Premier Izraela Benjamin Netanjahu wita się w Moskwie z prezydentem Rosji Władimirem Putinem, 2015 r., Sasha Mordovets, Getty Images
Obchody Dnia Pamięci o ofiarach Holokaustu w izraelskim Yad Vashem, przynajmniej w naszej, polskiej debacie, zostały przesłonięte nieobecnością prezydenta RP Andrzeja Dudy na rocznicowej konferencji zaplanowanej na 23 stycznia i dyskusją: czy powinien wziąć w niej udział, czy raczej powstrzymać się w obliczu braku akceptacji organizatorów dla jego wystąpienia pośród głównych mówców wydarzenia.
A lista gości jest niebagatelna. Trzydzieści głów państw, w tym prezydenci Francji, Włoch, Austrii, Niemiec oraz Federacji Rosyjskiej. Listę ogłosił też nie byle kto. Same ważne izraelskie osobistości - prezydent Reuven Rivlin, minister spraw zagranicznych Israel Katz oraz organizatorzy konferencji: przewodniczący Muzeum Yad Vashem Avner Shalev oraz przewodniczący Europejskiego Kongresu Żydowskiego i szef fundacji organizującej Światowe Forum Holokaustu, Wiaczesław Mosze Kantor.
Czy wśród osobistości niewymienionych z nazwiska był też polski prezydent? Nie wiemy. Wiemy natomiast, że jego wystąpienia nie przewidziano i nie jest całkiem jasne, czy wynikało to z zaniedbania biura głowy państwa, czy – co równie prawdopodobne – było precyzyjnie skalkulowanym gestem, który odzwierciedla rzeczywistą hierarchię izraelskich interesów.
Holokaust i wielka polityka
Powracająca przy okazji każdej rocznicy wyzwolenia hitlerowskiego obozu śmierci w Auschwitz historia polsko-żydowskich, czy też polsko-izraelskich relacji zawiera wiele wątków, które zawsze dawały początek niekończącym się sporom interpretacyjnym.
W obliczu tragedii ofiar Holokaustu jednak wszelkie kontrowersje cichły, jakby zawstydzone swoją marnością wobec rozmiarów zbrodni hitlerowskich Niemiec przede wszystkim na Narodzie Żydowskim, ale też na Romach, Polakach, Rosjanach i wielu innych społecznościach. W potępieniu faszyzmu, rasizmu i antysemityzmu byliśmy my, Polacy, Izraelczycy, generalnie obywatele świata - zgodni: pamiętamy, przestrzegamy!
W tym roku tej atmosfery zgody jednak nie będzie.
Siedemdziesiątą piątą rocznicę wyzwolenia Auschwitz władze izraelskie postanowiły uczcić w szczególny sposób: organizując światową konferencję, której przesłaniem jest pamięć i lekcja na przyszłość. W Jerozolimie.
To należy zrozumieć i uszanować.
Pod nieobecność prezydenta USA Donalda Trumpa, którego zastąpi wiceprezydent Mike Pence, głównym gościem i mówcą będzie z pewnością Władimir Putin, a skoro bohaterem ma być Putin, dla Dudy nie znaleziono właściwego miejsca.
To dość prosta kalkulacja, która może odpowiadać prawdzie, ale tylko w części.
Niektórzy nasi komentatorzy wyrażają przekonanie, że za marginalizacją Andrzeja Dudy stoi finansujący całe przedsięwzięcie rosyjski oligarcha, sojusznik Putina - Wiaczesław Mosze Kantor. Ich myślenie podąża następującą ścieżką: biznesmen dał się w Polsce poznać jako potencjalny nabywca dużej, państwowej spółki w branży chemicznej, doznał w swych staraniach upokarzającej porażki, co ugruntowało jego wrogość do Polski i zrodziło chęć zemsty.
Proste i jasne. Brzmi wprawdzie jak scenariusz marnej telenoweli, ale wielu uważa, że telenowela to lustro życia, a zemsta to potężne źródło inspiracji do działania.
