Nicole Makarewicz , 2 lutego 2018

Ostatni z przyczółków wolności

Wojciech Szatkowski, Narciarstwo Wolności

Najlepiej ją widzi z polskich szczytów. Z wysokości Kasprowego Wierchu, Smerka, Śnieżki. Czuje ją w górskim powietrzu, słyszy, gdy zjeżdża bukowymi lasami Bieszczadów. Wojciech Szatkowski właśnie tak doświadcza wolnej Polski. Swoją miłość do kraju postanowił celebrować, ale zupełnie inaczej niż ci, którzy lubią nazywać się "patriotami". Na stulecie odzyskania niepodległości podjął się projektu życia. Zdobędzie i zjedzie na nartach skiturowych ze stu polskich wierchów. Przygotowywał się do tego 35 lat.

- Ten sport nie ma specjalnych ograniczeń. Swoboda poruszania się jest niebywała. Czasem mam wrażenie, że to właśnie ostatni z przyczółków wolności. Ogromnie dużo czasu w swoim życiu spędziłem na nartach i pomyślałem sobie, że trzeba to wykorzystać w rocznicę stulecia odzyskania niepodległości, bo narty skiturowe dają wolność – mówi o powodach, dla których powstało "Narciarstwo Wolności" Wojciech Szatkowski. Zakopiańczyk nie ukrywa, że do rozpoczęcia inicjatywy zainspirował go również Andrzej Bargiel, który w jednym z wywiadów opowiedział, że na rocznicę odzyskania niepodległości planuje zjechać na nartach z Mount Everestu. Narciarz też chciał zrobić coś wyjątkowego.

Dla Szatkowskiego projekt ma przynieść też przemianę, nie tylko fizyczną, o co łatwo przy wysiłku, jaki generują wyprawy w góry. - Zauważyłem, że kiedy jestem w górach, moje życie zostaje sprowadzone do kilku potrzeb: żeby się ogrzać, wejść na szczyt lub z niego zjechać. Uwalniam się od tych spraw, które "na dole" wydają mi się istotne. Najważniejsza jest solidarność z drugim człowiekiem, czerpanie radość z piękna natury, która nas otacza. Chcę te wartości, które poznaje się w górach, przenieść "na dół" - opowiada człowiek, którego sposób na okazanie patriotyzmu zachwycił wielu internautów.

Kustosz

Ten, kto myśli, że na zdobycie stu szczytów w ciągu jednego sezonu porwać mógł się jedynie profesjonalny narciarz, jest w błędzie. Szatkowski ma w rodzinie tradycje sportowe, ale zawodowcem nie jest. Na co dzień pracuje w Muzeum Tatrzańskim im. Doktora Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem. To jego miejsce pracy od 1994 roku, czyli od 24 lat. Zajmuje się badaniami naukowymi i popularyzowaniem historii taternictwa i narciarstwa oraz edukacją. Ma szczęście, bo pracodawca postanowił wesprzeć jego przygodę.

- "Narciarstwo Wolności" to projekt łączący znakomicie historię ze sportem i z górami. Zdecydowaliśmy się patronować mu, ponieważ czci historyczną rocznicę we wspaniały, radosny sposób, a także popularyzuje ważne obszary zainteresowań Muzeum Tatrzańskiego: historię, Tatry i narciarstwo. Wojtek – historyk z wykształcenia, narciarz z zamiłowania - wymyślił oryginalny i bardzo osobisty sposób uczczenia 100. rocznicy niepodległości - opowiada Anna Wende-Surmiak, dyrektor Muzeum Tatrzańskiego.

Widok z Ciemniaka

Widok z Ciemniaka

Autor: Wojciech Szatkowski

Źródło: Narciarstwo Wolności

Dyrekcji pomysł pracownika tak się spodobał, że w instytucji odbywały się spotkania, na których Szatkowski mógł przedstawić swój projekt szerszej publiczności. - To było dla mnie bardzo ważne, bo pokazując moją ideę, nie chciałem promować swojej osoby. Miałem nadzieję, że zachęcę ludzi do chodzenia po polskich górach na nartach, bo są przepiękne. Mam pełne wsparcie pracodawcy. Muzeum jest partnerem wydanego niedawno poradnika skiturowego po polskich górach, który napisaliśmy z Waldemarem Czado i Romanem Szubrychtem. Poza tym nie mam problemów z urlopem, co chyba jest kluczowe w moim projekcie - śmieje się.

