Leszek Szymański, PAP

Aktorzy, muzycy, piosenkarze, politycy, wszyscy wspominają Zbigniewa Wodeckiego. Mówi się o nim w windach, na przystankach, w sklepowych kolejkach. Wielu nie może pogodzić się z jego śmiercią. Jak wspominają go sprzedawcy, restauratorzy, organizatorzy koncertów?

Ani jednej złej opinii. Ani jednego złego słowa. Po śmierci Zbigniewa Wodeckiego ludzie wspominają go wyłącznie dobrze. 22 maja na facebookowym profilu mojej dawnej radiowej koleżanki przeczytałam: "'Pani Agnieszko, a wie pani, że Wodecki umarł? Jeszcze dwa miesiące temu kupował u mnie obiad. Mówię mu, że do zapłaty jest 31 zł, a on prosi, żeby zaokrągliła do 40'. Tak, gdy wracałam z nagrań, przywitała mnie pani z radiowego bufetu. Ze łzami w oczach...".

Kasjerkę w dziale przemysłowym w warszawskiej Hali Kopińskiej, gdzie robił zakupy, wiadomość o jego śmierci zastała w momencie, gdy nabijała klientce szampon. - Przy kasie obok była koleżanka i stały trzy klientki - opowiada. - Nie mogłyśmy w to uwierzyć. Tak często do nas przychodził i to był taki miły, uroczy człowiek, z którym zawsze można było zagadać.

Bahama mama, czyli luz i dystans

Ewa Rogala, dziennikarka przygotowująca serwisy informacyjne w radiu, opowiadała jak weszła do studia radiowego przedstawić wiadomości, a tam siedział Zbigniew Wodecki. Przywitała się, zadeklarowała swój wielki podziw i szeroko się przy tym do niego uśmiechnęła. - O, widzę, że coś nas łączy - powiedział. Skonsternowana Ewa nie bardzo wiedziała, o co mu chodzi. - No jak to, jedynki, proszę pani, mamy takie same!

Autor: Adam Golec

Źródło: Agencja Gazeta

Miał do siebie ogromny dystans. W wywiadzie udzielonym Grzegorzowi Wysockiemu mówił: "Włosy mam rzeczywiście swoje. Plus cztery dioptrie, prawe oko - plus cztery i pół z cylindrem. Skrzywiony kręgosłup. Lewa ręka krótsza od prawej. (…) Dodam, że wszystko to zostało osiągnięte na polu sztuki, ponieważ skrzypkowie tak mają."

Zbigniew Wodecki opowiada dowcip o sobie

Nie jestem sam, gdy śpiewam wam

Ze skrzypcami zdarzyła mu się kiedyś straszna historia. - To było w latach 80., w górach. Mieszkaliśmy w góralskiej chacie, a do sali prób trzeba było wejść po wysokich drewnianych schodach - wspomina Dorota Koman, dziś redaktorka książek dla dzieci, wówczas studentka polonistyki i świeżo upieczona żona gitarzysty. - I nagle słyszymy potworny rumor, który okazał się być spadającym ze stopni Zbyszkiem, któremu na szczęście nic się nie stało, w przeciwieństwie do jego skrzypiec, które roztrzaskały się w drobny mak.

Pojawił się kłopot, bo muzyk nie miał na czym zagrać koncertu. Na ratunek ruszyli przejęci sytuacją górale, którzy zaczęli przynosić swoje instrumenty. - Wy gracie bez podbródka, a ja bez niego nie dam rady, nie jestem tak dobry - mówił, dziękując im przy tym serdecznie. Górale proponowali mu jeszcze skrzypce dziecięce, tym razem z podkładką pod brodę. Niestety były za małe.

Źródło: Agencja Gazeta

Innym razem Zbigniew Wodecki występował w Ludźmierzu, najstarszej wsi na Podhalu, w czasie Podhalańskiej Wystawy Zwierząt Hodowlanych. Ze sceny, na której występował, roztaczał się piękny widok na Łomnicę, Lodowy Szczyt, Gerlach, Rysy i... banery reklamowe. Uwagę Wodeckiego przykuł jeden z nich. Na białym tle czerwonymi literami wydrukowano ofertę nasienia amerykańskiego buhaja. - Stało się to leitmotivem jego występu, cały czas żartował z billboardu, a publiczność ryczała ze śmiechu - wspomina Monika Lenart-Kuczyńska, naczelnik w Urzędzie Gminy Nowy Targ i jednocześnie organizatorka wystawy.

