Shutterstock.com
Mjanama (Birma) Mulmejn
Długą chwilę z przymkniętymi oczami delektuję się ciszą.
Przez ostatnią godzinę wróciły wspomnienia sprzed lat, kiedy jeździłem po Polsce starym, rozklekotanym maluchem. Ten niepowtarzalny ryk silnika, terkot układów, jęk rozrusznika, zgrzyt układu hamulcowego – i nieustanne wstrząsy!
Mógłbym jechać dalej – ciemnoskóry, uśmiechnięty właściciel tego czegoś zaprasza, wybiera się przecież do samego Mulmejn. Niebacznie się przyznałem, że też muszę się tam dostać. Nie wspomniałem, że po drodze, w promieniu trzydziestu kilometrów od tej starej, pięknej metropolii czyhać będą na mnie – i pięciu innych śmiałków – żądni nagród łowcy. Rezygnuję z jazdy.
Stu ludzi zgłosiło się do akcji, którą przygotował mój ekscentryczny przyjaciel, miliarder, mieszkający od lat w pięknej rezydencji nad wijącymi się wodami rzeki Saluin, na obrzeżu Mulmejn – tego samego birmańskiego miasta, o którym Kipling napisał wiersz Mandalej, wzdychając do pięknej, młodej kochanki sprzed lat, porównując ją do londyńskich kucht z "krowimi pyskami".
Uczestników tej zwariowanej gry miało być początkowo pięciu. Mnie zaprosił jako swego przyjaciela, eksperta survivalu i podróżnika. Sam się uparłem, że wezmę udział w akcji – rywalizując z młodszymi co najmniej o ćwierć wieku komandosami.
Cóż, sam chciałem.
Brodaty Aung, wciąż zdziwiony moją odmową, żegna mnie wylewnie i… nie odjeżdża. Okazuje się, że jego pojazd utknął w czterocentymetrowej piaskowej zaspie.
Rzucam na bok mój mały, dwudziestolitrowy plecak i wypycham miłego tubylca z całym tym majdanem na jezdnię pokrytą tu i ówdzie asfaltem.
Długo jeszcze, zbliżając się do drewnianych zabudowań osady Kyone Pe, macha mi ręką, ciągnąc za sobą ogromny tuman żółtego kurzu.
Z małej mapy wynika, że znalazłem się dokładnie trzydzieści kilometrów od celu; zostało mi dziewiętnaście godzin z dwudziestu czterech, jakie dał nam mój przyjaciel o imieniu U. To nie skrót – ten wiecznie zadowolony z życia, ciemnoskóry armator takie właśnie dostał imię przed siedemdziesięciu laty.
Robiąc interesy w Europie w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, zainteresował się szkołą przetrwania, którą prowadziłem wówczas we Włoszech. Absolutnie incognito wziął udział w morderczym szkoleniu i tak go to zmotywowało, że potem jeszcze trzykrotnie wracał na treningi tego typu – zanim dowiedziałem się, że mam do czynienia z miliarderem i właścicielem floty frachtowców.
Teraz zaś, z okazji swych urodzin, postanowił zorganizować rodzaj gry survivalowej u siebie. Kilku komandosów z różnych stron świata ma dotrzeć do jego posiadłości na jutro w południe. Tymczasem cały teren – w promieniu trzydziestu kilometrów – obstawiony jest łowcami, których zadaniem jest schwytać sześciu śmiałków. Każdy z nich otrzymał nasze fotografie.
Do tego wszystkiego mój ekscentryczny przyjaciel zażyczył sobie, aby każdy z nas przyniósł jakiś przysmak, charakterystyczny dla swojej części świata. Gdyby nie to, mógłbym wędrować bez plecaka. A tak – w niewielkim tobołku niosę ciężkie cztery szczelnie zamknięte opakowania, które przed kilku godzinami odebrałem ze specjalnego transportu, wprost z lodówki.
Casu marzu nie lubi długiego przechowywania, muszę więc się spieszyć…
Natychmiast po opuszczeniu samochodu znikam w gąszczu niskich drzew. Opieram się o słup, na którym wiszą druty doprowadzające prąd do Kyone Pe.
Z kieszeni wyciągam maleńką lornetkę – dostałem ją kiedyś od amerykańskich rangersów. Układ luster i soczewek w środku wprawdzie osłabia światło, ale daje bardzo mocne zbliżenie przy niewielkiej objętości sprzętu.
Minuta obserwacji wystarcza, by zlokalizować dwóch łowców.
Jeden, może trzydziestoletni chudzielec, siedzi w niedbałej pozie pod krytą strzechą drewnianą chatą przy głównym trakcie. Nie on jeden – w tym rejonie bezczynność nie jest niczym wyjątkowym – ale tylko on rozgląda się uważnie; ma na ramieniu niewielki, czarny, nowy plecak, absolutnie niepasujący do jego zakurzonej, wypłowiałej postaci. Zapewne w środku trzyma siatkę i gaz usypiający – dwa akcesoria, na których użycie wobec nas wyraziliśmy zgodę.
Do tego wszystkiego młodzian uniósł się dwukrotnie, bacznie lustrując zawartość samochodów, które wjeżdżały do osady.
Drugi, znacznie starszy, usadowił się nieco głębiej, ale i tak łatwo go wyłowić. Siedzi w słomianym kolonialnym fotelu na tarasie wyżej położonego domu na palach, popija jakiś podejrzany ciemny płyn i czyta gazetę. Zdradza go jednak nie tylko lornetka, którą co jakiś czas podnosi do oczu, ale i identyczny czarny plecak ze sprzętem leżący u jego stóp.
Trzeba ich ominąć.
Wiedziony wieloletnim doświadczeniem zabezpieczyłem wszystko przed wilgocią. I zawartość plecaka, i dokumenty, i portfel mogą przebywać pod wodą wiele godzin, bez szkód wywołanych kąpielą. Ta przezorność teraz mi się przyda.
W lekkim przygięciu, obserwując z daleka łowców, docieram rodzajem obniżenia czy rowu do przeprawy na rzece Zarthapyin, przepływającej leniwie przez osadę. Bujna zieleń krzewiąca się po obu stronach mostu z drewnianymi poręczami zapewnia mi osłonę. Trzykrotnie jednak muszę przypadać do ziemi, gdy zbliża się w tumanach kurzu nowa ciężarówka. A przecież nie tak dawno, gdy wędrowałem przez te tereny, samochód pojawiał się tu raz na kilka dni.
Nie tak dawno? Przecież to już ponad trzydzieści lat…!
Skwar uderza w głowę, pył wdziera się do nosa i w usta. Z wielką przyjemnością wpełzam do wody pod mostem. Niech sobie czekają na innych – ja znikam.
Przez sto metrów, dzielące mnie od prowizorycznej przystani, płynę, odbijając się od dna. Pod baldachimem liści zatrzymuję się przy maleńkim pomoście, ustawionym przed laty na wbitych w piaszczyste dno palach.
