Bartosz Czartoryski , 27 października 2017

Nie taki diabeł straszny, jak go kręcą

Kadr z filmu "Noc demona", Materiały dystrybutora

Hollywoodzcy producenci markotnieją, bo coraz rzadziej komukolwiek chce się wystawać pół dnia pod kinem z transparentem nad głową i okrzykiem na ustach, choćby kręciło się o diabłach i demonach. Bo darmowa reklama to, jakby nie było, przecież rzecz, ekhm, święta.

Ale dzisiaj trudno człowieka szarpnąć za trzewia i nawet gdyby komuś przyszedł do głowy idiotyczny pomysł nakręcenia remake'u "Egzorcysty", to opętana Regan MacNeill mogłaby się i przez pół filmu masturbować krucyfiksem, a publika zareagowałaby ziewnięciem, bo nie takie rzeczy już po sieci krążą. Rzecz jasna to umyślna hiperbola, lecz fakt faktem, że zamieszkujący nasz krąg kulturowy na niejedno bezeceństwo machnęli lekceważąco ręką. A przecież byłoby co od czasu do czasu oprotestować, bo ostatnio kino okultystyczne i tak zwany folk horror – czyli, uproszczając, filmy grozy z pogańską otoczką – ponownie uniosły łeb po latach może nie tyle milczenia, co diabelskiego podszeptywania.

Odarta z barokowego przepychu i sięgająca niemalże immanentnego lęku "Czarownica. Bajka ludowa z Nowej Anglii" katapultowała reżysera Roberta Eggersa do Hollywood, gdzie będzie kręcił swoją interpretację "Nosferatu"; pełen masońskiej symboliki i okultystycznych detali "Neon Demon" pozostaje chyba najszerzej dyskutowanym dziełem Nicolasa Windinga Refna; niezależny debiut irlandzkiego filmowca Liama Gavina "A Dark Song" od chwili swej premiery nie schodzi z list najlepszych gatunkowych propozycji ostatnich lat.

Kadr z filmu "Egzorcysta"

Kadr z filmu "Egzorcysta"

Źródło: Materiały dystrybutora

Diabeł z Beverly Hills

Symbolika chrześcijańska, głęboko zakorzeniona po zachodniej stronie świata, niemalże od zarania stanowiła atrakcyjny materiał dla kina grozy z przyczyny oczywistej: filmowcy wykorzystali sferę sacrum jako element straszący. I szybko, bo w 1922 roku, doczekaliśmy się dzieła znakomitego, a mianowicie "Czarownic" duńskiego reżysera Benjamina Christensena, który nie dość, że zapowiadał nadejście mockumentu, czyli udawanego filmu dokumentalnego, to jeszcze podłożył koncepcyjne podwaliny pod cały nurt. Hollywood również stosunkowo szybko uległo demonicznemu czarowi kina okultystycznego, choć zwróciło się raczej ku jej – popularnej do dzisiaj – satanicznej odmianie.

"Czarny kot" z 1934 roku miało być przede wszystkim tour de force najjaśniejszych wówczas gwiazd horroru, Beli Lugosiego i Borisa Karloffa, lecz późniejsza o niecałą dekadę "Siódma ofiara" (1943) to już nakręcony świadomie horror diaboliczny, do tego niekoniecznie przycięty do szablonu ustalonego przez konserwatywny kodeks Haysa (jedna z postaci popełnia samobójstwo, pojawiają się motywy homoseksualne). Ale były to pomniejsze kontrowersje, bo i sam film nie doczekał się wtedy oczekiwanego zainteresowania.