Na "Narciarstwo Wolności" poświęci razem 70 dni. 26 dni urlopu połączonych z świętami i weekendami. - Cieszę się, że aż tyle czasu będę mógł spędzić w górach – przyznaje i dodaje: - Przez to, że odwiedzę różne polskie pasma, uda się jeszcze głębiej przeżyć stulecie niepodległości. Dla mnie ta rocznica jest ważna, bo życie w wolnym kraju jest niesłychanie cenne. My sobie czasami nie do końca zdajemy sprawę z tego, jakie to jest ważne, że mamy teraz zagwarantowany spokój i wolnością żyjemy na co dzień. Ja to bardzo doceniam.

Magiczna góra

Gdy rozmawiamy pod koniec stycznia, ma za sobą na koncie już 25 osiągniętych szczytów. Ale wcale nie chodzi mu o to, by setkę gór "odhaczyć" na liście w szybkim tempie, bić się na rekord. - Mam dobre czołówki i mógłbym nawet w nocy wchodzić na te szczyty, ale chcę, żeby to była frajda dla mnie, zabawa i przyjemność. Wyznaję zasadę "idź w góry tylko wtedy, kiedy masz dla nich czas". Stąd umiarkowane tempo – opowiada.

Zaczęło się 16 listopada 2017. Pomogła przyjazna aura. Spadł świeży śnieg, powietrze było czyste, niebo idealnie błękitne, a słońce grzało w plecy. Wymarzona pogoda na górskie wyprawy. Pierwszym szczytem, który zdobył narciarz wolności, był Płazowski Wierch - wzniesienie zwane też Mietłówką, o wysokości 1109 m n.p.m w zachodniej części masywu Gubałówki.

Szatkowski do "Narciarstwa Wolności" starał się wybrać zróżnicowane góry np. w Bieszczadach połoniny, znane i mniej znane wzniesienia Tatr i Karkonoszy. Na liście są też miejsca szczególne dla inicjatora projektu, jak Kasprowy Wierch.

- To święta góra polskiego narciarstwa. Jeździła tam przecież cała kadra polskich narciarzy, poczynając od pionierów aż do Andrzeja Bachledy-Curusia. Przecież jest to też miejsce, z którego zjeżdżał Jan Paweł II. Bardzo lubił chodzić na nartach turystycznych. My, Polacy, mamy ogromną historię i tradycję narciarską. Warto o tym wiedzieć – zauważa 52- latek.

Ale Kasprowy jest dla niego ważny nie tylko ze względu historię narciarstwa, ale również jego osobiste wspomnienia. Gdy miał cztery lata, ojciec po raz pierwszy wziął go na ten szczyt. Pierwszy zjazd z Kasprowego wywarł na małym Wojtku tak duże wrażenie, że rozkochał się w narciarstwie. Wciąż odwiedza górę, który przywraca mu wspomnienia z dzieciństwa. Co roku około 100 dni spędza w górach na nartach. Tak już od 35 lat.

Bieszczady

Bieszczady

Autor: Wojciech Szatkowski

Źródło: Narciarstwo Wolności

W ramach projektu Kasprowy już zdobył, jeszcze w listopadzie. Gdy rozmawiamy, jest przed drugim wyjazdem w Bieszczady. - Podczas pierwszej wizyty okazało się, że w rejonie Woli Michowej, gdzie mieliśmy być przez cztery dni z kolegą, Marcinem Kusiem, zaprzyjaźnionym narciarzem z Warszawy, nie ma pokrywy śnieżnej – tłumaczy. Nic jednak straconego, bo szczyty takie jak Krąglica, gdzie po II wojnie światowej miały miejsce ciężkie walki polsko-upowskie, postanowił zdobyć podczas kolejnej wizyty w Bieszczadach.

W środku zimy pokrywa śnieżna jest już odpowiednio gruba, dni się wydłużają, więc najprawdopodobniej zdobytych szczytów szybko będzie przybywać. - Te najfajniejsze wycieczki, wysokogórskie, porównywalne z Alpami będą na wiosnę. W marcu i kwietniu. Z finałem na szczycie Rysów. Myślę, że to będzie około 20 maja. Czekam tylko na odpowiednie warunki, bo dla mnie to ważne, żeby z tej góry zjechać, gdy aura będzie sprzyjać.