Zastanawiam się nad kolejnym krokiem, gdy w oko wpada mi tratwa. Resztka tratwy. W zasadzie – cień tratwy. Kilka belek związanych grubymi linami chyba przez samego Noego w ramach prób wyporności. Cała konstrukcja została w zamierzchłych czasach wciśnięta w krzaki i pozostawiona swemu losowi. Na szczęście głęboki cień uniemożliwił krzewom całkowite jej pochłonięcie.
Ponieważ w jednej z łódek śpi któryś z tubylców, cicho i powoli zbliżam się do tratwy. Sięgam po mój długi nóż i krok po kroku, ruch po ruchu uwalniam starożytną jednostkę pływającą od oplatających ją traw i łodyg.
Po dwudziestu minutach można już ściągnąć ją na wodę. I w tym momencie orientuję się, że obserwują mnie dwie pary oczu.
Dreszcz przechodzi mi po mokrych plecach, nim uświadamiam sobie, że mój przyjaciel U nie mógł jako łowców zatrudnić dziesięcioletnich chłopców.
Uśmiecham się do nich szeroko i odpinam wodoodporną kieszeń na rękawie kamizelki. Przechowuję tam broń bardzo skuteczną, sprawdzoną wielokrotnie pod wszelkimi szerokościami geograficznymi: batoniki.
Dwie minuty później mam już dwóch oddanych, brudnych od czekolady pomocników. Wykrzykując coś w swoim języku, pomagają mi zepchnąć tratwę na wodę. Podają jeszcze kłąb traw, które rzucam na mój pojazd wodny – od teraz wygląda jak kłąb śmieci, które niesione prądem dążą bez celu do oceanu.
Idylliczny pejzaż Paganu skąpanego w porannej poświacie Źródło: Shutterstock.com
Mój kłąb dostaje cel – jest nim Zar Ta Pyin, ostatnia osada przed Mulmejn.
Część drogi pokonuję rozłożony na pniach, pojedynczym, szerokim patykiem dokonując drobnych korekt kierunku. Kiedy jednak po dwóch godzinach miejsce otwartych pól i zagajników zajmują pola uprawne, schodzę do wody wczepiony jedną ręką w starą linę, drugą opieram na pniach. Teraz pomaga mi kłąb trzcin i krzaków, który rzuciłem na tratwę, maskuje mój wystający spomiędzy belek czerep.
Rzeka ma tu najwyżej sześćdziesiąt metrów szerokości. Każdy – z obu brzegów – mógłby mnie dostrzec, ale na razie nie widzę tam żadnych obserwatorów. W dodatku moja tratwa nie jest jedynym pływającym drewnem. Rzeką spływa z terenów leśnych sporo odłamków, szczap, belek, mija mnie nawet na wpół zatopiona, bezpańska, dziurawa łódka.
W chwili, gdy dostrzegam pierwsze zabudowania, biję się z myślami, czyby nie przybić do brzegu i nie przekraść się skrajem miasta. Zerkam jednak na zegarek – czas pędzi jak szalony.
Ryzykuję.
Jednym ruchem rozszerzam belki tratwy, tak aby moja głowa znalazła się dokładnie między nimi. Nożem klinuję je – byłoby niemiło, gdyby wróciły na swoje miejsce w nieodpowiedniej chwili. Tak ukryty powoli, z prądem, mijam niską zabudowę, przepływam pod nowym mostem, mijam resztki jego poprzednika, pokrytego rdzą tam, gdzie kikuty metalowych prętów czekają bezskutecznie na remont – i przez nikogo niezauważony docieram do ujścia rzeki.
Tu Zarthapyin wpada do szerokiej, dużej Gyaing, której szare, spienione wody pędzą ciasnym, półkilometrowym korytem, by za miastem rozlać się, otoczyć wielką wyspę i wejść w zakręt…
W tej chwili nie ma to już dla mnie znaczenia. Mokry, wychłodzony, ruchami nóg kieruję tratwę ku prawemu brzegowi i gdy wyczuwam grunt pod nogami, bez sentymentu żegnam się ze stateczkiem, nie zapominając wyjąć z belki drogocennego noża.
Wiem, że mam za sobą połowę drogi – tę łatwiejszą. Dla łowców jest oczywiste, że wszyscy przybywający z północy będą musieli przekroczyć most tu lub w Martaban. Mogę się więc spodziewać co najmniej kilku chętnych amatorów wysokiej nagrody.
Od mostu dzieli mnie dobre sześćset metrów. Na szczęście cały brzeg osłonięty jest pasem drzew, ostrożnie więc zbliżam się do niebezpiecznego terenu.
Sto metrów od wlotu drogi na most wchodzę na bardzo rozgałęzione drzewo i znów sięgam po lornetkę.
Dwaj bezczelnie siedzą przy złoconej, buddyjskiej stupie, udając, że naprawiają rower. Może zresztą naprawdę naprawiają, ich oczy jednak bardziej są zainteresowane ludźmi, którzy na most wchodzą lub wjeżdżają niż zerwanym łańcuchem. No i te plecaczki…!
Jeden – schował właśnie plecak – jeździ na rowerze tam i z powrotem od mostu aż do miejsca oddalonego o kilkaset metrów, niewidocznego w tej chwili z mego punktu obserwacyjnego.
Już mam zejść, gdy na niewielkim, bzyczącym jak mucha skuterze podjeżdża czwarty. Ten wygląda jak azjatycka wersja Rambo – ma wysokie wojskowe buty, amerykańskie spodnie typu US Army i kamizelkę taktyczną. Szczęściem nie przypiął do niej wiązki granatów…
Chwilę się konsultują, po czym bzyczący Rambo odjeżdża z powrotem w stronę centrum.
Szkoliłem całe lata komandosów i sam nauczyłem się od nich wielu sztuczek. W sytuacji realnego zagrożenia powinienem odczekać aż do zmierzchu i wówczas próbować się przedrzeć. Teraz jednak nie ma czasu – a i zagrożony jest najwyżej mój honor.
Ryzykuję.
Cofam się wzdłuż asfaltowej, ograniczonej chodnikami i słupkami szosy mniej więcej o dwieście metrów, do miejsca, gdzie wyższe drzewa rzucają cień na drogę.
Odczekuję, aż dwa auta mijają się tuż przede mną i w tym zamieszaniu przeskakuję jezdnię. Teraz pozostaje mi czekać na okazję.
Pagan - starożytne miasto w Mjanmar słynące z wielkiej liczby buddyjskich pagód, świątyń i klasztorów Źródło: Shutterstock.com
Mija pół godziny, zmotoryzowany łowca przejeżdża sześciokrotnie dwa metry ode mnie, a ja wciąż tkwię w upale wśród wilgotnych roślin.
Kilka mrówek już zdążyło sprawdzić, czy da mi się wykroić kawałek skóry z dłoni, wkładam więc z powrotem mokre rękawiczki i cieszę się, że wybrałem strój zakrywający ciało.
