Fotolia
Kiedy się idzie na południe przez najzimniejszy kontynent na świecie, wszystko wydaje się płaskie i białe, kilometr za kilometrem aż po horyzont. Pod sobą ma się trzydzieści milionów kilometrów sześciennych lodu, naciskających na powierzchnię Ziemi.
Po pewnym czasie w całkowitej samotności zacząłem dostrzegać, że nic jednak nie jest zupełnie płaskie. Lód i śnieg układały się w mniejsze i nieco większe abstrakcyjne formacje. Jednostajna białość zmieniła się w niezliczone odcienie bieli. W śniegu pojawiły się cień błękitu, odrobina czerwieni, zieleni i leciutkiego różu. Czułem, że w trakcie mojego marszu natura wokół mnie się zmienia, ale się myliłem. Otoczenie pozostało takie samo, to ja się zmieniałem. Dwudziestego drugiego dnia wędrówki zapisałem w dzienniku: "W domu czerpię przyjemność jedynie z "dużych kawałków". Tutaj uczę się doceniać drobne przyjemności. Odcienie barwy śniegu. Cichnący wiatr. Formacje chmur. Ciszę".
Źródło: Kagge/Ousland/Storvik
Pamiętam, że w dzieciństwie ogromnie fascynował mnie ślimak, który nosi ze sobą swój dom, bez względu na to, dokąd idzie. Podczas wyprawy na Antarktydę moja fascynacja ślimakiem jeszcze wzrosła. Wszystko, czego potrzebowałem, żywność, sprzęt i opał, przez całą podróż ciągnąłem na sankach, poza tym w ogóle nie otwierałem ust, żeby coś powiedzieć. Zamknąłem gębę. Przez pięćdziesiąt dni nie miałem z nikim żadnego kontaktu, ani radiowego, ani internetowego, nie widziałem też żadnej żywej istoty. Codziennie po prostu szedłem na południe. Nawet kiedy wpadałem w złość, bo pękło mi wiązanie czy o mało nie wleciałem w szczelinę lodowca, nie przeklinałem. (Puszczanie wiązanek dołuje, jeszcze bardziej pogarsza zły humor. Dlatego podczas wypraw nigdy nie przeklinam).
W domu zawsze trafi się jakiś przejeżdżający samochód, zadzwoni, piśnie albo warknie telefon, ktoś zacznie rozmawiać, szeptać albo krzyczeć. W sumie jest tyle dźwięków, że przestajemy je słyszeć. Tu było zupełnie inaczej. Natura przemawiała do mnie, milknąc. Im było ciszej, tym więcej słyszałem.
Źródło: Kagge/Ousland/Storvik
Za każdym razem kiedy robiłem przerwę, a nie wiało, doświadczałem ogłuszającej ciszy. Nawet śnieg zdaje się milczeć, kiedy nie wieje wiatr. Coraz większą uwagę zwracałem na ten świat, którego byłem częścią, ponieważ nic mnie nie otumaniało ani mi nie przeszkadzało. Zostałem sam ze swoimi wyobrażeniami i z myślami. Przyszłość nie odgrywała już żadnej roli, przeszłość mnie nie obchodziła, nagle byłem obecny we własnym życiu. Filozof Martin Heidegger twierdził, że świat znika, kiedy w niego wchodzisz. Właśnie to się stało.
Czułem się przedłużeniem otoczenia. Nie miałem z kim rozmawiać, więc nawiązałem dialog z naturą. Posyłałem myśli przez płaskowyże, ku górom, a w odpowiedzi otrzymywałem inne wyobrażenia.
W dzienniku prowadzonym podczas wędrówki na południe zanotowałem, że tak łatwo uznać, iż kontynent, na który nie możemy podróżować, którego nie możemy doświadczać ani oglądać, ma małą wartość. Aby nabrał znaczenia, należałoby tam być, fotografować i upubliczniać zdjęcia. Dwudziestego siódmego dnia zapisałem: "Antarktyda wciąż pozostaje daleka i nieznana dla większości ludzi. Idąc przez nią, mam nadzieję, że tak pozostanie. Wcale nie odmawiam innym prawa do tego przeżycia, po prostu czuję, że Antarktyda ma do spełnienia misję jako nieznany ląd". Wciąż uważam, że potrzebna nam świadomość istnienia okolic, które nie zostały do końca zbadane i uprzystępnione. Istnienie tajemniczego i prawie nietkniętego kontynentu, "który może być stanem wyobraźni", to jedna z największych wartości Antarktydy dla przyszłych pokoleń.
Źródło: Fotolia
Tajemnica dotarcia na biegun południowy polega na stawianiu jednej nogi przed drugą dostateczną liczbę razy. Pod względem technicznym jest to proste. Nawet mysz może przecież zjeść słonia, jeśli tylko będzie odgryzała odpowiednio małe kawałeczki. Wyzwanie polega na tym, żeby tego chcieć. Największym wyzwaniem jest wstać rano przy pięćdziesięciu stopniach mrozu. Dzisiaj tak samo jak w czasach Roalda Amundsena i Roberta Scotta. A drugim z kolei? Być w zgodzie ze sobą.
Cisza wniknęła we mnie. Pozbawiony kontaktu ze światem zewnętrznym, odizolowany od wszystkiego, pozostawiony sam na sam ze sobą, byłem zmuszony do kontynuowania tych myśli, które już miałem w głowie. I co gorsza, do kontynuowania uczuć. Antarktyda to największa pustynia na świecie, składa się z wody i ma więcej godzin słonecznych niż południowa Kalifornia. Nie ma się tu gdzie schować. Codzienne drobne kłamstwa i półprawdy, które opowiadamy sobie w cywilizacji, z daleka wydają się całkowicie pozbawione sensu.
Zabrzmiało to może tak, jakbym posuwał się do przodu dzięki medytacji, ale to nieprawda. Czasami mróz i wiatr ściskały mnie jak lodowate obcęgi. Marzłem aż do płaczu. Nos, palce u rąk i nóg stopniowo bielały, traciłem w nich czucie. Gdy następuje odmrożenie jakiejś części ciała, pojawia się ból, który później znika. Powraca natomiast przy odmarzaniu. Całą energię, jaką miałem, poświęcałem na odzyskiwanie ciepła. Rozmarzanie odmrożenia jest bardziej bolesne niż zamarzanie. Później tego samego dnia, gdy już udało mi się rozgrzać, odzyskiwałem energię i znów mogłem śnić na jawie.
Na samym biegunie południowym Amerykanie zbudowali bazę. Naukowcy i konserwatorzy przebywają tam całymi miesiącami, odizolowani od świata. Pewnego roku święta Bożego Narodzenia obchodziło w bazie dziewięćdziesięciu dziewięciu mieszkańców. Któryś z nich przemycił do bazy dziewięćdziesiąt dziewięć kamieni i rozdał je wszystkim jako prezenty gwiazdkowe, a jeden zatrzymał dla siebie. Nikt tutaj nie widział kamieni od miesięcy. Niektórzy od ponad roku. Tylko lód, śnieg i przedmioty wytworzone przez człowieka. Wszyscy oglądali swoje kamienie, dotykali ich. Trzymali je w rękach, wczuwali się w ich wagę, nie mówiąc przy tym ani słowa.
Książka "Cisza" w tłumaczeniu Iwony Ziemnickiej ukazała się 10 maja nakładem wydawnictwa Muza Źródło: Wydawnictwo Muza / Mat. prasowe