Do każdego wyjścia w góry zaczyna przygotowywać dzień wcześniej. Wieczorem do plecaka pakuje ciepłą kurtkę, drugą parę bardzo ciepłych rękawic, drugą czapkę, okulary przeciwsłoneczne, gogle narciarskie, scyzoryk, drugą parę fok (pasów zakładanych na ślizgi i umożliwiających wejście na nartach pod górę), mapę, kompas, telefon, apteczkę. Oprócz tego w plecaku ląduje pożywienie, herbata i....kostka smaru. Nasmarowane nim foki w mniejszym stopniu wchłaniają wilgoć, co pozwala na szybsze sunięcie po śniegu. Na wyprawy bierze też trzy pary nart – dwie lekkie z którymi człowiek mniej się męczy przy dłuższych wyprawach i szersze, nieco cięższe, używane przy głębokich i puszystych śniegach. Te drugie pozwalają na gnanie przez stoki w zawrotnym tempie. Na nich ostatnio w pięć minut przejechał pięciokilometrową trasę.

Dzielenie się

"Narciarstwo Wolności" choć jest projektem jednego człowieka, to nie jest inicjatywą egoistyczną. Zakopiańczyk chce się dzielić frajdą, jaką dają skiturowe zjazdy z jak największą liczbą osób. Dlatego podczas wypraw często towarzyszą mu przyjaciele: Waldemar Czado – niezawodny ratownik GOPR-u z Bieszczadów, ultramaratończyk i fotograf; Marcin Kuś – narciarz z Warszawy; Grzegorz Mołczan z żoną Magdą; Adam Brzoza i kilku innych fotografów.

Do tego dochodzi cała masa osób, których Szatkowski wcześniej nie znał. Skąd się wzięli? Z internetu. - Samemu jest fajnie, ale gdy wchodzi się w dwójkę, to jest po prostu raźniej. Chcę się dzielić tym projektem, jestem otwarty na towarzystwo. Każdy, kto chce do mnie dołączyć, może po prostu napisać do nas na Facebooku – opowiada. Ludzie chętnie korzystają z tego zaproszenia i dołączają do 52-latka. Zakopiańczyk będzie miał towarzystwo w Sudetach i Karkonoszach pod koniec marca, w Tatrach też nie zostanie sam.

Widok ze Smerka na Połoniny

Widok ze Smerka na Połoniny

Autor: Wojciech Szatkowski

Źródło: Narciarstwo Wolności

Zdarzają się też osoby, które widząc na trasie narciarza, spontanicznie decydują się na to, by do niego dołączyć. Tak było, gdy pierwszy raz pojawił się w Wetlinie. Do Szatkowskiego dołączyły dziewczęta z Ustrzyk Dolnych i Krakowa.

W "Narciarstwo..." włączyła się również córka Szatkowskiego, Marysia. - Pomagam w ten sposób, że prowadzę stronę projektu na Facebooku. Tata mi podsyła teksty, a ja je redaguję, wrzucam zdjęcia, obrabiam, tak naprawdę to niewiele. Niedługo będziemy otwierać zbiórkę na polakpotrafi.pl. Tym też się będę zajmować. Będziemy chcieli uzbierać 6 tysięcy złotych, które pozwolą na to, by uzupełnić sprzęt niezbędny do swobodnego kontynuowania wypraw taty. Niestety niektóre rzeczy się po prostu zużyły – mówi.

Jak opowiada, do tej pory na projekt jej ojca internauci reagują wyłącznie pozytywnie. - Myślę, że znaczenie ma też fakt, że to akcja nieposiadająca płaszczyzny, na której mógłby być generowany internetowy hejt – tłumaczy.

Siedmiu wspaniałych

Patrząc na to, z jakiej rodziny pochodzi Szatkowski, można zacząć się zastanawiać, co takiego stało się, że nigdy nie oglądaliśmy go na zimowych igrzyskach olimpijskich. Zakopiańczyk ma bowiem wśród krewnych siedmiu olimpijczyków.

Jego matka, Maria Gąsienica Daniel-Szatkowska była narciarką alpejską. Reprezentowała Polskę w konkurencjach zjazdowych podczas igrzysk w Cortina d'Ampezzo w 1956 roku i w Innsbrucku w 1964. Na dwóch edycjach najważniejszej imprezy sportowej na świecie pojawił się też m.in. jego wujek Józef, pięciokrotny mistrz Polski w kombinacji norweskiej.