Ubranie zdążyło niemal wyschnąć, choć w wilgotnym klimacie czasem się wydaje, że nic nie jest naprawdę suche.
Znów przejeżdża bzyczący amator nagrody. Teraz zdecydowanie szybciej, do tego macha do swoich kolegów. Coś chyba dzieje się nad rzeką, bo gdy ryzykuję wychylenie głowy, widzę trzech znanych mi mężczyzn wychylających się za metalową barierkę mostu.
Kiedy wyczołguję się z krzaków, o mało nie najeżdża na mnie chudy człowieczek na rowerze, wiozący stertę worków z kukurydzianymi chrupkami. Ale nie mogę czekać – nadarza się okazja. Oto od strony mostu pędzi jakiś zdezelowany ciągnik, wyrzucając z rury wydechowej kłęby dymu, a w stronę mostu jedzie stary, zielony ził. Właśnie ze zgrzytem przyhamował, nie jest bowiem w stanie wyprzedzić roweru z wielką paką chrupek, nie zderzając się z ciągnikiem.
Wybiegam na szosę i łapię łańcuch zwisający z prawej strony ciężarówki. Wskakuję na rodzaj drewnianego stopnia z tyłu i uchylam błękitną płachtę, okrywającą mnóstwo koszy, koszyków, foteli, tac i innych wyrobów z trzciny.
Dla bezpieczeństwa zagłębiam się w ich toń, wpełzając pod wielki bujany fotel daleko, w pobliże kabiny.
Prawa burta trzęsie się, co chwilę ukazując asfalt, wiem więc, kiedy wjeżdżamy na most. Zamiast asfaltu położono tu podłużne sztaby, jedziemy powoli – ale do przodu.
Uradowany, że tak łatwo przechytrzyłem łowców, odprężam się, gdy wtem samochód hamuje z wizgiem. Ktoś zamienia parę słów z kierowcą i silnik milknie.
Zamieram.
Klapa z tyłu odskakuje i pośród trzcinowych nóg, oparć i koszy widzę twarz jednego z poszukiwaczy. Aż dziw, że on mnie nie dostrzega! Dopiero potem zdaję sobie sprawę, że tu, w głębi, jest znacznie ciemniej…
Mężczyzna przymierza się właśnie do wejścia na pakę, gdy zawraca go ostry krzyk któregoś z towarzyszy.
Klapa opada, silnik z chrzęstem zaskakuje. Ruszamy.
W miarę wygodnie, choć w rosnącym zaduchu, dojeżdżam do Babugon i dalej; przekraczam kolejny most. Do środka zagląda znów dwóch mężczyzn, ale miałem dość czasu, by owinąć się płachtą leżącą z boku, nawet z bliska wyglądałbym więc jak zwał szmat.
Rzeka Ataran jest ostatnim akwenem do pokonania. Teraz muszę bezpiecznie wydostać się z ciężarówki. Jestem już jednak niemal u celu, w Mulmejn – z całą pewnością ulokowała się tu większość łowców!
Uwalniam się od płachty, przeczołguję pod bujanym fotelem – i ostrożnie wyglądam na zewnątrz w chwili, gdy wjeżdżamy na rondo. Na środku stoi specyficzny pomnik, przypominający dwie skrzyżowane, zawinięte u podstaw wstęgi, na których szczycie przysiadł ogromny, złoty kogut.
Z żalem dostrzegam, że "mój" kierowca wjeżdża w ulicę wiodącą na zachód. Od tej chwili oddalam się od celu, pora więc jak najszybciej się ewakuować…
Okazja zjawia się dopiero po kilkuset metrach, gdy koszowóz przepuszcza dwie riksze. Wyskakuję i natychmiast znikam wśród zieleni. Mijam małe podwórko, po czym skręcam w wąską uliczkę w prawo i znikam w ciemnej bramie, gotów pędzić dalej, gdybym został dostrzeżony. Nikogo jednak nie obchodzi moje zachowanie, choć kilka osób zwraca uwagę na biegnącego Europejczyka.
Okazja zjawia się dopiero po kilkuset metrach, gdy koszowóz przepuszcza dwie riksze. Wyskakuję i natychmiast znikam wśród zieleni. Mijam małe podwórko, po czym skręcam w wąską uliczkę w prawo i znikam w ciemnej bramie, gotów pędzić dalej, gdybym został dostrzeżony. Nikogo jednak nie obchodzi moje zachowanie, choć kilka osób zwraca uwagę na biegnącego Europejczyka.
U nas nazwano by go "second handem", choć tu przypomina skup szmat. Na wielkiej górze ubrań, burek, spodni, kamizelek i koszul siedzi spokojnie mały chłopiec i zawzięcie dłubie w nosie.
Mam się przedrzeć przez całą półmilionową stolicę stanu Mon – ale nikt nie mówił, że mam być niewidoczny. Mają mnie tylko nie złapać…
Podchodzę do chłopca i witam się w lokalnym języku:
_– Mingalaba! Nei kaon la? _
O ile pamiętam, znaczy to tyle, co "dzień dobry, jak się masz"?
Chłopiec kiwa mi głową na powitanie i wskazuje na moje sponiewierane ubranie, po czym wyrzuca z siebie potok słów, z których nie rozumiem absolutnie nic. W pewnej chwili malec zanurza się w wielkiej stercie i wyciąga najpierw spodnie, potem luźną, wiązaną bluzę. Ludzie tu chodzą i w takich strojach, więc gdybym włożył to na siebie...
Grzebię jeszcze chwilę w stosie, co mały sprzedawca przyjmuje ze stoickim spokojem, i wynajduję worek ze sznurkiem i zszarzałą czapkę z naderwaną amerykańską flagą.
Jedną z zasad, wprowadzonych przez U w naszą grę, jest nieużywanie pieniędzy podczas akcji. Tak dla wyrównania szans. Biorę więc jedną ręką spodnie z koszulą i worek, drugą zaś sięgam po czerwony scyzoryk Victorinox. W oczach chłopca na widok wielofunkcyjnego noża pojawia się błysk radości.
Patrzy na zwój szmat, zerka za siebie – pewnie ojciec przetrzepałby mu skórę, gdyby widział, że chłopiec stosuje handel wymienny – po czym kiwa głową i niemal wyrywa mi nożyk z dłoni.
– Kyeizu tin ba de – dziękuję mu i na odchodnym słyszę: – Ya ba de!
Czym jest owo ya ba de, postanawiam zapytać innym razem, teraz zaś szybko wkładam swoje przebranie, naciągam czapkę na głowę, wodoodporny plecak chowam do szarego worka i zadowolony, że długie spodnie przykrywają niemal całkowicie moje dżunglowe buty, ruszam na wschód.
Nie muszę szukać żadnego przygodnego środka lokomocji. Do przebycia mam może sześć kilometrów – i dobre osiem godzin, by tego dokonać.
Budowle w Paganie popadały stopniowo w całkowitą ruinę. Odbudowę na dużą skalę rozpoczęto na początku lat 90. ubiegłego wieku Źródło: Shutterstock.com
Wracam na rondo z kogutem i nie sięgając po mapę, która od razu by mnie zdradziła, wędruję według słońca na zachód.
