"Czytaj między wierszami" - przesłanie serialu jest proste, HBO
"The Wire", serial-legenda. Rozprawki na temat tego, czy jest najlepszym serialem na świecie, czy nie, zostawmy na boku. Po prostu jest, koniec dyskusji.
Baltimore. Duszna atmosfera blokowisk. Trawniki z ampułek po heroinie. Rap, nisko opuszczone spodnie i spluwy. Policjanci-alkoholicy i gangsterzy o gołębim sercu. Dilerzy narkotyków i kursy z ekonomii. Gliniarz-lesbijka i morderca-gej. Skorumpowani politycy, Polacy i budki telefoniczne. Wśród nich jeden sprawiedliwy, który rozumie "grę".
Wszyscy mówią trudnym do zrozumienia slangiem. Praca policjanta jest żmudna, a w gangach nie działają mityczni mafiosi, tylko chłopaki z sąsiedztwa. Większość widzów odpada po pierwszym odcinku. Potem jest jeszcze gorzej. W drugiej serii główną rolę "grają" związki zawodowe, w trzeciej politycy, w czwartej szkoły, a piątej media. Mało tego, nakręcono go w pradawnym formacie 4:3. Nuda.
Przyznaję, polecanie komukolwiek "The Wire" brzmi głupio. "No to serial o gangach, które sprzedają dragi i policji, którzy ich podsłuchują. A, jest jeszcze o polityce. O! Są tam Polacy" - kiedyś próbowałem to zrobić. Ale nie tylko ja mam z tym problem. "Pamiętam, jak po pierwszym sezonie, powiedziałem, że za 20 lat 'The Wire' będzie uważane za najlepszy serial w telewizji, którego nikt nie oglądał. Byłem więc prorokiem" - stwierdził Lawrence Gilliard Jr., serialowy D'Angelo.
"Pieprzyć przeciętnego widza"
Miał rację. Widzowie nie dopisali, serial nie zarobił, "The Wire" docenili krytycy. Zgodnie uznali go za najbardziej realistyczną produkcję jaka powstała w telewizji. 15 lat po premierze serial triumfuje. W dobie "Gry o tron", "House of Cards" czy "Stranger Things" to ewenement. Nieznani aktorzy, monotonna fabuła i brak efektów specjalnych. Wygrał realizm, scenariusz i bohaterzy.
To w "The Wire" znajduje się jedna z najciekawszych scen, jakie kiedykolwiek nakręcono w TV. Sezon 1, odcinek 4. Jimmy McNulty i Bunk Moreland na miejscu przestępstwa. W roli głównej słowo "fuck". Arcydzieło.
Typowy odbiorca telewizji nie ma tu czego szukać. "Pieprzyć przeciętnego widza" - z uśmiechem na ustach reklamuje swój serial David Simon. "Nie ma smoków, bo nie potrafię kreować światów, które nie istnieją. Pokazuję rzeczywistość" - dodaje. Szarlatan, ignorant, czy narcyz? Wszystko po trochu.
Bo "The Wire" to David Simon. Urodził się w Waszyngtonie, ale dorastał w Baltimore. Na studiach złapał dziennikarskiego bakcyla. "To praca Boga" - mawiał. W 1982 roku zatrudnił się w "Baltimore Sun". Wtedy była to jedna z największych i najważniejszych gazet w Stanach Zjednoczonych. Ale po kilku latach miał dosyć. Poczuł się rozczarowany, szukał impulsu i znalazł go. Pozwolono mu przez 12 miesięcy obserwować pracę Wydziału Zabójstw w baltimorskiej policji. Ten rok zmienił świat telewizji.
Opus magnum policyjnych reportaży
"Będę jak mebel" - przekonywał szefostwo policji. Chodził, nudził, pisał prośby. W końcu udało się - dostał pozwolenie. Rok 1988, Simon zaczął pracę. Stanął przed trudnym zadaniem. Musiał przekonać do siebie detektywów. I z tym był problem.
