Dawid Góra , 4 lutego 2021

Najpierw pęka lód. Potem serca

Ćwiczenia z ratownictwa podlodowego / fot. Adam Staśkiewicz, East News

Trzask pękającego lodu. Potem cisza mętnej toni i przeraźliwy chłód. To ostatnie, co czują ludzie tonący zimą. Przecenili wytrzymałość tafli. I nie docenili wartości życia.

Rok 1963. Do Bożego Narodzenia trzy dni. Sześciu około 40-letnich mężczyzn wychodzi na zamarzniętą Zatokę Pucką. Niosą siekiery i drągi zakończone harpunami.

Nieco ponad 2 kilometry od brzegu wyrąbują otwory w lodzie. Pod nimi pięć metrów wody. Zaczynają kłusować. Po omacku uderzają harpunami w dno, chcąc nabić węgorze zakopane w mule.
Pogoda się psuje. Zaczyna wiać.

Nagle trzask. Od Pucka do Władysławowa lód zaczyna gwałtownie pękać. Panika, krzyk, ucieczka. Lodowe płyty nasuwają się na siebie, podłoże pod nogami szóstki mężczyzn zaczyna się poruszać . Biegną, ale do brzegu daleko.

Do dziś boi się lodu

Pierwsze ciało ekipa poszukiwawcza złożona ze strażaków i funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej znajduje dzień później. Widać je pod lodem 100 metrów od brzegu. Kolejne 50 metrów dalej. Nikt nie przeżył.

Na drugi dzień w "Głosie Wybrzeża" ukazuje się artykuł "Skutki kłusownictwa".

Zamarznięta Zatoka Pucka. Lód niby gruby, ale nigdy nie ma pewności, że spacerujący po lodzie nie natrafi na parzenice. To jak wyrok

Zamarznięta Zatoka Pucka. Lód niby gruby, ale nigdy nie ma pewności, że spacerujący po lodzie nie natrafi na parzenice. To jak wyrok

Autor: Adam Warżawa

Źródło: PAP

- Mieli popękane serca. Wpadli do lodowatej wody po intensywnym wysiłku. Wszyscy zmarli na zawał – tłumaczy Jarosław Radtke, który wtedy był niemowlęciem. Kilka lat później o wszystkim opowiedział mu ojciec, strażak-ochotnik.

Radtke także wstąpił do straży pożarnej i został ratownikiem. Obecnie jest przewodniczącym komisji rewizyjnej w głównej siedzibie Wodnego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, wiceprezesem WOPR-u województwa pomorskiego i prezesem jego puckiego oddziału.

Do dziś boi się lodu.

- Ojciec przechowywał ten numer "Głosu Wybrzeża". Jest tam jego zdjęcie, kiedy niesie na rękach jedno z ciał. Cała szóstka to byli ojcowie kolegów, z którymi dorastałem. Wszyscy mieszkali w jednej okolicy – wspomina Radtke.

– W młodym wieku zdarzało mi się jeździć zimą na zatokę. Ojciec zawsze mnie upominał, powtarzał, żeby bawić się tylko przy brzegu. Krzyczał, kiedy dowiedział się, że kilka razy dołączałem do kłusowników, żeby przyglądać się łowieniu węgorzy. Do dziś mam przed oczami ten artykuł. W głowie słyszę słowa ojca.

Za późno na ratunek

17 stycznia 2020 roku. Urszulew koło Rypina. Morsujący 46-latek postanowił przepłynąć pod lodem z jednego przerębla do drugiego. Nie udało mu się wydostać na powierzchnię. Pod wodą przebywał dwie godziny. Zwłoki wydobyli strażacy.

Ten sam dzień, Poznań. Strażacy dostali informację o psie na środku Stawu Nowakowskiego na Szachtach. Ujadał przy wydrążonym przeręblu. Natychmiast rozpoczęto poszukiwania właściciela zwierzęcia. Do wody zeszli nurkowie ze Specjalistycznej Grupy Ratownictwa Wodno-Nurkowego. Koło południa znaleźli zwłoki 21-latka.