Kadr z filmu "Dziecko Rosemary"

Kadr z filmu "Dziecko Rosemary"

Źródło: Materiały dystrybutora

Chyba dopiero "Dziecko Rosemary" (1968), pierwszy amerykański projekt Romana Polańskiego, rozpoczął istną modę na kino okultystyczne, która rozprzestrzeniła się daleko poza granice kraju. Adaptacja powieści Iry Levina umocniła wizję czcicieli diabła jako podstarzałych, nawet budzących uśmiech politowania przedstawicieli klasy uprzywilejowanej (trop ten Polański podejmie raz jeszcze, z gorszym skutkiem, po latach, kręcąc w 1999 roku "Dziewiąte wrota") i wprowadziła horror sataniczny na hollywoodzkie salony, udowadniając jego komercyjny potencjał. Ba, nadal krąży plotka, jakoby ojca tytułowego dziecka u Polańskiego zagrać miał Anton Szandor LaVey, założyciel Kościoła Szatana.

Za inny kamień milowy tamtejszego kina diabolicznego uznaje się traktujący u narodzinach antychrysta "Omen" (1976), zresztą całkiem słusznie, ale ani jeden, ani drugi film ani nie zarobiły tyle, ani nie wywołały takiego szumu jak "Egzorcysta" (1973), choć nie tyle z powodu kontrowersji (te również były, głównie chodziło o rzeczoną scenę z krucyfiksem oraz rzekomy przekaz podprogowy przemycony przez reżysera), a faktycznej jakości dzieła. Niemal równolegle horror okultystyczny rozwijał się na Wyspach Brytyjskich, choć miał on tam nieco inną twarz.

Za murami klasztoru

Kadr z filmu "Narzeczona diabła"

Kadr z filmu "Narzeczona diabła"

Źródło: Materiały dystrybutora

Jeszcze przed premierą "Dziecka Rosemary", które rozbudziło zainteresowanie tematem, nakręcono tam chociażby "Noc demona" (1957) i "Narzeczoną diabła" (1968) i, co ciekawe, symultanicznie z Polańskim powiązano satanizm z klasą burżujską, choć nie była to, bynajmniej, niegroźna fanaberia, ale mający faktyczną funkcję sprawczą okultyzm z jego magicznymi rytuałami i tajemnymi inkantacjami. Lecz opisane powyżej tytuły nie wywołały skandalu ani histerii, choć przecież dotykały religijnej podstawy zachodniego świata. Ale jeśli uznać, że sataniczne kino grozy tak naprawdę narodziło się pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy to wejście "Dziecka Rosemary" do kin zbiegło się z apogeum rewolucji kontrkulturowej, i przyjąć tę nieformalną cezurę jako początek pewnego świadomego nurtu gatunkowego, dojść można do wniosku, że do eskalacji doszło stosunkowo szybko.

I tak brytyjski horror okultystyczny prawdopodobnie osiągnął swój punkt kulminacyjny w 1971 roku, kiedy Ken Russell nakręcił "Diabły". Film ten to nic innego jak nieustający festiwal bluźnierstwa, na czele z niesławną sceną orgii zakonnic z rzeźbą Chrystusa i masturbacją ludzką kością, ale nie tylko. Russell występował bowiem przeciwko zorganizowanej religii jako takiej i obnażał hipokryzję Kościoła katolickiego, co zakończyło się nie lada skandalem i film trafił na cenzurowane, także z powodu nacisku grup wyznaniowych; przyznano mu najwyższą możliwą kategorię wiekową i wycięto kilka scen bez pozwolenia reżysera. Część z nich udało się odzyskać po latach dzięki krytykowi filmowemu Markowi Kermode'owi, lecz niewykluczone, że niektóre ujęcia zostały utracone na zawsze.

"Diabły" Kena Russella zostały zakazane już w dniu premiery

"Diabły" Kena Russella zostały zakazane już w dniu premiery

Źródło: Youtube.com

Takiego szumu nie narobił na Wyspach bodaj żaden inny film aż do czasu... nakręconego przez grupę Monty Pythona (i finansowanego przez George'a Harrisona) "Żywotu Briana" (1979), którego Irlandczycy nie chcieli dopuścić do dystrybucji aż przez osiem długich lat, choć to i tak nic, bo walijskie Aberystwyth utrzymywało zakaz przez prawie czterdzieści. Rzecz jasna panowie niewiele sobie z pikiet pod kinami i oburzenia robili, wykorzystując je jako broń obosieczną i na przykład w Szwecji reklamowali swój film nośnym i odwołującym się do lokalnego patriotyzmu hasłem "Tak śmieszny, że zakazany w Norwegii".