Zbigniew Wodecki - wieczny optymista - opowiada dowcip o Paryżu

Uwielbiał sypać dowcipami, także po koncertach. - Zrobiłem z nim 25 koncertów i zawsze po występie siadał z prowadzącymi, obsługą i żartował - przypomina sobie Jacek Marcinkowski, producent tras koncertowych Lata z Radiem. - Nie chował się, jak to często gwiazdy robią, w swoim pokoju. Zresztą, w ogóle nie zachowywał się jak gwiazda. Jeśli zdarzyło się jakieś niedociągnięcie w garderobie to nie słyszałem ani razu, żeby powiedział złe słowo, krzyczał, robił awantury. Miał niezwykle małe wymagania. Wystarczyło mu krzesło, żeby miał na czym usiąść i powiesić marynarkę i woda do picia. Inni artyści wymagają stołu, kawy zimnej, kawy gorącej, napojów energetycznych, napojów izotonicznych, przekąsek itd. Widziałem nawet, jak pomagał swoim ludziom z ekipy wnosić sprzęt na scenę.

Wiatr targa włosy, spadają kokosy

- Był szalenie bezpośredni, potrafił zagadnąć mnie o nowe buty i zapytać, czy ładne wybrał - wspomina producentka telewizyjna Agnieszka Koniecka. - Miał świetny gust, przez co nikt go nie ubierał przed programem. Przyjeżdżał we własnym garniturze, czasem zabrał z domu dwie koszule i radził się, którą wybrać. Nikt go też nie czesał. Odgarniał sobie włosy ręką tym jego znanym chyba wszystkim gestem i szedł na wizję.

Przez całe życie fryzurę zmienił podobno tylko raz. Opowiadał, że obciął włosy przed koncertem i kiedy przyjechał do miejsca, w którym miał dać koncert, nikt go nie poznał.

Autor: Maciej Zienkiewicz

Źródło: Agencja Gazeta

Po występie w programie dzwonił do rodziny zapytać jak wypadł. - Ich zdanie było dla niego bardzo ważne - ciągnie Koniecka. - Zresztą ludzie byli dla niego ważni. Po programie zastanawiał się, czy kogoś za ostro nie ocenił, czy nie sprawił przykrości. Miał niesamowitą intuicję i wyczucie. Potrafił wyczuwać czy ktoś jest przygnębiony, smutny, zmartwiony. Podchodził wtedy, klepał po ramieniu taką osobę i mówił, że będzie dobrze albo mimochodem rzucał: "O, widzę, że ktoś tu się martwi!" i dodawał, żeby się nie łamać. On po prostu widział ludzi i nigdy ich nie wartościował. Tak samo odnosił się do dźwiękowca, pani z baru i policjanta - dodaje.

- Pamiętam jak przyszedł kiedyś do mnie do domu na jedną z prób, które zwykle trwały 2-3 godziny, z czego 40 minut zajmowało ćwiczenie, kilka minut nagranie, a reszta upływała na rozmowie o muzyce, podróżach, naszych idolach - opowiada kompozytor, aranżer i dyrygent Tomasz Szymuś. - Tamtego dnia wypadał akurat 6. maja, czyli dzień jego i mojej córki urodzin. Przyszedł w czasie ostatnich przygotowań do przyjęcia, więc było spore zamieszanie, bo za chwilę miały zjawić się dzieci. Zbyszek wyczuł wiszące w powietrzu napięcie. Wycofał się do kuchni, usiadł na stołku i przez nikogo nieproszony, zajął się młodszą córką.