Ratownicy transportują zwłoki jednego z dwóch poszukiwanych wędkarzy, którzy weszli na lód. Wierzchucinek (woj. kujawsko-pomorskie), 25 lutego 2015 roku

Ratownicy transportują zwłoki jednego z dwóch poszukiwanych wędkarzy, którzy weszli na lód. Wierzchucinek (woj. kujawsko-pomorskie), 25 lutego 2015 roku

Autor: Tytus Żmijewski

Źródło: PAP

19 stycznia 2021 roku. Pierkunowo koło Giżycka, województwo warmińsko-mazurskie. Około godziny 15.00 pracownik ochrony zawiadomił policję o samochodzie zaparkowanym nad jeziorem Kisajno i sprzęcie wędkarskim leżącym na lodzie. Nigdzie nie było widać wędkarzy. Po przeszukaniu terenu strażacy wyłowili z wody dwóch mężczyzn w wieku ok. 70 lat. Na ratunek było za późno.

Sześć dni później. Celigów koło Skierniewic, województwo łódzkie. 66-latek wyszedł na zamarznięty staw. Lód się załamał. Mimo akcji strażaków mężczyzna nie przeżył. Do dziś nie wiadomo, dlaczego znajdował się w tym miejscu.

To tylko wybrane zdarzenia w Polsce odnotowane w ciągu zaledwie ośmiu dni.

"Żart"

Siedem lat temu Radtke skończył właśnie dyżur na krytym basenie, gdy dostał informację z centrum koordynacji o mężczyźnie topiącym się w Bałtyku.

- To było między świętami a Nowym Rokiem. Kiedy przyjechałem na plażę, zobaczyłem młodych ludzi, którzy krzyczeli, że ich kolega jest między krą. Nikogo nie było widać, więc szybko się rozebrałem i wskoczyłem do wody. Znalazłem go. Trzymał się kawałka kry, nie był w stanie się poruszać, ale oddychał. Wyciągnąłem go na brzeg. Wczasowicze chwycili za ręce i nogi i zanieśli do hotelu. Był pod wpływem alkoholu – opowiada Radtke.

Jan Krzysztof, od 23 lat naczelnik Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego: "Przestrzegamy, by nie wchodzić na lód wczesną zimą czy na wiosnę, kiedy może być słaby"

Jan Krzysztof, od 23 lat naczelnik Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego: "Przestrzegamy, by nie wchodzić na lód wczesną zimą czy na wiosnę, kiedy może być słaby"

Autor: Grzegorz Momot

Źródło: PAP

Następnego dnia po południu ocalony 30-latek przyszedł do ratownika na basen. Chciał podziękować. Przepraszał, próbował obrócić całą sytuację w żart.

– Nie było o czym dyskutować. Jeśli taki człowiek sam nie zmądrzeje, to ja mu rozumu do głowy nie wbiję – mówi spokojnie Radtke. - Zresztą mocno odchorowałem to zdarzenie. Kiedy wróciłem z akcji do domu, żona stwierdziła, że chyba zwariowałem. Nie byłem w stanie słowa z siebie wydusić, szybko wszedłem pod ciepły prysznic. Na trzeci dzień już miałem grypę, bardzo wysoką gorączkę. Przechorowałem cały początek roku.

Parzenice

- Ojciec opowiadał też, jak jego dwóch kolegów wpadło na zatoce do parzenicy. Byli młodzi, szukali wrażeń, a na lodzie świat zawsze wygląda piękniej. Próbowali się ratować. Podczas tragedii jeden, aby wyjść z wody, odepchnął drugiego. Po chwili jego kolega się utopił. Ten, który przeżył, do końca życia miał potworne wyrzuty sumienia, że nie pomógł kumplowi – wspomina Radtke.

Parzenice są jak miny na froncie. To miejsca, w których spod lodu paruje ciepła woda. Przy dnie ma temperaturę ok. czterech stopni Celsjusza, a prądy wypychają ją pod lód, osłabiając taflę. Świeży śnieg jest w stanie przykryć parzenicę tak, że nie ma szans na jej wykrycie. Z takiego miejsca, niemal jak z wiru wodnego, niezwykle trudno się wydostać.

