Jakub Majmurek , 13 grudnia 2019

Majmurek: Zapnijcie pasy, nadszedł czas Borisa

Boris Johnson cieszy się ze zwycięstwa w wyborach, Stefan Rousseau, Getty Images

Tego nikt się nie spodziewał. Sondaże spływające tuż przed wyborami pokazywały odrabianie strat przez Partię Pracy. A jednak Boris Johnson wygrał. A to oznacza, że era niepewności w brytyjskiej polityce i dla Polaków na Wyspach dopiero się zaczyna.

Wielką Brytanię pod przywództwem Johnsona czeka czas wielkiej niepewności. Obiecywane przez torysowskiego premiera przegłosowanie rozwodu z Unią Europejską nie będzie – by użyć słów Churchilla – nawet początkiem końca Brexitu, a co najwyżej końcem jego początku. Brexit – teraz niemal pewny - będzie tylko początkiem kłopotów Wielkiej Brytanii.

Jak żyć, panie premierze?

Londyn będzie musiał dopiero ustalić swoje handlowe i polityczne relacje z Europą poza okresem przejściowym. Jeśli nie uda się wypracować porozumienia, Zjednoczone Królestwo będzie handlować z Europą na ogólnych zasadach Światowej Organizacji Handlu, będzie to oznaczać – zdaniem większości ekspertów – wymierne straty dla silnie zależnej od europejskich rynków brytyjskiej gospodarki.

Równie ważny jest nowy pakt handlowy ze Stanami Zjednoczonymi – Trump będzie żądał od Brytyjczyków deregulacji rynku na amerykańską modłę (np. w kwestii norm żywności), na którą społeczeństwu ciężko się będzie zgodzić.

Co z Polakami na Wyspach?

Wielka Brytania musi też rozstrzygnąć, jak zorganizować problem migracji i rynku pracy dla cudzoziemców. Torysi wygrali, obiecując radykalne ograniczenie migracji. Choć Johsnon obiecywał w Warszawie, że Polacy, którzy legalnie przyjechali pracować na Wyspy, nie mają się czego obawiać, to biorąc pod uwagę ogólny polityczny klimat, jaki wyniósł go do władzy, polityka nowego rządu może naszych rodaków jeszcze niemile zaskoczyć.

Nie wiadomo też, jak będzie wyglądała polityka gospodarcza i społeczna władz w Londynie po Brexicie. Johnson przedstawiał się w przeszłości jako reprezentant solidarystycznego, empatycznego konserwatyzmu, zatroskanego także o spójność społeczną. Do swojego pierwszego rządu powołał jednak takich polityków jak Priti Patel i Savid Javid, którym zawsze marzyła się kolejna rewolucja w stylu Thatcher, jeszcze bardziej kurcząca brytyjskie państwo dobrobytu i wprowadzająca logikę rynku wszędzie tam, gdzie jeszcze ona nie panuje.

Koniec Zjednoczonego Królestwa?

Wielka Brytania być może zdecydowała, że chce wyjść z UE, ale pytanie, w jakim kształcie wyjdzie. Szkocka Partia Narodowa (SNP) jest obok Torysów największym zwycięzcą tych wyborów, a jej program zakłada kolejne referendum w sprawie szkockiej niepodległości. Szkocja nie chce Brexitu - w 2016 zagłosowała zdecydowanie za pozostaniem w UE.

Johnson w kampanii zapewniał, że żadnego referendum w sprawie Szkocji nie będzie, SNP jednak nie odpuści. A i sami Torysi mogą zastanawiać się, czy odejście Szkocji – gdzie Konserwatyści zawsze mają problemy z walką o mandaty – nie byłoby dla nich politycznie korzystne. Oznaczałoby to jednak koniec unii trwającej od 310 lat. Tu jednak rozwód byłby pokojowy.

Co innego w Ulsterze.

W Irlandii Północnej partie unionistyczne przegrały, wzmocniły się za to te republikańskie. Pierwszy raz w historii partie katolickie mają przewagę mandatów nad partiami protestanckimi (9 do 8). Powrót twardej, fizycznej granicy w Irlandii Północnej – a o to od miesięcy toczyła się batalia na linii Bruksela-Londyn, zaś cała UE stała murem za premierem Irlandii, który taką ewentualność zwalczał - może odmrozić kwestię irlandzką. To, że ten krwawy konflikt udało się wyciszyć na dwie dekady, ma dwie przyczyny: wynegocjowane przez rząd Blaira porozumienie i obecność obu państw w UE.

Teraz tego drugiego czynnika zabraknie.

W najczarniejszym z czarnych scenariuszy Johnson – czego z pewnością nie chce – może się okazać ostatnim premierem Zjednoczonego Królestwa, a pierwszym - samej Anglii. Jego zwycięstwo oznacza, że czas odziedziczonych po dwudziestym stuleciu politycznych pewników się kończy. Także w samej brytyjskiej polityce.

Padł czerwony mur

Dzielący polityczną mapę Wielkiej Brytanii "czerwony mur", ciągnący się od Walii, przez miasta środkowej Anglii, po granicę Szkocji, runął. Laburzyści zanotowali najgorszy wynik od 1935 roku, tracąc tradycyjnie głosujące na nich okręgi. Oswojona od dekad (Johnson zdobył więcej mandatów, niż jakikolwiek torysowski lider od czasu zwycięstwa Margaret Thatcher w 1987 roku) - wyborcza mapa Wielkiej Brytanii właśnie się posypała.

W poprzednich wyborach, w 2017 roku, to Labour Party okazała się sondażowo niedoszacowana. Komentatorzy spekulowali, że niewykluczony może być parlament bez żadnej wyraźnej większości.