- Z kolei moja kuzynka Maryna Gąsienica-Daniel będzie reprezentować barwy Polski na zimowych igrzyskach w Pjongczang. Dla mnie sport to piękna forma patriotyzmu – mówi Szatkowski.

Wysportowani rodzice też chcieli zrobić z niego narciarza. Pierwszy raz stanął na stoku w wieku trzech lat. - Mama i tata mieli bardzo fajną zasadę: po feriach zostawiali mnie i rodzeństwo jeszcze tydzień, a nieraz dwa w domu, żebyśmy mogli sobie jeszcze pojeździć na nartach. Potem pisali do szkoły usprawiedliwienia tłumaczące, że dziecko nie pojawiło się w szkole przez chorobę. To rodziło pewne zastanowienie nauczycieli, no bo jak to, uczeń nie przychodził do szkoły, bo był chory, a kiedy pojawił się w klasie był opalony? – wspomina zakopiańczyk.

Gdy był dzieckiem były nadzieje na to, że zostanie zawodowcem, ale szanse na karierę przekreśliło złamanie kości udowej, gdy Szatkowski chodził do piątek klasy szkoły podstawowej. Jego dzieciństwo nawet po urazie było pełne aktywności. Nie tylko jeździł na nartach, ale próbował również swoich sił w skokach narciarskich, jeździł też na łyżwach i zjeżdżał na sankach. - Mieliśmy z rodzeństwem piękne dzieciństwo. Na Budzowskim Wierchu był taki wyciąg "wyrwirączka" - tam uprawialiśmy narciarstwo alpejskie. Przy Jaworze była skocznia, gdzie można było osiągnąć odległości prawie 15 metrów. To były lata pełne frajdy. Ta pasja gdzieś we mnie została – twierdzi.

Nie sądzi jednak, że przez kontuzję coś stracił czy że źle się stało, że nie kontynuował olimpijskiej, rodzinnej tradycji. - Uważam, że narciarstwo alpejskie w takiej formie, jaka jest prezentowana na igrzyskach, wiąże się ze zbyt dużą eksploatacją organizmu. To zbyt kontuzjogenny sport. Natomiast narciarstwo skiturowe to jest niesamowita przygoda. Góry wysokie, ale też skaliste, leśne jak Bieszczady. Otaczająca przyroda i spokój – to dla mnie dużo fajniejsza forma sportu niż ściganie się.

Autor: Wojciech Szatkowski

Źródło: Narciarstwo Wolności

Szatkowski swoją pasję przekazał córce. Tak samo jak jego rodzice, on też czasami nie puszczał swojego dziecka do szkoły tylko dlatego, żeby Marysia mogła sobie pojeździć na nartach. Później, tak samo jak rodzice, pisał jej usprawiedliwienia, które mijały się z prawdą.

- Gdy byłam mała, to jeździłam z tatą na skiturach, ale zawsze bardziej pociągało mnie narciarstwo zjazdowe, jeździłam nawet na zawody. Nadal chodzimy razem z tatą w góry, ale jeśli chodzi o ski toury, to myślę, że tata musiałby znacznie obniżyć swoje tempo, bym mogła mu towarzyszyć w jego projekcie – twierdzi Marysia.

Dla córki to, że ojciec porwał się na zdobycie stu szczytów w jeden sezon, nie jest żadnym zaskoczeniem. Dla niej to niezwykle pozytywny pasjonat, z którego twarzy nigdy nie znika uśmiech. Zawsze ma w zanadrzu historyczne anegdoty i pomysły na kolejne wyprawy. - Od dłuższego czasu wspominał o projekcie, więc można powiedzieć, że byłam na to przygotowana. Gdy już się zdecydował, to bardzo się ucieszyłam. Wiem, że jest dobrze przygotowany do tego wyczynu, ma dobrą kondycję. To nie jest nieprzemyślana decyzja. Dla niego to wyzwanie, ale takie, które jest absolutnie w jego zasięgu – komentuje.

Żona Szatkowskiego również lubi narty, z tym, że zamiast skituru woli uprawiać sport na nartach biegowych. Jednak ani córka, ani żona nie są aż tak "zakręcone" na punkcie nart jak głowa rodziny. - Może nie mają takiej "szajby" jak ja, ale to dobrze, bo chociaż dwójka normalnych ludzi w rodzinie się przyda – śmieje się Szatkowski.