Getty Images

Z wodowaniem statków zawsze wiązała się magia. To święta tradycja, której nie można złamać. Polscy stoczniowcy od lat wierzą, że najważniejsza dla statku jest matka chrzestna. Jolanta Kwaśniewska, Maria Kaczyńska, Anna Przybylska - to tylko niektóre z nich. Ale wśród matek chrzestnych najciekawsze historie wiążą się z kobietami, które stoczni poświęciły całe życie. Oto one.

W mitologii greckiej starożytni wierzyli, że statek jest jak człowiek. Może posługiwać się mową ludzką, ma wszystkowidzące oczy, a nawet duszę. Marynarze do dziś traktują statki, jak bliskie im osoby. Przywiązują się do nich, przeżywają rozstanie z nimi.

Każdy statek, zanim wypłynie na wody, powinien być ochrzczony. Ojców chrzestnych nie było, ale matki już tak. I nigdy nie były wybierane przypadkowo. Kiedyś ten zaszczyt przypadał paniom ze śmietanki towarzyskiej: żonom ambasadorów, generałów, wpływowych polityków.

Po latach zaczęło się to zmieniać. Wśród polskich matek chrzestnych są więc nie tylko kobiety polityki, ale też żony przodowników pracy, działaczki społeczne. Anna Komorowska została matką chrzestną statku "Pasat". Maria Kaczyńska ochrzciła "Bioton". Jolanta Kwaśniewska rozbiła butelkę szampana o burtę statku "Nawigator XXI".

Wśród matek chrzestnych znalazły się również aktorki Ryszarda Hanin ("Lenino"), Anna Przybylska ("Stena Spirit"), pisarki Halina Auderska ("Frycz Modrzewski"), Alina Centkiewiczowa ("Wrocław") lub sportsmenki - żeglarka Krystyna Chojnowska Liskiewicz, która jako pierwsza kobieta na świecie samotnie opłynęła Ziemię.

Matkami chrzestnymi zostawały też w końcu zasłużone pracownice stoczni. Po wodowaniu każda matka chrzestna otrzymywała zwykle na pamiątkę szyjkę rozbitej butelki i przypinkę przedstawiającą kotwicę w sercu. Taką do dziś trzyma Bernadetta.

Pamiętka chrztu.

Pamiętka chrztu.

Autor: Magda Drozdek, WP

Źródło: Archiwum prywatne

Pani od projektowania

Była świeżo po technikum, gdy pierwszy raz trafiła do Stoczni Gdańskiej.

- Może do planowania pani by chciała? – zapytała ją wtedy kadrowa.

O planowaniu nie miała pojęcia. Ale na pracy jej zależało. Wychowała się w wielodzietnej rodzinie, gdzie każdy grosz się liczył. Stocznia? Jej życie było już i tak pasmem ciągłych przygód. Na przykład o tym, że ma na imię Bernadetta dowiedziała się dopiero w szkole. Wcześniej myślała, że jest Basią.

- W Borach Tucholskich, gdzie się urodziłam, można było nadawać dzieciom imiona tylko z listy zrobionej przez Niemców. Jedyne na B było Bernadetta. Rodzicom się nie podobało, więc od chwili urodzenia mówili na mnie Basia. I o tym, że mam Bernadetta, dowiedziałam się pierwszego dnia szkoły. Wyczytali moje imię, ale się nie podniosłam. "Kurek czy jest!" – krzyknęła nauczycielka. Takie nazwisko mam z domu, rozumie pani. I tak to wyszło - wspomina.

Po latach trafiła się jej więc stocznia. Sęk w tym, że nie lubiła wody, bo miała od niej zmiany reumatyczne. Ale praca to praca.

- Wszyscy się dziwili, dlaczego ja tak szybko przyszłam do stoczni. Przecież mogłam, tak jak moi rówieśnicy, przyjść po wakacjach. A ja chciałam jak najszybciej, żeby zarobić – opowiada mi, kiedy siedzimy przy małym drewnianym stoliku w jej gdańskim mieszkaniu. Wokół mnóstwo pamiątek, rodzinnych albumów.

Pani Bernadetta w swoim mieszkaniu.

Pani Bernadetta w swoim mieszkaniu.

Autor: Magda Drozdek, WP

Źródło: Archiwum prywatne

Bernadetta na wydziale planowania posiedziała w sumie pół roku. Niewiele się tam działo. Któregoś dnia poprosiła męża-stoczniowca, by załatwił jej pracę na innym wydziale.