Skandale z krzyżem

O takiej promocji mógłby pomarzyć niejeden horror. Ba, tak naprawdę to nie kino grozy budziło największe kontrowersje, być może z powodu nikłej estymy, jaką się ten gatunek cieszył, i koncentrowano się raczej na innych tytułach, uznawanych za poważniejsze, choć na upartego można jeszcze napomknąć o "Cichej nocy, śmierci nocy" z 1984 roku, gdzie pobyt u sióstr zakonnych kończy się dla chłopca traumą i zaczyna zabijać, odziewając się w strój świętego Mikołaja. Kontrowersje, jakie film wywołał, nie były jednak natury religijnej, raczej chodziło o wywrócenie funkcjonującego w powszechnej dziecięcej świadomości świątecznego mitu na nice.

Kadr z filmu "Sens życia wg Monty Pythona"

Kadr z filmu "Sens życia wg Monty Pythona"

Źródło: Materiały dystrybutora

A i brytyjski komicy raz jeszcze zaleźli za skórę organizacjom religijnym, kiedy w "Sensie życia według Monty Pythona" (1983) zaproponowali piosenkę "Sperma jest święta" śpiewaną prze ubogą katolicką rodzinę z mnóstwem dzieci. Ale w tej dekadzie chyba żaden skandal filmowo-religijny nie przebił głośnego "Ostatniego kuszenia Chrystusa" (1988) Martina Scorsesego, gdzie Jezus godzi się na obietnicę idyllicznego życia u boku Marii Magdaleny. Demonstracje i oburzone głosy protestujących to jedno, graffiti i gaz łzawiący to drugie, ale w Paryżu doszło do ataku radykalnej grupy chrześcijańskiej na kino, w wyniku którego raniono kilkanaście osób.

Kolejne przykłady niezgody pomiędzy filmowcami a Kościołem można mnożyć i, co ciekawe, żaden z nich nie jest horrorem. Bo mowa chociażby o "Księdzu" z 1994 roku, wypuszczonym nieco prowokacyjnie przy świętach wielkanocnych debiutanckim filmie Antonii Bird, traktującym o zmagającym się ze swoim popędem seksualnym kapłanie, który rozeźlił irlandzki kler; "Dogmie" (1999) Kevina Smitha, komedii o dwóch aniołach próbujących powrócić do nieba, przeciwko której pikietowano tak zawzięcie, że do protestujących dołączył sam reżyser; "Wszystkich świętych!" (2004) będących satyrą na katolickie myślenie o nastoletniej seksualności; oskarżanej o antysemityzm "Pasji" (2004); dotykającym rzekomego watykańskiego spisku "Kodzie Da Vinci" (2006); czy heretyckim "Noem" (2014), który z biblijnego patriarchy czyni postać fantastyczną. I nie ma na tej liście ani "Armii boga" (1995), ani "Domu diabła" (2009), ani granego aktualnie w kinach "Krucyfiksu" (swoją drogą usprawiedliwiającego rzeczywistą zbrodnię koniecznością wypędzenia demona), żeby tylko sięgnąć po przypadkowe tytuły, a "Rytuał" (2011) zdobył nawet przychylność społeczności katolickiej z uwagi za swoją skrupulatność w zobrazowaniu egzorcyzmu.

Kadr z filmu "Omen"

Kadr z filmu "Omen"

Źródło: Materiały dystrybutora

Ale konkluzja, że horror okiełznano i zagoniono do zagrody, mijałaby się z prawdą. Zwykle przelatuje on po prostu zbyt nisko, żeby wychwyciły go radary głównego nurtu. I choć pewnie nikt już nie wywoła skandalu na miarę Russella, nie ma to tak naprawdę zbytniego znaczenia, bo diabeł przecież nie śpi i nieraz jeszcze wychyli swój czarci łeb i postraszy z kinowego ekranu, a pentagramy jasno zapłoną.