Dowiedz się, dlaczego Zbigniew Wodecki nie chciał śpiewać Pszczółki Mai

Są jacyś święci niepojęci i ludzie prości jak podłoga

Zbigniew Wodecki był całkowicie analogowy. Nie miał komputera, wszystko zapisywał w małym notesiku, w którym prowadził kalendarz spotkań, koncertów i prób. Raz kupił sobie tablet, ale męczył się z nim tak bardzo, że w końcu go komuś sprezentował. Przez to, że nie korzystał z urządzeń elektronicznych, Wacław Krupiński, autor książki "Pszczoła, Bach i skrzypce" nie mógł mu przesłać tekstu do autoryzacji. - Spotykaliśmy się w kawiarni, dawałem mu wydrukowany maszynopis, a on zaczynał czytać, nanosząc poprawki - wspomina. - Na blisko 300 stron książki, które autoryzował, tylko raz się spięliśmy, bo uznał, że coś napisałem o kimś za ostro, a on o ludziach mówił tylko dobrze albo delikatnie kąśliwie, ale nigdy źle. Miał do tego fantastyczne wyczucie melodii języka, które łączył z genialnym poczuciem humoru i potrafił dorzucić jedno, dwa słowa, które sprawiały, że zdanie brzmiało lepiej, bardziej błyszczało i pokazywało jego autoironię.

Pieczołowicie dbał o to, żeby w książce nie było zbyt wielu zdań "na serio". - Jeśli pojawiły się obok siebie dwa, trzy, cztery takie zdania, natychmiast dopisywał między nimi jedno lekkie, zabawne, żeby przełamać tę powagę – wyjaśnia Krupiński. - Nawet kiedy go zapytałem o stosunek do śmierci, to najpierw odpowiedział poważnie, a po chwili dorzucił coś żartobliwego.

"Z Tobą chcę oglądać świat" – tak Zbigniew Wodecki wspominał duet ze Zdzisławą Sośnicką

Lubię wracać tam gdzie byłem

Gdy był w Warszawie, stołował się zawsze w tej samej pizzerii, w której za każdym razem zamawiał focaccię, zupę cebulową i makaron z tuńczykiem na zmianę z pizzą capriciosa - jedno i drugie danie bez papryki, której nie lubił. - Pamiętam początki naszej restauracji, gdy dopiero się rozkręcaliśmy - wraca pamięcią Walter Busalacchi, właściciel restauracji Non Solo - Kelnerki zderzyły się i focaccia, którą jedna z nich niosła dla niego na talerzu, wylądowała na podłodze. Pan Zbigniew zaczął krzyczeć, żeby jej nie ruszać, że nic się nie stało i zje z podłogi. Oczywiście upiekliśmy mu nową.

- Wiele razy zapraszał mnie do Krakowa, o którym bardzo dużo opowiedział mi w czasie obiadów. Zachęcał mnie: "Walter, przyjeżdżaj, o nic się nie martw, zarezerwuję ci pokój w hotelu na moje nazwisko." No i w końcu się skusiłem. Przyjeżdżam do hotelu, informuję w recepcji, że jest pokój dla pana Wodeckiego, na co bardzo się ucieszyli i zapytali, o której przyjedzie. A ja mówię, że Wodecki to ja. Ponieważ rezerwacja była na jego nazwisko, czekał na mnie piękny apartament.

Źródło: PAP

- Pamiętam jak na niego czekałem przed sesją i miałem w głowie myśl, że za chwilę spotkam się z bądź co bądź niemłodym już panem, który ma prawo być powolniejszy, mieć mniej energii - wspomina fotograf Albert Zawada. - Tymczasem do studia wpadł człowiek-petarda. Od razu zaczął od pytań, co robimy, jak, gdzie. I w żaden sposób nie zachowywał się jak celebryta. Zdarza mi się fotografować młode gwiazdki, które jeszcze nie zaczęły kariery, a już miewają fochy, są zblazowane, a on nic z tych rzeczy. Robię zdjęcia ludziom od 17 lat i rzadko spotykam osoby z taką energią i radością życia, którą jeszcze potrafią zarazić wszystkich obecnych w studiu. Zanim go poznałem bałem się starości, bo spotkałem wielu smutnych i zgorzkniałych ludzi w podeszłym wieku. Tymczasem Zbigniew Wodecki pokazał mi, że można się starzeć i jednocześnie być pełnym radości i życia człowiekiem.