Mijam liczne pagody buddyjskie, stupy, kolorowe pomniki. O tej porze życie toczy się tu z werwą. Przejeżdżają liczne tuktuki – trzykołowe taksówki, brzęczące jak komary, na nierównościach drogi telepią się ciężarówki załadowane w sposób, który w europejskich policjantach wywołałby szok i zarządzenie natychmiastowego pościgu. Co więcej – na niewyobrażalnych stertach towarów, worków, ubrań, owoców czy mebli siedzą małe dzieci, spoglądając na świat z wysokości pierwszego piętra, a kołysanie całego ładunku sprawia im przyjemność.
Na jednym ze skrzyżowań widzę tabliczkę z piktogramem kierującym w stronę portu. Nie wybieram się w tym kierunku, choć pamiętam, że widok ujścia rzeki Saluin do Morza Andamańskiego ma w sobie coś ze wschodniej baśni.
Skręcam w lewo, w stronę lotniska.
Spotykam pierwszych łowców.
Jeden siedzi na murku z czarnym plecaczkiem i przeczesuje wzrokiem ulicę. Dwukrotnie przebiega oczyma po mojej przygarbionej sylwetce, ale nie interesuje go tubylec z workiem na plecach. Dobra nasza!
Dwóch innych, działających wyraźnie w tandemie, siedzi w pobliskiej kawiarni. Ukryli służbowy bagaż, za to jeden z nich, grubszy facet w dżinsach, przypiął do paska miotacz gazu. Do tego zachowują się specyficznie, jak postacie z filmu klasy C: ponure miny, uniesione czoło i badawczy wzrok. W ich oczach pewno dodają im powagi, dla mnie jednak są jak wystawione czerwone flary: Tu jestem!
W ciągu następnych dwóch godzin staram się albo mieszać z tłumem, w czym pomaga mi lokalny suk – kolorowy targ, albo przemykać bocznymi uliczkami.
Na przerwę pozwalam sobie dopiero, gdy mijam oficjalne wejście do pagody Taung Wine – i ukrywam się pośród labiryntu kamiennych murków wiodących do świętej stupy. Tu, w cieniu, mogę zdjąć przebranie, porozpinać koszulę i odparować przez godzinę. Czas na posiłek, uzupełnienie niedoborów wody i przyjrzenie się mapie.
Przejście przez ostatnią część miasta byłoby trudne. Jest pewne, że w promieniu kilometra od rezydencji U zebrało się co najmniej pięćdziesięciu łowców. Będą bardzo uważni, a z chwilą zbliżania się godziny siedemnastej, granicy czasu, ich zmysły się wyostrzą.
Muszę więc obejść jezioro Kim Pom Chom od północy i tamtędy dostać się do mego przyjaciela.
Chowam butelkę z wodą, znów przywdziewam strój maskujący i ruszam w drogę. Szczęśliwie spotykam grupę dwudziestu mężczyzn zdążających w milczeniu w stronę wielkiej, strzelistej świątyni. Z mapy wynika, że znajduje się ona na końcu drogi, przy innym zbiorniku wodnym.
Pochylam się jeszcze bardziej i powoli osiągam środek tej mieszaniny ubiorów, bród, nakryć głowy i bagaży.
W ciągu godziny docieramy w miejsce, gdzie na parkingu stoi setka schodów i autokarów, które przywiozły wielonarodowy tłum turystów. Zmierzamy w stronę innego wejścia do ogromnej, złotej kopuły.
Przyłącza się do nas dwóch pątników. Przez chwilę idą w milczeniu, po czym jak na komendę unoszą głowy i rozglądają się uważnie.
Nie ulegam odruchowi i nie patrzę im w twarze. Za to, pochylony, dostrzegam ich buty. Nie są to sandały wędrowców. Jeden ma znoszone adidasy, drugi – stare amerykańskie buty wojskowe. Obaj są gotowi do biegu.
Ale i ja jestem.
Przesuwają się w moją stronę, raczej bez podejrzeń – po prostu lustrują cały tłumek, zerkając w twarze turystów.
Pora się ulotnić.
Zbliżamy się do stoiska z baraniną. Oblega je tłum ludzi. Wybieram odpowiedni moment i już mam się pochylić i wturlać pod wysoką ladę, gdy wtem czyjeś ramię obejmuje mnie od tyłu.
Nie marnuję czasu na sprawdzanie, z kim mam do czynienia. Gość mnie rozpoznał. Tyle że łowcy dostają nagrodę za schwytanie mnie i dostarczenie do wskazanego punktu, nie za rozpoznanie.
Jedna z najbardziej obrzydliwych i ekstremalnych potraw świata Źródło: Shutterstock.com
Lata treningów karate i uzyskany czarny pas pozwalają zareagować w ułamku sekundy. Wyprowadzam cios łokciem w klatkę piersiową napastnika, a gdy ten zgina się wpół, odwracam się i zabieram mu z prawej dłoni pojemnik z gazem usypiającym. Nie muszę go używać – facet przewraca się z krzykiem.
Starałem się nie połamać mu żeber, a jedynie wyeliminować go na chwilę z gry.
Realizuję swój pierwotny plan – wpadam pod ladę, turlam się na drugą stronę, przerażając chudego psa, który w półmroku ogryza jakąś kość, i znikam za zardzewiałym kontenerem. Nie zapominam, że było ich co najmniej dwóch!
Po prawej widzę małe wejście do świątyni; wpadam w nie, jednocześnie zrzucając z siebie bluzę i czapeczkę, które nie przydadzą mi się na nic. W zaułku, wewnątrz chłodnej świątyni, zdejmuję też płócienne spodnie, pozostając we własnym stroju. Ale i on jest charakterystyczny, muszę więc znaleźć sposób, by się ukryć i wydostać stąd, zanim cała ekipa obstawi wszystkie wyjścia…
Wzrok przywyka powoli do półmroku pagody. Dostrzegam mnichów buddyjskich, którzy w niewielkim pomieszczeniu, najwyraźniej wyszedłszy z kąpieli, wkładają pomarańczowe, jaskrawe szaty, po czym małymi grupkami, w zamyśleniu, wychodzą ze świątyni, niosąc przed sobą niewielkie miseczki, do których tradycyjnie zbiera się daninę.
Może i ja powinienem zostać mnichem?
Przyczajam się w kącie komnaty, oświetlonej jedynie wąskim pasmem słońca, wpuszczanego przez małe okienko. Muszę zaczekać, aż sala chwilowo będzie pusta.
Przykucam i nieruchomieję – w pagodzie w Mulmejn.
Rozpinam powoli własną kamizelkę, zdejmuję buty i spodnie. Wszystko to muszę umocować na wysokości pasa, co spowoduje, że wyglądać będę na tęgiego faceta – ale przecież niektórzy z tych mnichów też nie są zbytnio szczupli…
Korzystając z chwili nieuwagi mnichów, zabieram z ławy jedną z licznych, czekających na nich szat i usiłuję na siebie włożyć – bezskutecznie. Muszę poczekać i zobaczyć, jak to, się do licha, robi!