- Do takich wypadków dochodzi niemal zawsze przez brawurę. Ludzie jeżdżą po zatoce samochodami. Możemy upominać, ale to niewiele daje. Kiedy ktoś biega na nartach po grubym lodzie, to nic się nie dzieje. Ale wielu robi sobie marsz przez całą zatokę do Pucka. Wtedy trzeba przy molo zejść do brzegu, a przy takich konstrukcjach lód zawsze zamarza wolniej. Robi się naprawdę niebezpiecznie. Aby móc względnie, podkreślam - względnie bezpiecznie chodzić po lodzie, tafla musi mieć minimum 10 centymetrów. Zazwyczaj bardziej wytrzymały jest przejrzysty, jednorodny lód. Biały i chropowaty co do zasady szybciej pęka – zaznacza Radtke.

Jeśli już zdecydujemy się wchodzić na zamarznięte jezioro lub morze, koniecznie musimy mieć przy sobie odpowiedni sprzęt. I nie chodzi tylko o ciepłe ubranie z ograniczonym wchłanianiem wody.

- Ci, którzy są dobrze przygotowani do wypraw na zamarznięte morze, zazwyczaj wędkarze, mają ze sobą kolce. Na sznurku wokół szyi zawieszają coś w rodzaju dwóch śrubokrętów. W razie wypadku jeden koniec wbija się w lód, a drugi jest przymocowany do naszego ciała. Nawet z takim sprzętem jest bardzo trudno wyjść na powierzchnię, ale szanse zawsze są większe. Co ważne, trzeba starać się leżeć płasko na wodzie. Każda próba dźwignięcia nóg skończy się wpłynięciem pod lód. A wtedy szanse na przeżycie drastycznie maleją. Szczególnie kiedy prąd nas wciągnie jeszcze dalej pod taflę. Jeśli widzimy, że lód zaczyna się łamać, należy się położyć, aby rozprowadzić ciężar ciała na większą powierzchnię. Do brzegu trzeba spokojnie się podciągać, ślizgać, nie łamać lodu jeszcze bardziej – przestrzega Radtke.

Turyści spacerujący po zamarzniętym Morskim Oku. Specyfiką górskich jezior jest to, że najsłabszy lód zazwyczaj jest przy brzegu

Turyści spacerujący po zamarzniętym Morskim Oku. Specyfiką górskich jezior jest to, że najsłabszy lód zazwyczaj jest przy brzegu

Autor: Grzegorz Momot

Źródło: PAP

Kiedy stajemy się świadkami wypadku, musimy trzeźwo ocenić, czy jesteśmy w stanie pomóc tonącemu. Najpierw koniecznie należy zadzwonić pod numer alarmowy, np. 112. Jeśli zdecydujemy się pomóc, podajmy tonącemu szalik, pasek czy kij. Nigdy rękę - bo tonący wciągnie nas pod wodę. Z nasiąkniętym ubraniem waży nawet o 10 kilogramów więcej niż przed wpadnięciem do wody.

- Ostatnio modne zrobiło się morsowanie. Ważne, żeby pamiętać, że nie jest ono uregulowane prawnie. Ustawa o bezpieczeństwie osób na obszarach wodnych ani słowem o tym nie wspomina. Przebywanie na kąpieliskach w Polsce można przygotowywać najwcześniej od 15 czerwca. Tymczasem morsowanie organizują nawet gminy. My jako WOPR województwa pomorskiego tego nie robimy. Jeśli gromadzi się kilka osób i wejdą do kolan do wody, nie powinno się nic stać - przy dobrym przygotowaniu morsowanie na pewno jest zdrowe. Problem w tym, że niektórzy zaczynają pływać w lodowatej wodzie. Od tego już krok do niebezpiecznych sytuacji – uczula Radtke.

Zdrowy rozsądek

2 stycznia mimo tablic informacyjnych o zagrożeniu turyści z Ukrainy weszli na cienką taflę lodu pokrywającą Morskie Oko w Tatrach. Lód się załamał. Wszyscy o własnych siłach dotarli na brzeg, ale ryzyko utonięcia było duże.

Pomogła specyfika zamarzania tatrzańskich jezior. Tam najsłabszy lód zazwyczaj jest przy brzegu. Pęknięcie tafli skończyło się na zamoczeniu spodni i chwilach strachu.