Powiem uczciwie: nie wiem czy Mosze Kantor maczał palce w intrydze, która miała odebrać prezydentowi Dudzie szansę na przedstawienie światu jego wizji historii. Ale nawet jeśli była w tym jakaś dyktowana prywatną niechęcią złośliwość, to z pewnością nie ona miała decydujący wpływ na ostateczny rezultat, czyli nieobecność głowy państwa polskiego.
Pisząc te słowa zdałem sobie sprawę, że w gruncie rzeczy nie wiem, jaka jest prezydencka wizja naszej historii. Ta heroiczno-patriotyczna, wykrzykiwana na wiecach wyborczych, czy ta druga, wypowiadana szeptem i półżartem podczas spotkań ze społecznością żydowską? Ten dylemat zostawiam na inną okazję, aby powrócić do wielkiej polityki.
Mosze Kantor prawdopodobnie nie jest świadomy, jak wielkie moce sprawcze przypisuje mu się nad Wisłą, ale bez wątpienia wie, że oprócz Stanów Zjednoczonych głównym rozgrywającym na Bliskim Wschodzie jest Rosja. Zapewne zdaje też sobie sprawę, że wyeliminowanie Iranu z regionalnej sceny politycznej wymaga dobrych stosunków Izraela z obydwoma mocarstwami. Bez milczącej przynajmniej zgody Moskwy trudno wyobrazić sobie podjęcie szerzej zakrojonych działań przeciwko Teheranowi, które doprowadziłyby do zmiany reżimu w Iranie. Wie o tym Donald Trump i rozumie to Benjamin Netanjahu. A przecież w tym pakiecie zysków jest jeszcze wymiana informacji wywiadowczych, kontrola eksportu broni i wiele innych płaszczyzn współpracy, które dla Izraela i Rosji są ważne, ale dla tego pierwszego kluczowe.
Wyróżnienie Putina, nawet jeśli przyjąć motywacje osobiste biznesmena, staje się więc istotnym elementem polityki państwa. Czy jednak gest wobec prezydenta Rosji musiał dokonać się kosztem relacji z Polską? Czy rzeczywiście nieobecność prezydenta Dudy, a więc i naszej narracji historycznej, była jedynym rozwiązaniem?
Prowokacja Putina
Złe, wypełnione gigantyczną ilością wzajemnych pretensji – tych ważnych i tych kompletnie bez znaczenia - relacje polsko-rosyjskie nie są dla nikogo tajemnicą. O ile jeszcze niedawno, choćby z racji rosyjskiej agresji na sąsiadującą z nami Ukrainę, znaczna część świata rozumiała i podzielała nasze obawy i pretensje, o tyle z czasem, a czas w dyplomacji upływa dziś szybciej niż kiedykolwiek, kontury tego konfliktu zaczęły blednąć i zacierać się. Przynajmniej w oczach postronnych obserwatorów.
Podważając uznany powszechnie kanon przyczyn II wojny światowej Władimir Putin dokonał przemyślanej i skrupulatnie zaplanowanej prowokacji. Wiedział mianowicie,
że celuje w jeden z najbardziej czułych punktów w świadomości historycznej Polaków, a jednocześnie w obszar, który nie budzi nadmiernych emocji u większości naszych sojuszników. Zamiast potraktować narrację Putina tak, jak na to zasługuje, a więc słowem "brednia", a następnie robić swoje, zadęliśmy w wielkie trąby, skrupulatnie realizując napisany w Moskwie scenariusz. Jeden z wiceministrów spraw zagranicznych, a poza premierem wypowiedziało się aż trzech, stwierdził nawet, że do "wojny propagandowej jesteśmy przygotowani".
Autor tych słów zapewne nie wiedział, (a szkoda!) jakie środki na budowanie wizerunku, albo wręcz propagandę przeznacza Moskwa, co to jest "Russia Today" i "Sputnik", liczył natomiast na złej sławy Polską Fundację Narodową, która potrafiła wydać ponad 100 milionów złotych w takich sposób, że nikt tego nie zauważył.