Pojawia się mnich. Starszy, z brzuszkiem, ale kościsty. W sam raz dla mnie…
Bardzo powoli owija się w szatę – jakby odczytał moje myśli i udzielał mi instrukcji. Po minucie obaj jesteśmy ubrani, przy czym on zabiera miseczkę i wychodzi, a ja odczekuję jeszcze chwilę i podążam jego śladem.
Najtrudniejszy moment to z miseczką w dłoni pojawić się w pełnym słońcu. Szczęśliwie natura odebrała mi włosy, mogę więc bez kłopotu uchodzić za jednego z mnichów. Zasłaniam miską twarz, ale choć dostrzegam kilku potencjalnych kandydatów na łowców, żaden nie zwraca na mnie uwagi. Naradzają się i szykują do wejścia do świątyni. Niech idą!
Wyrwanie się w tłumie z orszaku mnichów nie jest wielkim wyzwaniem, ludzie tu się kłębią i przepychają; pstrokate stroje świetnie maskują mój pomarańczowy kaftan, którego pozbywam się w najbliższym lesie. Pod rozłożystą palmą spokojnie przebieram się we własne, wciąż lekko wilgotne ubranie, zarzucam na ramiona mały plecak i przekroczywszy niewielką rzeczkę, podążam ku wyznaczonemu celowi.
Na trzy godziny przed zbiórką siedzę już na drzewie sto metrów od muru posiadłości mego przyjaciela.
Mogę teraz wykorzystać przewagę nad rywalami. Jako jedyny byłem tu już kiedyś i znam ten dom od środka. Wiem też, że U prócz kilku stróżów ma cztery specjalnie szkolone psy, które nie szczekają, ale gryzą i terroryzują napastnika, po czym jeden z nich biegnie do swego opiekuna zawiadomić, że schwytały włamywacza.
Zdając sobie z tego sprawę, U wyznaczył spotkanie "przy bramie posiadłości". Nie napisał jednak, z której strony.
Nie lubię bezczynności, w tej chwili jednak cierpliwość okazuje się cnotą. Oto rejestruję, że co dwadzieścia minut para łowców przemyka ścieżką wiodącą wokół posiadłości. Rozglądają się, ale – jak to amatorzy – lustrują poziom własnych oczu. Ani leżącego, ani ukrytego na palmie człowieka nie potrafią dostrzec.
Ja zaś lokalizuję leżącego.
Ubrany w strój maskujący, muskularny człowiek, skrada się powoli wzdłuż ścieżki, zachowując dystans dwudziestu metrów. Dobry, by mieć w polu widzenia łowców, ale samemu bezpiecznie kryć się w mroku dżungli.
Ma szczęście, że nie jestem jego wrogiem, przyczajonym tu z karabinem snajperskim.
Odczekuję kolejne dwadzieścia minut, aż czołgający się komandos oddali się na większą odległość, i gdy tylko poszukiwacze idą ścieżką, podbiegam do muru.
Już przed półgodziną wybrałem drogę.
Wspinam się na palmę rosnącą niemal przy samym ogrodzeniu. Jej gałęzie sięgają szerokiego muru – po chwili jestem na górze.
Dobrze zapamiętałem: nie dalej niż pięćdziesiąt metrów stąd znajduje się wielki kojec dla psów. Są tam zapędzane, gdy na terenie zjawia się ktoś z gości.
Kojec to klatka o wysokości dwóch metrów, zamknięta, z solidnym dachem. Właśnie gładko ląduję na nim, świadom, że za chwilę pojawią się czworonożni strażnicy.
O to mi chodzi.
Aby przyspieszyć akcję, pozwalam sobie na krótki gwizd. Potem wsuwam na twarz bandanę, którą normalnie noszę na szyi, i – aby samemu się nie uśpić – wyciągam przed siebie zdobyty na łowcy gaz.
Pierwsze dwa rottweilery pojawiają się w ciągu pół minuty. Ponieważ nie mogą mnie dopaść, skaczą wściekle, a z ich gardeł dobywa się głuchy bulgot. Chciałyby pewnie dziko ujadać, ale zostały wytresowane, by wpierw obezwładnić przeciwnika. Więc próbują.
Wyciągam rękę w dół i częstuję je sporą porcją gazu. Sam cofam się i staję z dala od miejsca akcji, czekając, aż substancja zadziała.
W pięć sekund jest po wszystkim.
Reszta psów dobiega minutę później.
Kiedy je dostrzegam, rozpylam gaz, który unosi się chmurą, gdy potężne zwierzęta wpadają w jego zasięg.
Po dwudziestu sekundach zeskakuję z kojca i znikam w niewielkim zagajniku po tej stronie ogrodzenia.
Psy to z pewnością niejedyne zabezpieczenie.
Na rogu budynku dostrzegam kamerę, która regularnie co pół minuty rozgląda się w obie strony. Powinno wystarczyć, by dopaść rezydencji.
Co tu jeszcze może być z elektroniki?
Znów sięgam po lornetkę.
Dłuższa lustracja okolicy daje odpowiedź. W załomie muru dostrzegam coś, co przypomina działo laserowe z filmów science fiction. Z tą różnicą, że jest nim w pewnym sensie. To niewielkie urządzenie, zasilane z budynku, wysyła skupioną, niewidoczną wiązkę podczerwonego światła w stronę muru, do którego precyzyjnie przyczepiono lusterko. Odbija ono promień, który trafia do kolejnego lusterka i kolejnego… W ten sposób jeden emiter potrafi zapewnić sieć niewidzialnych promieni otaczających cały dom. Przecięcie któregokolwiek z nich uruchamia system alarmowy.
Jakkolwiek byłyby gęste, nie mogą przebiegać niżej niż półtora metra nad ziemią – inaczej biegające psy wciąż uruchamiałyby alarm.
Przykucam i w chwili, gdy oko kamery rozpoczyna wędrówkę w lewo, zgięty wpół, podpierając się rękami, pędzę pod mur tam, gdzie dwa okna parteru mają kraty. Nie wiem, co U tam trzyma, nie zamierzam jednak się włamywać. Po prostu wspinam się po nich na piętro budynku i wchodzę do środka przez uchylone okna.
W domu na pewno jest kilkanaście osób. Stale przebywa tu piękna żona mojego gospodarza, bywają dwie jego córki, kilka osób służby. Miewa też gości.
Nikogo z nich nie chciałbym spotkać na tym etapie działań.
Nie czyniąc hałasu, idę po miękkim dywanie przez tonącą w przepychu rezydencję. Ściany zdobią kolorowe gobeliny i piękne obrazy, nad gablotą z wiekowymi, ręcznie pisanymi tekstami wiszą charakterystyczne szable.
Schodami w dół zbiegam do salonu, w którym U podejmował mnie niegdyś doskonałym koniakiem.