– Oczywiście nigdy nie można wykluczyć, że kiedyś dojdzie do poważniejszego w skutkach wypadku – ostrzega Jan Krzysztof, od 23 lat naczelnik Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego.

Przechodzenie po zamarzniętych taflach stawów jest standardowym sposobem poruszania się zimą w Tatrach. Aby jednak wybrać taką drogę, potrzebne jest doświadczenie i umiejętność oceny wytrzymałości lodu.

- Przestrzegamy, by nie wchodzić na lód wczesną zimą czy na wiosnę, kiedy może być słaby. Straż Parku Narodowego próbuje czasem uczulić turystów na to ryzyko. Pamiętajmy jednak, że to właśnie turyści przede wszystkim muszą zachować zdrowy rozsądek i dbać o bezpieczeństwo – przypomina naczelnik TOPR.

Ratownicy o szczególną ostrożność proszą morsy, których przybywa tej zimy z każdym dniem

Ratownicy o szczególną ostrożność proszą morsy, których przybywa tej zimy z każdym dniem

Autor: Matthias Bein

Źródło: PAP

I dodaje, że do tego, aby fachowo ocenić grubość lodu i to, czy wejście nań jest bezpieczne, konieczne jest doświadczenie górskie. Kiedy mamy jakiekolwiek wątpliwości, nie ma mowy o wejściu na zamarznięte jezioro.

- Turyści są bardzo różni. Poczynając od spacerowiczów, zupełnie niemających pojęcia o ryzyku, które mogą spotkać np. już na drodze do Morskiego Oka, a kończąc na świetnie wyposażonych i posiadających zimowe doświadczenie. Niezależnie od tego, do której grupy się zaliczamy, istotne jest, by potrafić realnie ocenić swoje umiejętności, kondycję i doświadczenie. Trzeba dopasować swoje plany do prognoz pogody i zagrożenia lawinowego. Przecenianie własnych umiejętności to poważny czynnik zwiększający ryzyko wypadku – podkreśla Krzysztof.

Przypadek

9 lutego 2017 roku. 6 stopni poniżej zera. Dwóch mężczyzn jedzie toyotą RAV4 po zamarzniętym jeziorze Dargin na Mazurach. Planują wydrążyć przerębel i łowić ryby. Głośny trzask wyrywa ich z rozmowy o wędkowaniu. Orientują się, że to pęka lód pod kołami. Przód samochodu powoli zaczyna się zapadać.

Natychmiast otwierają drzwi i wyskakują z auta. Mają szczęście. Tył pojazdu wciąż jest na powierzchni. Lód tylko częściowo załamał się pod ciężarem dużego terenowego wozu. Dzwonią na numer alarmowy Mazurskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Proszą o wyciągnięcie samochodu z wody. Dokładnie opisują położenie pojazdu. Uśmiechy, głęboka ulga.

12 lutego 2018 roku. Jeden stopień poniżej zera. Ok. godziny 11.00 dzwoni telefon alarmowy MOPR-u. Dyżurny dostaje informację o starszym mężczyźnie, który na jeziorze Kisajno wpadł pod lód. Wcześniej razem z kolegą jeździł po cienkiej tafli - jeden na quadzie, drugi na przywiązanych do niewielkiego pojazdu sankach. To przerażony towarzysz zabawy wezwał MOPR. Wcześniej sam wpadł do wody, ale udało mu się wydostać.

Ratownicy uruchamiają poduszkowiec. Błyskawicznie docierają w okolice Ptasiego Rogu na jeziorze Kisajno.Spod lodu wydobywają nieruchome ciało. Reanimacja, transport na brzeg. Przekazują mężczyznę ratownikom medycznym. Lekarz stwierdza zgon.

Akcja ratunkowa na jeziorze Kisajno. Na pierwszym planie Radosław Wiśniewski, ratownik z MOPR

Akcja ratunkowa na jeziorze Kisajno. Na pierwszym planie Radosław Wiśniewski, ratownik z MOPR

Źródło: Archiwum prywatne

Zmarły to ten sam mężczyzna, 69-latek, który rok i trzy dni wcześniej z kolegą wezwał MOPR do tonącego samochodu.