"Był białym facetem. Łatwo go było nie zauważyć. Średniego wzrostu, nie odznaczał się niczym szczególnym. Miał ciało, ale było ono pozbawione rzeczy, które normalnie kojarzą się z ciałem, takich jak mięśnie. Te, które istniały, były zręcznie ukryte pomiędzy kośćmi a ciałem. Miał włosy, nietrwałego rodzaju" - ocenił go jeden z gliniarzy. "Moi koledzy i ja uśmiechaliśmy się głupkowato i bawiliśmy się jego kosztem jak niemowlęta, które znalazły w kołysce nową zabawkę" - opisał go późniejszy porucznik Wydziału Zabójstw, Terry McLarney.
"Stał się przysłowiowym karaluchem na ścianie, chłonącym wszystko, podczas gdy my byliśmy zbyt zajęci rozwiązywaniem morderstw. Nauczyliśmy się otwierać drzwi powoli, żeby nie uderzyć Dave'a w twarz. Słuchał przez szczeliny we framudze drzwi" - dodał inny detektyw. To wyrok, brzemię. Każdy zapadłby się pod ziemię. Ale nie on.
Cudem Simon nie zraził do siebie policjantów, z czasem przyjęli go jak swojego. Słuchał, chłonął, w końcu wszystko spisał. Powstała cegła, ponad 800 stron. Książka "Homicide. A Year on The Kiling Streets" to relacja dzień po dniu. Dzień, noc, lato, zima. Narkotyki, zabójstwa, krew i gwałty. Opowieść o wojnie w mieście. Baltimore, ucieleśnienie teorii chaosu. Władze miasta nigdy mu tego nie wybaczyły.
"Wargi rozchylone i wygięte w lekki, niewyraźny grymas. Ma 11 lat"
To portret miasta, które Simon znał na wylot. Zaułki, ulice i ciała. Mnóstwo ciał. "Martwy mężczyzna leży obok bocznych drzwi narożnego domu, na plecach, z nogami w rynsztoku, ramiona ma częściowo rozciągnięte, twarz zwróconą na północ. Ciemnobrązowe oczy zastygły pod na wpół przymkniętymi powiekami w wyrazie mglistego zrozumienia, jakże typowym dla niedawno i nagle zmarłych. Ostatnie spojrzenie zamordowanego człowieka przypomina wzrok podekscytowanej uczennicy, której nagle objawiła się logika prostego równania" - pisał Simon.
Kiedy ginie diler, wszyscy przechodzą nad tym do porządku dziennego. Ale nie, kiedy ginie dziecko. "Woda deszczowa zbiera się w małe paciorki i spływa w zagłębienia jej twarzy. Ciemnobrązowe oczy są szeroko otwarte. Wargi rozchylone i wygięte w lekki, niewyraźny grymas. Jest piękna, nawet teraz. Spoczywa na lewym biodrze, z głową przechyloną na bok, wygiętymi plecami, jedną mnogą przerzuconą nad drugą. Ma 11 lat" - notuje dziennikarz. Nikt nie żartuje, nikt nie świntuszy. Cisza.
Śmierć Latonii Wallace stała się tematem przewodnim książki. Wstrząsnęła autorem i detektywami. Sprawa pozostała otwarta, podejrzany o ksywce "Rybak" nie załamał się podczas przesłuchań. Nie było dostatecznych dowodów. Mężczyzna zmarł po latach. "Do tego czasu zobaczyłem już dosyć, żeby wiedzieć, że puste, dwuznaczne zakończenie jest zakończeniem właściwym" - przyznał Simon po latach.
Czarny - dobrze, czerwony - źle
Trzy tygodnie od 8 do 16, potem dwa tygodnie od 16 do 24, a potem tydzień od północy do 8. Tak wyglądają zmiany detektywów. Najczęściej zostają po godzinach. Albo idą do baru. Morderstwa dzielą na dwa rodzaje: "zagadki" i "samograje". Przykład pierwszego typu, to wezwanie do ciemnej, bocznej uliczki, w której jest ciało. I nic więcej. Z kolei "samograje" rozwiązują się same. "Detektyw przechodzi nad ciałem i staje twarzą w twarz z nieżałującym swego czynu mężem ofiary, który nawet nie zadał sobie trudu, żeby zmienić zakrwawione ubranie i słyszy: zadźgałem sukę, gdybym miał okazję, zrobiłbym to jeszcze raz" - czytamy w książce.