Za to bieganie na czworakach będzie musiał wysupłać co najmniej taką samą porcję!
Przykucam za barem, który odgradza mnie całkowicie od stumetrowego pomieszczenia i opróżniam zawartość swego plecaka. Cztery plastikowe pojemniki wsuwam do małej lodówki obok kilku chłodzących się butelek z winem.
Teraz pozostaje mi godzina na przedostanie się do punktu zbornego…
Ponieważ nie muszę się obawiać psów, wychodzę przez okno toalety, czekam na ruch kamery i podbiegam do małej, bambusowej budki, stojącej tuż przy bramie. Urzęduje tu ewentualny strażnik, gdy zjeżdżają samochodami zaproszeni ważni goście… Teraz jest jednak pusta, siadam więc wygodnie w środku i sięgam po zakurzone czasopismo. Okrągłe literki języka mego gospodarza nie przemawiają do mnie, ale kolorowe obrazki umilają mi czas…
Na pół godziny przed siedemnastą pod bramą słyszę jakieś zamieszanie. Głośne kroki, krzyki, po czym śmiech i charakterystyczny amerykański akcent:
– Na tym parkingu, chłopaki, możecie mnie już tylko pocałować!
A więc któryś z komandosów przedarł się przez kordon.
– Mnie też – słyszę słowa z krzaków obok furtki.
Amerykanin odwraca się w tamtą stronę i po chwili salutuje człowiekowi, którego widziałem czołgającego się wzdłuż ścieżki. Teraz widzę jego twarz, ciemną, wschodnią. Wietnam? Kambodża?
W ciągu najbliższych piętnastu minut pojawiają się dwaj kolejni komandosi. Jeden z nich, o rysach wschodnich, utyka na lewe kolano – ale uśmiecha się, widząc zdziwione miny łowców, których minął o kilka metrów.
Drugi wyrasta dosłownie spod ziemi – przed bramą, na środku parkingu stanowiącego strefę zdemilitaryzowaną, unosi się nagle klapa kanalizacyjna i dostrzegam wystającą stamtąd jasną, niemal białą czuprynę i tak bardzo skandynawskie oczy spoglądające znad maskującej twarz chusty, że nie mam wątpliwości, z której części świata pochodzi następny śmiałek.
– Jeszcze dwóch – odzywa się Amerykanin i rozgląda uważnie, śledząc kilkunastu łowców, którzy skupili się na drodze i na ścieżkach.
W tej chwili, dokładnie o siedemnastej, z domu wychodzi wysoki, prosto trzymający się mężczyzna o krzaczastych brwiach i ostro zarysowanych policzkach. Elegancko ubrany, uśmiechnięty, pewny siebie – mówi coś do radiotelefonu, rozglądając się uważnie.
– Szukasz psów, U? – szepczę do siebie i przykucam. Nie chcę jeszcze, by mnie spostrzegł.
Gospodarz przystaje, słysząc komunikat z radia, po czym kręci głową i uśmiecha się z niedowierzaniem. Wyciąga rękę i używając pilota, otwiera bramę…
Wówczas czwórka komandosów przekracza jej próg. Teraz dopiero dostrzegam, wychodząc z bambusowej budki, że człowiek, który wyszedł z kanału, w słońcu zmusza do weryfikacji. Pewnie jest skandynawskim komandosem, ale przy tym i atrakcyjną, wysoką kobietą!
– A ty… też? – zwraca się do mnie Amerykanin, niewysoki, dobrze zbudowany chłopak.
– Ja też – mruczę, wychodząc z budki strażnika.
W tej chwili na parking wjeżdża miniciężarówka. Wyskakuje z niej szeroko uśmiechnięty starszy człowiek i przy pomocy swojej młodszej kopii – pewnie syna – wywleka z paki podłużny ładunek.
U wita się z nami skinieniem głowy i daje znak, byśmy poczekali.
Nie trzeba nam żadnych wyjaśnień. Szóstemu z nas się nie powiodło. Miał pecha – a może popełnił błąd? – związanego jak baleron dwaj łowcy przywieźli na miejsce zbiórki.
Gdy zdejmują mu więzy, lekko chwiejący się dwumetrowy człowiek-góra o ostrych rysach i skośnych oczach rzuca wściekłe spojrzenie na swoich oprawców, ale po chwili łagodnieje i podchodzi, wyciągając do nich dłoń.
– Congratulations – mówi z tak mocnym akcentem, że nie mam wątpliwości, jakie wojska reprezentuje.
Oficjalnie nigdy się tego nie dowiem.
Żaden z nas nie ma prawa przedstawiać się inaczej niż pseudonimem, i choć wolno zdradzić narodowość, nic poza tym nie może się wymknąć. Takie są reguły.
– Jack! – U zwraca się do mnie wcześniej ustalonym kodem. – Widzę, że jako jedyny nie masz plecaka! A umawialiśmy się, że każdy przyniesie najniezwyklejsze danie ze swojego kraju!
– No właśnie, gdzie masz żarcie? – niecierpliwi się Amerykanin.
– Panowie... i pani, oczywiście! Macie teraz godzinę, by się odświeżyć, a potem zapraszam do ogrodu na ucztę, którą sami nam zgotujecie… Więc jak, Jack?
Uśmiecham się pod nosem, widząc sześć zaciekawionych twarzy.
– To, co przywiozłem – mówię spokojnie – wymaga przechowywania w lodówce. Dlatego pozwoliłem sobie przed godziną schować moje produkty w twoim barze, w salonie, U! – Wskazuję dłonią rezydencję.
Gospodarz przez chwilę porusza głową, jakby chciał powiedzieć zbyt wiele słów naraz, po czym macha dłonią i przemilcza ochroniarzy, psy i linie laserowe.
Skandynawka rozkłada dłonie, uśmiecha się i zaczyna klaskać, co podchwytują pozostali komandosi.
– Chapeau bas!
Warto było zaryzykować dla tej chwili.
Warto było też tu przyjechać dla kilku następnych godzin, choć nie każdy skłonny jest przejść taką próbę.
Odświeżeni, napojeni, siadamy wokół drewnianego stołu ogrodowego. Obok płonie ogień, dwaj ludzie ze służby wnoszą właśnie stolik ze smakołykami przygotowanymi na zlecenie gospodarza, ale na razie widzimy tylko butelki wina, reszta spoczywa pod metalowymi kopułami.
– Kto zacznie?
Dajemy pierwszeństwo kobiecie, która teraz, po przemyciu twarzy i ułożeniu krótkich włosów, wygląda raczej na supermodelkę grającą komandosa niż na prawdziwego zawodowca. Ale jest nim, bez dwóch zdań. W końcu przedarła się przez kordon łowców.
– Mam na imię Alexa i przyjechałam ze Szwecji, co nie przeszkadza mi być w połowie mieszkanką Islandii, po ojcu. Przywiozłam panu, mister U, oraz wam, koledzy, dwa różne przysmaki z moich stron.