30 maja prokuratura rejonowa w Giżycku oskarża młodszego mężczyznę o nieumyślne spowodowanie śmierci. Według ustaleń 64-latek wjechał na lód quadem, gdy warunki atmosferyczne nie wskazywały na wystarczającą grubość lodu.

W procesie oskarżony nie przyznaje się do winy i odmawia składania wyjaśnień. Dostaje nieprawomocnie rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Do tego grzywna - 8 tys. zł.

"Nie mogę tego zrozumieć"

- W zimie rzadko mamy kontakt z rodzinami zmarłych. Najczęściej do wypadków dochodzi podczas aktywności w grupie znajomych. My wyciągamy zwłoki i przekazujemy je policji. Nie będę kłamać – takie sytuacje zostają w tyle głowy. Ale staram się ich nie rozpamiętywać. Pracuję w zawodzie 21 lat i, jakkolwiek to nie zabrzmi, takie przypadki są dla mnie standardowe. Nie chciałbym, aby praca i to, co w niej widzę, miała wpływ na moją rodzinę. Szczególnie że przypadki śmiertelne nie są rzadkością – nie ukrywa Radosław Wiśniewski, 40-letni ratownik z MOPR-u.

Podkreśla, że interwencje ratowników zimą i latem różnią właściwie wyłącznie warunki pogodowe pracy. Przyczyny wypadków śmiertelnych są podobne.

Wędkarze na Wiśle. To już nie jest ekstremalne wyzwanie, to szaleństwo

Wędkarze na Wiśle. To już nie jest ekstremalne wyzwanie, to szaleństwo

Autor: Paweł Brzeziński

Źródło: PAP

- Nonszalancja, głupota, chęć zaimponowania innym. Po co wchodzić na Morskie Oko w dziesięć osób? To chyba jasne, że lód może się załamać. Na Mazurach podobnych przypadków jest sporo. Niestety nie wszystkich udaje się uratować – przyznaje Wiśniewski.

MOPR od dawna uczula, że jedyny bezpieczny lód to ten na lodowisku. W jeziorze, a tym bardziej w rzece, występują prądy, nad którymi lód zawsze jest cieńszy. Przyrasta też wolniej, a więc trudniej ocenić, czy jest wystarczająco gruby, aby utrzymać człowieka.

- Odradzam wchodzenie na zamarznięte jeziora i rzeki. Kiedy już jednak podejmiemy decyzję, że idziemy na lód, poinformujmy rodzinę czy znajomych, gdzie się wybieramy, o której tam mamy być i kiedy zamierzamy wrócić – tłumaczy Wiśniewski. - Ubierzmy się też odpowiednio. Są specjalne skafandry, które nie nasączają się szybko wodą. Pamiętajmy też o kolcach lodowych (wiesza się je na szyi, a podczas akcji wyjmuje z zacisków i wbijając w lód, podciąga na powierzchnię). Kiedy wpadniemy do przerębla bez sprzętu, nie mamy szans wygrać walki z wodą, lodem i temperaturą. Kolce pomagają w wyjściu na powierzchnię. No, chyba że nasze życie cenimy niżej od przyjemności i zabawy.

Albo od wartości materialnej. Wiśniewski nie może zapomnieć sytuacji sprzed 10 lat. Wydarzyła się na jeziorze Seksty. Około trzydziestoletni fotograf szukał pleneru do sesji.

- Samochodem przejechał po lodzie na środek jeziora. Było wcześnie rano. Udało mu się dojechać do miejsca docelowego. Powrót zaplanował tą samą trasą. Niestety, kiedy wracał, lód się po nim załamał. Szczęśliwie udało mu się wyjść z samochodu. Najciekawsze jest jednak to, że po chwili wrócił do auta, bo… zapomniał wziąć aparatu. Zostawił go na przednim siedzeniu. Miał tyle szczęścia, że zdążył wyjść z aparatem, zanim samochód zanurzył się głębiej. Nie jestem w stanie tego zrozumieć - do dziś nie dowierza Wiśniewski.

I dodaje: - Przepraszam, ale nie ma tak wartościowej rzeczy, po którą bym wrócił do tonącego samochodu w środku zimy.