- Ja mam konkretną wiedzę i zaraz wszystko zapomnę! – powiedziała mu.

Trafiła do technologa głównego, ale i tam popracowała tylko kilka miesięcy. Był taki wydział na stoczni – RN się nazywał. Stoczniowa śmietanka. Biuro projektowe. Tam dostała pracę.

Co Nowakowa mogła wnieść?

W biurze projektowym były tylko trzy kobiety. Praca do łatwych nie należała. Jak z resztą każda na stoczni. Każda instalacja elektryczna, siłowa, oświetleniowa, czy łączności, musiała być opatrzona grupą rysunkową.

- Trzeba było po wykonaniu rysunku skonsultować go z prowadzącym dany statek. Potem była faza techniczna. Dogadywało się szczegóły w rejestrze statków. Armator był głównie radziecki. Na etapie budowania statku pracownicy mieli prawo komentować nasze rysunki i dzięki nim często coś zmienialiśmy. Latałam między wydziałami, nanosiłam poprawki na rysunkach. Potem był etap sprawdzania poszczególnych elementów w ruchu na morzu. Potem robiło się dokument zdawczy, przekazywało go załodze. Na koniec podniesienie bandery i żegnanie się z tym statkiem. I produkcja kolejnego. Jak seria to seria – mówi Bernadetta.

Lata spędziła przy desce kreślarskiej. Jest niskiego wzrostu, więc nie musiała się garbić. Tylko nogi od czasu do czasu bolały.

- Ale miałam gorzej niż podły czas pracy - przyznaje. - Zajęcia na Politechnice miałam w poniedziałek, wtorek, środę, czwartek i piątek od 16 do 20. Obowiązkowo. Byłam już wtedy mężatką i pracowałam zawodowo. Uprosiłam na stoczni, żeby mnie wcześniej puszczali. Wychodziłam więc o 14. Biegłam do domu. Zdążyłam szybko coś przygotować, opiekunce dziecka dać instrukcję, co i jak, dokumenty za pas i leciałam na zajęcia. Trwały do 20. Przychodziłam do domu pół godziny później i trzeba było zobaczyć, co jeszcze w domu do roboty. Do pracy miałam na 7. Wstawałam o 5, gotowałam posiłki, szłam do pracy. Kontrola w południe i znowu zajęcia.

W 1992 roku spotkała z ramienia armatora człowieka, który był elektrykiem na statku budowanego w Stoczni Gdańskiej 17 lat wcześniej. Przekazywała mu wtedy dokumenty zdawcze.

Miała tak mocny zamach, że fotograf zdążył uchwycić jedynie sam moment rozbicia butelki.

Miała tak mocny zamach, że fotograf zdążył uchwycić jedynie sam moment rozbicia butelki.

Autor: Magda Drozdek, WP

Źródło: Archiwum prywatne

- Jak on zobaczył, że ja w tej stoczni tak długo pracuję, to się ucieszył, że razem będziemy pracować nad statkiem. Armator szczeciński zamówił cztery chłodniowce. Wróciłam dopiero co z morza, oddałam jeden statek i spotykam kapitana jednego z tych zamówionych. Był akurat z tym znanym mi elektrykiem. Kapitan zapytał, czy przyjęłabym obowiązki matki chrzestnej. Pani kochana, myślenia nie mogło być takiego, żeby ktoś nieznaczący wiele był poproszony na matkę chrzestną! Co Nowakowa mogła wnieść? – wspomina.

Kukiełka dla kapitana

Przyjęła obowiązki, ale o wodowaniu nic nie wiedziała. Miała trójkę dzieci, więc po pracy biegała od razu do domu - nie w głowie były jej wodowania. W listopadzie 1992 roku mąż ciężko chorował i mógł trochę zaopiekować się dziećmi pod jej nieobecność.

- Podniesienie bandery było 7 czy 8 lipca. W tym czasie miałam już zaplanowany wyjazd na działkę po maliny. Wysłałam więc tam dzieci z moją mamą. Ja miałam dojechać do nich później. Tylko ten statek miałam ochrzcić. Mówiłam: "Załatwię swój obowiązek, nadam to imię i pojadę na maliny" – mówi.