Otoczenie prezydenta Dudy najwyraźniej szykowało się do tej niewypowiedzianej "wojny propagandowej", która - kto wie - może zmusiłaby Putina do odpowiedzi, Yad Vashem tymczasem miało świadomość, że debata liderów, zamiast należnej i oczekiwanej solenności, przeistoczyć się może w spór o źródła dramatu, który pochłonął miliony istnień. Tego z pewnością nie chcieli. Nie chcieli też, aby polsko-rosyjski spór przesłonił zasadnicze cele polityczne, które obejmują kwestie bezpieczeństwa państwa. Kiedy więc zestawili, naturalny w tych okolicznościach, rachunek zysków i strat, wybór padł na Rosję, która nawet jeśli miała na swoim koncie antysemickie ekscesy, to – przynajmniej w oficjalnej narracji - były to ekscesy cara lub Stalina. My mieliśmy bardziej współczesne wybryki, takie jak marsze narodowców, palenie kukły i ustawę o IPN. I tego nam nie zapomniano.
Dyplomatyczna niemoc
Wielu postronnych obserwatorów postrzega dyplomację jako zamiłowanie do palenia cygar i umiejętność picia szampana z kieliszka z wysmukłą nóżką, koniecznie trzymaną w trzech palcach. W praktyce dyplomacja to - poza analizą i rozumieniem rzeczywistości politycznej, społecznej i gospodarczej kraju, w którym dyplomata działa - budowanie struktury kontaktów i wpływów, które mogą nie przydać się nigdy, ale mogą też uratować relacje dwóch krajów przed kryzysem. Niekiedy nad takim "wspomaganiem" pracuje się latami wyłącznie po to, aby wykorzystać je tylko raz. Czasami, osiągając zamierzony cel, trzeba wykazać elastyczność, trochę ustąpić, bo sprawa jest ważniejsza.
Pamiętam poważny konflikt z kluczowym partnerem, którego rozwiązanie wymagało ustępstw w jednym słowie: "regret" (żałować) zamiast "apologize" (przepraszać). Kompromis był tego wart.
Efektywna praca dyplomatyczna wymaga profesjonalizmu, ale też wiary w to co się robi, skupienia, a przede wszystkim ciszy. Zgiełk medialny, poszukiwanie sensacji może być dla negocjacji zabójcze. Kiedy wspominam negocjacyjne sukcesy i porażki, a takie też były, zadaję sobie pytanie: czy nasza dyplomacja, nasz dumny MSZ wykonał swoją pracę rzetelnie, tak do końca? Czy wykorzystano wszystkie, ciężko wypracowane kontakty, aby ratować udział polskiego prezydenta w ważnym, międzynarodowym wydarzeniu i nadać mu właściwą rangę? A może tych zasobów, z których korzysta się raz na kilka lat, zwyczajnie już nie było? Może komuś – jak to często się zdarza – zwyczajnie nie chciało się? Skarbiec okazał się pusty, a król nagi.
Wszystkie te rozważania mają charakter post factum. Prezydenta Polski w Yad Vashem nie będzie i to wielka szkoda. Co więcej, wątpliwe jest, czy inny przywódca zechce wystąpić w roli naszego orędownika. A jeśli już ktoś zdecyduje się podać nam rękę, to będą to zapewne (o ironio!) Niemcy. Ktoś zaśpiewa: Polacy, nic się nie stało. To prawda, życie przecież wciąż będzie się toczyć, ale samotność w coraz szybciej wirującym świecie to marna przyszłość.
Dr Ryszard Schnepf. Historyk, iberysta, dyplomata. Sekretarz stanu w KPRM (2005-2006), wiceminister spraw zagranicznych (2007-2008), czterokrotny ambasador RP, w tym w Hiszpanii i w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Obecnie jest wykładowcą w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego.