deficyt najbardziej mi doskwierał w więzieniu. Teraz mogę powiedzieć, że jestem w pełni wolny.

W jego przypadku, zwłaszcza demoralizacji w młodym wieku, można zadać pytanie: Andrzej, gdzie byli twoi rodzice? Odpowiedź będzie taka: „ojciec pracował całymi dniami, po 12, nieraz 18 godzin na dobę, miał na utrzymaniu troje dzieci. Matka najpierw owszem, była, tylko że lekkiego prowadzenia i uzależniona od alkoholu”.

Andrzej takiej normalnej mamy nie pamięta, mówi, że bardzo wcześnie się "wykoleiła". Później zniknęła całkiem, materializowała się w domu tylko pod postacią kolejnych wezwań do zapłaty zaległych zadłużeń. - Potwornie nienawidziłem mamy. Teraz człowiek inaczej na to patrzy, bierze pod uwagę to wykolejenie, chorobę alkoholową.

A wtedy? Wtedy czuł, że musi się jakoś zemścić. Padło na niewinną kobietę, starszą od niego, zupełnie przypadkową. To ją Andrzej zgwałcił. - Nie miałem dziewczyny, pochlałem, to raz. A druga rzecz: odbiło się piętno mamy, wtedy kobiety były dla mnie szmatami. Tak jak córka alkoholika nienawidzi wszystkich mężczyzn, tak ja nienawidziłem wszystkich kobiet. Ale nie chcę zrzucać winy na matkę, biorę odpowiedzialność za to, co się stało. Przecież są ludzie, którzy też mieli ciężkie życie, może nawet gorsze niż ja, a nie popełnili przestępstwa - wyjaśnia. I dodaje: - Gdybym miał z tamtą kobietą kontakt, to bym zrobił to, co do mnie należy, czego by Bóg ode mnie wymagał. Pojechałbym do niej, spróbował się pojednać, poprosić o przebaczenie.

Pastor Sałaciński potwierdza, że wielu więźniów, wśród których pełni służbę, pochodzi z rodzin patologicznych. Zanim trafią za kraty, często są już skazani. W dzieciństwie, na wykluczenie. - Są pozbawieni opieki rodziców, zaniedbani, głodni, bo rodzice są wiecznie pijani. Częsty jest też schemat: ojciec nie wiadomo gdzie, matka przyjmuje kolejnych klientów - wyjaśnia. I dodaje, że "nawet tacy ludzie się nawracają, nieraz naprawdę widać po nich to, że zmienili swoje życie, a raczej, że Bóg zmienił ich życie".

Autor: Radek Koleśnik / Reporter

Źródło: East News

Dlatego pastor Sałaciński wierzy w nawrócenie Andrzeja. Poznali się kilka lat temu w więzieniu w Pionkach, gdzie Andrzej odsiadywał końcówkę wyroku w systemie otwartym, a Janusz przyjeżdżał jako misjonarz. Zanim pastor zdecydował się, że skontaktuje mnie z nim, tak opowiadał o Andrzeju: - Siedział 25 lat, większość dorosłego życia spędził w więzieniu. Zrobił studia, pracuje, jest samodzielnym człowiekiem. I trzyma się. Trzyma się wiary w Boga, chce mu służyć. Ja w to wierzę, widzę to. To jest prawdziwe nawrócenie.

I dodaje, że rzadko ludzie z zewnątrz chcą w to wierzyć lub przebaczyć. Zaraz dodaje: - Może tak po ludzku nieraz nie należałoby się to wybaczenie. Ale w modlitwie, którą znają chyba wszyscy Polacy, są słowa: "i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy". Nie jest powiedziane, że odpuszczamy tym, którzy są tego warci, nie popełnili zbyt wiele zła. I Bóg też nam nie stawia warunków, ja przynajmniej ich nie widzę. Wierzę, że każdy może się nawrócić, Jezus w końcu powiedział, że Syn Człowieczy przyszedł na Ziemię znaleźć to, co zginęło.

To znów przypadek Andrzeja. On sam wierzy, że Bóg już go odnalazł i mu wybaczył: - Ta scena z Biblii, z Jezusem i dobrym łotrem na krzyżu, jest dla mnie bardzo gruntująca. Bo tam Jezus mówi: możesz wyjść na prostą, nie jesteś zły. I ja to przyjąłem do siebie, pozostaję w przekonaniu, że już nie dam się zwieść.