Bernadetta opowiada dalej: - Tyle mnie to kosztowało! Sama w domu siedziałam i myślałam, co ja powiem na tym chrzcie! Nigdy matką chrzestną nie byłam. Gdzie ja tu teraz na szybko jakąś matkę znajdę, co mi pomoże? Koledze się zwierzyłam. Podpowiedział, żebym poszła do dyrekcji, oni na pewno przygotowali niejedną matkę chrzestną. A te sekretarki podpowiedziały mi tylko to: "Nadaję ci imię takie a takie. Płyń po wodach i oceanach i sław imię polskiego stoczniowca". Tyle!

Wyróżnienie było ogromne. Nie można było ot tak odbębnić ceremonii i wrócić na zbiór malin.

- Razem z kolegą ze stoczni dopracowaliśmy formułkę. Proszę pani, nie przyszło mi do głowy, żeby kupić jakiś dobry prezent kapitanowi. Poszłam do księgarni. Nic nie było. Wpadałam, że na Grunwaldzkiej, na rogu Miszewskiego cepelia była. Kukiełkę znalazłam, ale niestety w stroju kaszubskim. A on nie jest taki strojny, jak np. łowicki! Ja chciałam, żeby kapitan miał coś z Gdańska, a nie z Warszawy czy Łowicza, jak to żadnego związku z morzem nie ma. Trzymałam ten prezent i się wstydziłam – opowiada.

Dzień wodowania. Na ceremonii nadania imienia statkowi zebrała się dyrekcja, kilku kierowników z różnych wydziałów, członkowie załogi, fotograf i dziennikarz radiowęzła. Atmosfera podniosła. Bernadetta trzęsie się jak osika. W rękach gniecie kartkę z dopracowaną formułką.

Chiquita, co sławiła imię polskiego stoczniowca

Najpierw trzeba rozbić o kadłub butelkę szampana. Moment kluczowy.

- Chwytam tę butelkę. Statek był tuż przy tratwie. Kadłub nieco oddalony. Podchodzi jeden z zastępców dyrektora i pyta, czy ma mi pomóc. Oni nie wiedzieli, że ja pracuję na działce i koszę trawę zwykłą kosą. Ruch miałam wyrobiony już od lat. Proszę popatrzeć, jak ja się zamachnęłam! Fotograf zdążył tylko uchwycić moment, jak rozbija się ta butelka – opowiada ze śmiechem.

Słowa mówiła takie:

"Drodzy stoczniowcy, szanowni goście. Wdzięczna za powierzenie mi zaszczytu nadania imienia statkowi, dziękuję armatorowi za wyróżnienie. A przyszłej załodze tego statku składam najserdeczniejsze życzenia. Życzę szczęśliwych rejsów i znakomitych osiągnięć eksploatacyjnych. Mam nadzieję, że statek będzie świadectwem nowoczesnej myśli technicznej. Więc płyń po wodach i ocenach i sław imię polskiego stoczniowca".

Potem poprosili, czy mogą jeszcze zrobić jej zdjęcie do świetlicy. Powiesili Bernadettę w oprawie na honorowym miejscu. Od załogi dostała bursztynową kolię. Bananowiec Chiquita Abava mógł wypłynąć w morze.

- Skąd taka nazwa? – pytam.

- Armator sobie zażyczył. Chiquita to oznacza "maleńka". A "abava" to nie mam pojęcia. Drugi był z kolei Chiquita Amata. I co to ta "amata" to też nie pamiętam. Bananowce to były. Cztery ładownie chłodzone – mówi.

Źródło: Stowarzyszenie Arteria

Kokosem o burtę

Przez setki lat ceremonia chrztu statku lub okrętu miała znaczenie wyłącznie religijne. Trudno się temu dziwić. – Dawni żeglarze przez wiele wieków narażeni byli na liczne niebezpieczeństwa. Uzależnieni od sił przyrody, od tajemniczego i groźnego żywiołu, chcieli zjednać sobie siły natury i przychylność bogów, którzy w mniemaniu ówczesnych ludzi kierowali światem – czytamy w wydanej w 1998 roku książce "Matki chrzestne statków".

Wikingowie nadawali swoim łodziom nazwy dzikich zwierząt. Miało to dodawać odwagi żeglarzom i odstraszać wrogów. Grecy i Rzymianie chrzcili statki wodą, a czasem winem. Podobnie wyglądał chrzest statków w Anglii czasów Tudorów. Szampana zaczęto rozbijać o burtę we Francji niedługo po rewolucji.