W Wydziale Zabójstw rządzi tablica. Wielki prostokąt białego papieru. Czarne linie dzielą go na sześć kolumn. Liczby. Kolor czarny i czerwony. Czarny - sprawa zamknięta, czerwony - otwarta. Czarny - dobrze, czerwony - źle. Detektywi rywalizują jak sprzedawcy przecenionych samochodów. Rozwiązują sprawy, aby uzyskać wskaźnik wykrywalności. To papierek lakmusowy, początek i koniec wszelkiej dyskusji.
W Baltimore dzieje się dużo. Ponad 2/3 przestępstw związanych jest z narkotykami. Detektywi zajmują się morderstwami i papierkami. Tonami dokumentów. Biurokracja ponad wszystko. Pierwsze, czego uczy się policjant trafiający do Wydziału Zabójstw, tu umiejętność opisywania wszystkiego: relacji każdego świadka, każdego tropu, każdego szczegółu. To system obronny. Bo kiedy "góra" zechce zobaczyć, nad czym pracuje od miesięcy detektyw, który w dodatku dostał "zagadkę", musi mieć podkładkę. Niektórzy wypisują 100 raportów dobowych, niektórzy 1000. Jeden druczek dla martwego, umierającego i rannego. Formularz 78/151, biblia gliniarza. I jedna z reguł Wydziału Zabójstw: ofiara ginie raz, miejsce zbrodni można zamordować tysiąc razy.
Ogólna zasada w Baltimore jest inna. "Jeśli coś wygląda jak gówno, pachnie jak gówno i smakuje jak gówno, trafia do Wydziału Zabójstw". Detektyw zajmuje się ponad 10 morderstwami rocznie jako główny śledczy. Oprócz tego kilka spraw jako pomocniczy. Ogarnia 50-60 strzelanin, pchnięć nożem i pobić. Bada wszystko. Przedawkowanie narkotyków, samobójstwo, utonięcie.
Dźwięk piły, odgłos dłuta, widok ściąganej skóry z głowy
Najgorsze jest lato. Lato to pracowite zmiany. Lato to reanimacja na oddziale urazowym. Lato to obietnica kałuży krwi na brudnym linoleum. Lato to bójka na noże, całodzienna awantura domowa i jedna wielka strzelanina. Lato w Baltimore to pora morderstw bez motywu. 16 - letni uczeń szkoły ginie od postrzału w brzuch. Narkotyki? Nie, poszło o lody. Wiśniowe, 15 centów za porcję. Lato to wojna.
Lato to makabra, koszmar, danse macabre. Starszy mężczyzna tydzień leży w zagraconej piwnicy. "Eksploduje ci w rękach" - ostrzega detektyw. "Nie mnie, jestem artystą" - ripostuje sanitariusz. Rozdęte zwłoki wybuchają jak przejrzały melon, a skóra ześlizguje się z klatki piersiowej. Detektyw idzie zjeść. "Rostbef, surowy" - z dumą prezentuje kanapkę - "No, co? Podczas zmiany można zjeść tylko raz".
Jest jedna rzecz, przy której wymięka każdy. Sekcja zwłok. Dźwięk piły, odgłos dłuta, widok ściąganej skóry z głowy. Zaczyna się od uszu i idzie w kierunku twarzy. Potem chrzest bojowy dla nowych. Wizyta w barze po drugiej stronie ulicy. Na śniadanie jajecznica i piwo. W kostnicy zaczynasz wierzyć w Boga. Tam powstaje intymna relacja pocisku i ludzkiego ciała. A każde ciało to inna historia. Detektywi szukają bufora. Piją i to dużo. "Przekonałem się, że jeśli zmuszam się do picia rankiem po ciężkim pijaństwie, czuje się lepiej" - powiedział po latach Simon.
Rządzi reguła z "Dr. House". Wszyscy kłamią. Mordercy kłamią, bo muszą. Świadkowie kłamią, bo uważają, że muszą. Reszta kłamie dla przyjemności i dla zasady - nie mów prawdy gliniarzowi. Ostatnie słowa zamordowanego człowieka. "Kto do ciebie strzelił? Powiem wam za chwilę" - i umiera. Inny z głębokimi ranami kłutymi piersi i twarzy - zaciął się przy goleniu. I klasyka. "Kto to zrobił? Pierdol się".