Ale dwa lata później brytyjski premier trafnie odgadł, że spór o Brexit daje konserwatystom unikalną szansę wygrania wyborów w tradycyjnie „czerwonych”, przemysłowych, robotniczych okręgach wyborczych, które w 2016 roku zagłosowały za wyjściem z UE.

Plan się powiódł. Konserwatystom udało się zatopić zarówno Partię Pracy, jak i radykalnych brexitowców Nigela Farage’a.

Torysi Johnsona zdobyli mandaty w miejscach, które od dekad nieprzerwanie głosowały na Partię Pracy. Najbardziej symboliczną klęskę Laburzyści ponieśli w okręgu Bolsover w środkowo-wschodniej. Anglii Tradycyjnie górniczy region od 39 lat reprezentowany był w Izbie Gmin przez Dennisa Skinnera - jedną z ikon lewego skrzydła Partii Pracy. Do parlamentu trafił z kopalni, gdzie pracował jako zwykły górnik. Jego tyrady przeciw brytyjskiemu establishmentowi, czołowym politykom torysów i królowej stały się czymś w rodzaju parlamentarnej tradycji. Wczoraj Skinner przegrał.

Upadek Corbyna

Wyborcza przegrana może kosztować Jeremy’ego Corbyna fotel szefa Labour Party. Zamiast zjednoczyć wszystkich przeciwników Brexitu i nielubianego na lewicy Johnsona, partia - i jej elektorat - się podzieliły.

Laburzyści nie mogli ani opowiedzieć się jasno za Brexitem, ani przeciw niemu. Część elektoratu chciała wyjścia z Unii. Część chciała pozostać w UE i żądała drugiego referendum. Sam Corbyn, przez lata niechętny zjednoczonej Europie, w 2016 roku oficjalnie poparł pozostanie Wielkiej Brytanii w Unii, ale całkowicie odpuścił kampanię przed referendum – jakby nie zależało mu na wyniku. W kampanii postawił na kompromisowe rozwiązanie: oficjalne stanowisko partii głosiło, iż wynegocjuje ona nowy, lepszy układ rozwodowy z Unią, niż ten przedstawiony przez Johnsona, a następnie podda go kolejnemu referendum. Brytyjczycy mieli w ten sposób sami zdecydować, czy chcą poprzeć konkretny Brexit, czy jednak zostać w Unii.

Skomplikowane, prawda? Zwłaszcza jak na przekaz wyborczy. I zwłaszcza, że sam lider partii nie potrafił powiedzieć, czy w przyszłym referendum będzie namawiał Brytyjczyków do głosowania za Brexitem, czy za pozostaniem w Unii. To siedzenie okrakiem na barykadzie się zemściło.

Laburzyści próbowali przenieść centrum wyborczej debaty na takie kwestie jak ochrona zdrowia, przyszłość państwa opiekuńczego, nierówności społeczne. Wynik pokazał jednak wyraźnie, że kwestią numer jeden w 2019 roku jest Brexit. Partia, która próbowała to zignorować, została ukarana. Teraz kara zapewne czeka też jej lidera.

Socjalizm XXI wieku poczeka

Wybrany przez mobilizację partyjnych dołów, przez kolegów i koleżanki z parlamentarnej reprezentacji partii Corbyn traktowany był z olbrzymim sceptycyzmem. Dla części wyborców stał się mesjaszem lewicy, dającym szansę nie tylko na odsunięcie torysów od władzy, ale także na brytyjski "socjalizm XXI wieku". Dla części zawsze pozostał tylko niepoważnym radykałem, skompromitowanym przez swoje poglądy w takich kwestiach jak IRA czy radykalna krytyka Izraela, oferującym powrót do polityki lewego skrzydła Partii Pracy z lat 70., którą laburzyści musieli porzucić, by mieć w ogóle szanse realnie liczyć się w walce o władzę w zmienionej przez reformy Thatcher Wielkiej Brytanii.

W tych wyborach Corbyn startował z niższymi sondażowymi wskaźnikami poparcia, niż jakikolwiek lider opozycji od lat 70. Liczył na to, że zła prasa i podobne kryzysy nie zaszkodzą partii, że wyborców przekona program. A proponował wizję solidarnego, nowoczesnego welfare state, opartego na silnej obecności państwa w gospodarce oraz hojnych usługach społecznych.

Projekt corbynowskiego "socjalizmu XXI wieku" został jednak negatywnie zweryfikowany. I to tak mocno, że gwałtowny spór o to, kto jest winien klęski, jest pewny.

W robotniczych okręgach na północy Corbyn był traktowany jako oderwany od życia ekscentryczny radykał z klasy średniej z Londynu. Laburzystom potrzebny jest trybun ludowy, który będzie lepiej przemawiał do różnych grup społecznych i nie będzie wywoływał u brytyjskiego everymana kontrowersji kontaktami z radykalnymi palestyńskimi działaczami, czy ciepłymi słowami dla przywódców w typie wenezuelskiego prezydenta Nicolasa Maduro. W tak trudnej sytuacji - przegrani i bez ciekawego lidera na horyzoncie - laburzyści ostatni raz znajdowali się w latach 80. Spór o przyszłą tożsamość brytyjskiej lewicy jest więcej niż pewny, a jak się skończy - nie wiadomo. Nie wiadomo też, jak rządy BoJo, jak bywa nazywany Johnson, zmienią Zjednoczone Królestwo. Ani czy pozostanie ono zjednoczone. Ani – czy cokolwiek w brytyjskiej polityce pozostanie takie samo.