Zwyczaj ten przyjął się w wielu państwach na świecie, w tym w Polsce. Ale już nie w Indiach. Tam zamiast butelki szampana używa się kokosa, a kadłub obsypuje się dodatkowo ziarnami zbóż. W krajach muzułmańskich statki chrzci się najczęściej mlekiem. Podobno tureccy marynarze ceremonię chrztu zaczynają z kolei od zarżnięcia barana. Koniecznie płci męskiej. Krwią smaruje się dno statku. Najbardziej spektakularna jest ceremonia japońska.

Źródło: Narodowe Muzeum Morskie

- Na dziobie statku zawieszona zostaje wielka kula, po japońsku zwana "kusodana". Wykonana jest ona z płótna opiętego na metalowych obręczach. Jest ona pełna kolorowych wstążek, confetti i serpentyn. Gdy statek zsuwa się z pochylni, kula pęka, a jej zawartość rozsypuje się w powietrzu, tworząc niezwykle barwne widowisko – piszą autorzy "Matek chrzestnych".

- Narodziny każdej nowej jednostki pływającej, bez względu na jej typ, są zawsze wydarzeniem niezwykłym. Rodzi się wtedy jakaś szczególna, niepowtarzalna więź uczuciowa matki chrzestnej z "jej" statkiem i załogą. Ta więź sprawia, że stają się one rzeczniczkami ludzi morza j spraw morskich w swoim środowisku, łączniczkami między tymi co na morzu, a tymi, co na lądzie – czytam w "Matkach chrzestnych statków".

I tylko tych statków żal

Władysława Górska o tym, że została wytypowana do roli matki chrzestnej dowiedziała się przez telefon. Zadzwoniła sekretarka ze stoczni i postawiła ją przed faktem dokonanym. Władysława, żona zasłużonego stoczniowca, nie czuła się odpowiednią kandydatką.

Zaproponowała sąsiadkę.

Kilka godzin później w drzwiach jej mieszkania stanęła czteroosobowa delegacja ze stoczni: wicedyrektor z kwiatami, sekretarka i dwie osoby z rady zakładowej. Nie miała wyjścia. Trzeba było przyjąć obowiązki matki.

W dniu ceremonii dostała wolne z pracy. – Wsiąść do samochodu, wyjść z domu – to już był stres wielki. Czy ja sobie poradzę? Czy dam radę? Trzęsły mi się nogi i cała reszta. Przeżycie nie do opisania. Przekroczenie bramy stoczni, widok tych ludzi, te tłumy, ci pracownicy... Wszyscy stoją i patrzą się tak na ciebie... I krzyczą: "Trzymamy kciuki!" - opisuje.

Władysława bała się, że jak statek nie spłynie do wody, to będzie to jej wina. Wstydu by tylko mężowi przyniosła. Wszystko poszło idealnie. Rok później wzięła udział w podniesieniu bandery. Ze swoim "dzieckiem" szybko straciła kontakt. Rodzinnym portem załogi był Murmańsk, a w Polsce wybuchł stan wojenny.

Zdjęcie ze zlotu członkiń Klubu Matek Chrzestnych Statków Armatorów Wybrzeża Gdańskiego

Zdjęcie ze zlotu członkiń Klubu Matek Chrzestnych Statków Armatorów Wybrzeża Gdańskiego

Autor: Magda Drozdek, WP

Źródło: Archiwum prywatne

Na Pomorzu od lat funkcjonują kluby zrzeszające matki chrzestne takie jak Władysława czy Bernadetta. Panie spotykają się i pielęgnują wspomnienia o swoich "chrześniakach", historie o dawnej świetności stoczni. Część z nich przyznaje, że to na nich spoczywa dziś obowiązek zachowania morskich tradycji.

I tylko im tych swoich "dzieci" żal. Większość matek chrzestnych jest już osierocona. Następuje to wtedy, gdy statek, któremu powiedziało się na początku drogi "Płyń po morzach i oceanach świata..." i nadało imię, nagle znika z rejestrów towarzystw morskich. Trafia na złom lub do sprzedaży. Chiquita Abava, dla przykładu, pływa do dziś, ale pod cypryjską banderą.

- Jak czasem robi mi się smutno, to zamykam oczy i przypominam sobie pracę. Od razu się uśmiecham – przyznaje dziś Bernadetta.