"Psychol. Dają mu broń, odznakę i wypuszczają na ulice miasta"
365 dni pracy, potem szczegółowy raport. "Zawodowy podglądacz. Nie jest jasne, jakie miał obowiązki, ale jego higiena osobista jest zadowalająca. Jego upodobania seksualne pozostają jednak podejrzane" - napisał Terry McLarney w podsumowaniu pracy Davida Simona. Dziennikarz zabiera się do pracy.
W 1991 roku wychodzi książka "Homicide. A Year on The Kiling Streets", kilka lat później "The Corner" z Edem Burnsem. Prawa kupiło NBC, a Barry Levinson przekształcił książkę w serial. Simon złapał smykałkę do scenariuszy. Potem sprawę przejęło HBO. W 2000 roku wypuszcza mini serial "The Corner", a dwa lata później "The Wire". Simon jest twórcą, producentem wykonawczym i głównym scenarzystą serialu.
"The Wire" to remiks. Nie jest dokumentem, ale prawdziwych historii jest w nim bez liku. Nie jest też czystą fikcją, ale realizm bije po oczach. Nikt tu niczego nie udaje. Nikt tu nie chce wygrać, chociaż słowo gra odmieniane jest przez przez wszystkie przypadki. Postacie to zlepek anegdot z ulic Baltimore.
"Psychol. Dają mu broń, odznakę i paski sierżanta i wypuszczają na ulice miasta z więcej niż przeciętną dozą przemocy, plugastwa i rozpaczy. Pozwalają mu odgrywać rolę samotnego, niesfornego jokera, który w jakichś sposób wślizgnął się do talii. Krzywy uśmieszek i ospowata twarz. Zostawia puste butelki po whisky w biurkach innych sierżantów" - to Jay Landsman, prawdziwy detektyw, fikcyjna postać porucznika Mello w "The Wire".
Policjant z Wydziału Zabójstw Oscar Requer to legendarny Bunk Moreland. W serialu pojawił się diakon Melvin Williams, prawdziwy gangster i diler. Przez 10 lat rządził Baltimore. To on jest pierwowzorem dla Avona Barksdale’a.
Marlo Stanfield to z kolei "król cracku" Timmirror Stanfield. Serialowy płatny zabójca Wee-Bey Brice to faktyczny morderca Vernon Collins, znany jako "Bey-Brother". Stringer Bell to połączenie dwóch baronów narkotykowych: Stringera Reeda i Rolanda Bella.
"Spędziłeś tu cały rok, a ciągle jesteś rozkapryszoną zdzirą"
Omar to dopiero Frankenstein. Na jego postać zrzucili się: Shorty Boyd, Ferdinand Harvin, Billy Outlaw, Anthony Hollie i Donnie Andrews, który był prawdziwym złodziejem dilerów. Niepozorna z wyglądu Snoop, którą Stephen King nazwał swego czasu "najbardziej przerażającą kobietą małego ekranu", w prawdziwym życiu parała się gangsterką. Została aresztowana za handel narkotykami.
Bubbles w rzeczywistości nosił ksywkę Opos. W serialu znalazło się również miejsce dla jego twórców. Policjant i nauczyciel Roland Pryzbylewski to Ed Burns, a redaktor Gus Haynes to David Simon.
"The Wire" nie miał zbyt wysokiej widowni. HBO tylko się zaśmiało, kiedy Simon chciał rozwinąć wątek z 3 sezonu. "Już masz jeden serial, którego nikt nie ogląda" - usłyszał. W Polsce przeszedł bez echa. Może to wina kuriozalnego tytułu - "Prawo ulicy". Teraz sytuacja się zmieniła, można powiedzieć, że widzieli go wszyscy.
Nie zdobył prestiżowych nagród, ale zmienił świat małego ekranu. "Gdy zostanie spisana historia telewizji, mało co dorówna "The Wire" - uważa "Variety". "The Telegraph" stwierdził, że "to nie tylko najlepszy serial, jaki powstał, ale zasługuje na porównanie z dziełami Dickensa i Dostojewskiego". Doceniono również Davida Simona.
"Spędziłeś tu cały rok, a ciągle jesteś rozkapryszoną zdzirą" - usłyszał na pożegnanie w Wydziale Zabójstw.