Szwedko-Islandka sięga do sporego plecaka i wyjmuje dwa słoje. Mniejszy odstawia na bok, po czym kładzie otwartą dłoń na zakrętce większego.
– Mój dziadek… – zaczyna, a mnie przez głowę przemyka absurdalna myśl, że przywiozła konserwę ze swego islandzkiego dziadka. Za piętnaście minut będę żałował, że tak nie było, ale na razie uśmiecham się pod nosem do swoich myśli. – Jest prawdziwym islandzkim rybakiem. Tak jak jego ojciec i dziadek. Dlatego tradycyjne potrawy przygotowują w ten sam, niezmienny od setek lat sposób. Czy panowie życzą sobie najpierw degustację, czy przepis?
Obrzucam spojrzeniem jej pełne usta, krągły biust ukryty pod bluzą khaki i smukłą dłoń, spoczywającą na słoiku.
– Próbujemy! – decyduję za innych, niepewnych, co wybrać. – Umówiliśmy się na próby smakowe, nie na opowieści. Opowiesz potem.
– Proszę bardzo…
Młoda kobieta jednym zgrabnym ruchem otwiera słój i do stojącej na wielkim stole misy wylewa breję, która wygląda jak rozmiękczone kostki mięsa. Mija sekunda – i wszyscy cofamy się, owiani porażającym fetorem amoniaku. Odrażająca fala uderza nie tylko w nozdrza, atakuje też oczy, i oto grupa twardych komandosów sięga po serwetki i chusteczki, wyciera też oczy i nosy, ukradkiem spluwając na trawę, bo i na śluzówki ust działa to cholerstwo.
Nawet ja, który nigdy nie miewam kataru, czuję podrażnienie w nosie, jakbym trafił do serca oczyszczalni ścieków.
– Moi panowie, oto hakarl. – Alexa otwartą dłonią prezentuje swój przysmak, po czym, niezrażona naszą reakcją, wtyka w każdą z kostek galaretowatego mięsiwa po jednej wykałaczce. – Częstujcie się proszę.
Japończyk, jedyny przegrany, przekrzywia głowę i uśmiecha się chytrze:
– Ale ty pierwsza.
Kobieta bez słowa sięga po spory kawał, w całości wkłada w usta i przymyka oczy, jakby jadła tort śmietanowy. Przełyka, sięga po następną porcję i przygląda nam się uważnie.
– Proszę, bierzcie…
Skoro jej to nie zabiło, to i mnie nie zrobi krzywdy – myślę sobie i pierwszy przełamuję niechęć. Nabieram w płuca powietrza, by nie wciągać go tuż nad specyfikiem, i sięgam, przypadkiem oczywiście, po najmniejszą porcję.
Przez moment w ogóle nie czuję smaku, rozpoznaję tylko mazistą konsystencję. W ustach rozchodzi się fala zgnilizny, pilnuję się całą siłą woli, by nie poddać się naturalnemu odruchowi wyplucia zepsutego mięsa.
Rozgryzam raz, drugi, trzeci. Wrażenie nie ustaje.
Nigdy jeszcze nie rozkopywałem grobów na starych cmentarzach na Haiti i nie pożywiałem się ofiarami krwawych rozruchów sprzed stulecia, ale nie muszę tego robić, by wiedzieć, co bym wówczas odczuwał.
Kiedy ktoś jeszcze raz powie, że mięso jest doskonale przyrządzone i rozpływa się w ustach, chyba wyjdę. Bo tak właśnie dzieje się z tym… czymś.
Japończykowi po przegryzieniu potrawy z Islandii oczy zwężają się jeszcze bardziej, zamiera, ale na koniec szybkimi ruchami szczęk gryzie to paskudztwo i przełyka.
W jego ślady idą pozostali, na różne sposoby radząc sobie z wrażeniem zgnilizny.
Alexa uderza w dłonie.
– Brawo, przyjaciele. Wybierzemy się teraz do Szwecji.
– Ty, zaraz, ale co to było? – pada pytanie.
– Hakarl. Rekin grenlandzki. Na Islandii tradycyjnie przyrządza się tę potrawę w ten sposób – opowiada niewzruszona kobieta – że tuż po złowieniu fragmenty rekina są zraszane moczem i zakopywane na dwa do sześciu miesięcy. Mój dziadek zawsze trzyma je pół roku. Potem wydobywa się całość, kroi w paski i wiesza do suszenia. Dobre jest wtedy, gdy żadne ptaki nie chcą tego tknąć.
– Prze… pra… szam, czym zra… sza… ne? – Oczy Amerykanina okrągleją ze zdumienia, jakby cała reszta wypowiedzi nie zdołała przebić się do jego świadomości.
– Moczem. Mój dziadek sika na kawałki pociętego rekina…
– Jaja sobie robisz?
Kobieta zerka na gospodarza, który w tym samym momencie uznaje za konieczne interweniować.
– Och, każdy z was przysłał mi wcześniej e-mailem informacje, co przywiezie. Sprawdziłem. Macie autentyczne tradycyjne dania ze swoich krajów. Proszę. Ze Szwecji przywiozłaś…
– …to. – Alexa wskazuje mniejszy słoik i tak jak za pierwszym razem wylewa jego zawartość do misy. Szczęściem resztę hakarla służący gospodarza usunęli już ze stołu.
– A to szwedzki surströmming.
Niczego więcej nie jest w stanie dodać, bo odrzuca nas jeszcze dalej niż przy rekinie.
Jak jeden mąż, łącznie z dostojnym panem U oraz jego kelnerami, łapiemy się za nosy i odruchowo szukamy drogi ucieczki. Smród rozkładającej się ryby, tym razem bez amoniaku, jest niewyobrażalny. Czuję się, jakbym zanurkował w gnijącym wielorybie. Ohyda, rzeź dla nosa i znów łzy w oczach.
Wysoka blondyna, wiedziona doświadczeniem, sięga po jedną, niewielką, podłużną rybkę, i ku naszemu niedowierzaniu wsadza sobie w usta. Żuje przez chwilę, przełyka i w uśmiechu pokazuje rząd cudownie równych, białych zębów.
Teraz pierwszy jest Azjata. Oddychając ustami, nabija na widelczyk oślizłego śledzika i wsadza sobie w usta. Dławi się w odruchu wymiotnym, ale przy drugiej próbie jest w stanie przełknąć odrobinę.
Idziemy w jego ślady.
– Surströmming to szwedzki kiszony śledź.
– Tego dla odmiany twój wujek zrasza kałem? – pozwala sobie na niesmaczny żart Amerykanin.
– Nic podobnego. – Alexa zachowuje stoicki spokój. – To zwykły śledź, tylko poddany przez dwa miesiące fermentacji w beczce, a potem przez rok – w zamkniętej puszce. Powiem wam, panowie… no, jedzcie, jedzcie… Powiem wam, że szwedzka tradycja nakazuje otwieranie tych puszek tylko na otwartej przestrzeni.
– Nie dziwię się – wtrąca człowiek z Wietnamu, Kambodży lub Laosu. – Po jednej uczcie w jakimś budynku nikt by już go nie kupił.
Na znak gospodarza kelnerzy zabierają misę z surströmmingiem i dziwnie szybko oddalają się w stronę specjalnego dołu na odpady.
– Teraz kto? – pyta U.
– Może ja – decyduje się człowiek z Azji. – Jestem Norodom z Kambodży i przywiozłem dla odmiany coś, co nie ma żadnego zapachu. Tradycja jedzenia tego, co jest dziś przysmakiem, wzięła się z czasów, gdy w mej ojczyźnie szalał głód i ludzie próbowali nowych dań. Niektóre się przyjęły. Mam dla was przysmak z królestwa khmerskiego.
Rozwija przed nami papier. Wysypują się z niego kulki przypominające mocno spieczone ziemniaki.
Nie cuchnie, nie pełza. Kartofelki?
Bez zastanowienia sięgamy po kulki, nadgryzamy. W środku znajduje się szary miąższ.
Po chwili wiem, co to takiego, i zjadam bez oporów, gdyż miałem to już w ustach. Kiedy przez tydzień w latach siedemdziesiątych, jeszcze za zgodą Czerwonych Khmerów, przedzierałem się przez dżunglę, by dotrzeć do zarośniętych lianami ruin Angkor Watt, miałem okazję podjadać moim przewodnikom podobne rarytasy.
Moi młodsi koledzy najwyraźniej myślą, że to jakiś egzotyczny owoc – i zjadają po dwa.
– Powiedz nam teraz proszę, co to takiego – dopytuje się Alexa.
– To smażone bei ng hang – informuje Norodom. – Czyli tarantula.
Widzę, jak grdyki młodych komandosów pracują ostro, ale żołądki dzielnie zatrzymują, co dostały.
Alexa, z takim spokojem zjadająca swoje przegniłe śledzie i rekiny, teraz blednie nieco, ale robi dobrą minę do złej gry.
Świerszcze i pająki - tylko dla osób o mocnych żołądkach Źródło: Shutterstock.com
– Super. Kto następny?
Po swój bagaż sięga Japończyk.
– Jestem Hideyoshi. Na Okinawie mam ojca, który przyrządza coś, co ani nie jest okropne w smaku, ani nie pełza po drzewach, nie wije się i nie wydziela zapachu, który odstraszyłby sześćdziesięciu samurajów. Proszę.
Przed nami lądują maleńkie, zapakowane w folie tacki z tradycyjnymi pałeczkami. Na każdej z nich leży może dziesięciodekowa porcja bialutkiego mięsa.
Kelnerzy, bladzi i przesiąknięci zapachem szwedzkiego śledzika, zdążyli już wrócić, a teraz stawiają przed nami kielichy i nalewają białe wino. Oj, dobrze nam zrobi…
Rozpakowujemy z ciekawością tacki i pałeczkami – z różną wprawą – zjadamy tajemniczą potrawę w pół minuty. Ryba. Ani przegniła, ani zarobaczona, ani żywa. Dobra nawet. A z winem – wyśmienita. Po chwili jednak czuję lekkie drętwienie języka i warg…
Hideyoshi, czy raczej człowiek, który przedstawia się imieniem słynnego japońskiego wodza z rodu Toyotomi, wyjaśnia:
– To trująca ryba fugu.
– No toś nas pocieszył, brachu. – Amerykanin rozkłada ręce.
– Ale można ją jeść – ciągnie Japończyk – jeśli wytnie się wszystkie toksyczne fragmenty. Aby to zrobić, trzeba przejść specjalne szkolenie i otrzymać państwowy certyfikat. Mimo to i tak zdarzają się przypadki śmiertelnego zatrucia mięsem tej ryby, umiera kilkaset osób rocznie. Nie bójcie się jednak tego szczypania. – Wskazuje usta. – To normalne. Mój ojciec nie popełnia błędów.
– Jakie szczęście, że nie jesteśmy w Japonii – komentuje amator tarantuli. – Co dalej?
Wypijamy zdrowie nieomylnego ojca Hideyoshiego i zerkamy ciekawie na kolejne pudełko, które wyjmuje Japończyk.
– Tego nie trzeba jeść. Ale można. To dodatek. W naszych restauracjach, tak samo jak przy rybie fugu, podpisuje się oświadczenie, że zamawia się potrawę na własną odpowiedzialność.
Nie musimy pytać, co przyniósł. W plastikowej misce wiją się maleńkie ośmiornice, łapią się przyssawkami, usiłują wspinać po ściance naczynia.
Obok lądują trzy małe miseczki z ostrymi sosami.
– To sannakji, potrawa rodem z Korei Południowej, coraz powszechniejsza w Japonii. Sztuka polega na tym, by przegryźć ośmiornicę, zanim ta przyklei się do języka albo przełyku. O, tak!
Po czym błyskawicznym ruchem łapie pałeczkami jednego ze zwierzaków, rzuca na stół, kroi na kilka kawałków, polewa sosem sezamowym i wijące się macki dodatkowo macza w zielonym sosie – po czym wkłada sobie w usta. W ruch idą szybkie szczęki, wreszcie z uśmiechem przełyka owoc morza.
– Próbujecie?
Próbujemy.
Idę w ślad za mistrzem. Łapię ośmiorniczkę, kroję, maczam w sosie i zagryzam, zanim jeszcze domknę usta. Raz, dwa, trzy! Jej skóra pęka mi w zębach, przyssawka na chwilę przykleja się do wewnętrznej strony policzka, ale ruch szczęk odrywa je natychmiast. Jeszcze chwila i przełykam potrawę, popijając dumnie winem.
Dopiero po paru sekundach czuję narastające pieczenie. Jakby ktoś palnikiem pracował nad moim językiem i podniebieniem.
– Ostre? – pyta Japończyk, zresztą nie tylko mnie, bo pozostali też już mają świeczki w oczach. – Nie martwcie się, to tylko wasabi produkcji mojego ojca.
Wypijamy jeszcze więcej wina, tym razem nie za zdrowie nieznajomego kucharza.
Tymczasem od pewnej chwili dwaj pomocnicy nalewają do niewielkich filiżanek kawę z dużego dzbana. Aromatyczny
zapach odpędza wspomnienia rekina i śledzia, wygnane już w większości przez wiatr od jeziora.
– Drodzy moi goście, zanim mój zasłużony przyjaciel, instruktor survivalu, nauczyciel komandosów i kosmonautów, Jack, przedstawi potrawę ze swoich stron, proponuję przerwę na kawę.
Z przyjemnością sięgamy po filiżanki i kostki cukru. Nagle robi się wytwornie i elegancko, choć wciąż jesteśmy w strojach nadających się bardziej na poligon niż przyjęcie.
– Bardzo delikatny smak – chwali Alexa. – Nie czuję zwyczajowej kawowej goryczki. Co to za gatunek?
Gospodarz popija chwilę, zanim odpowiada.
– Ja jestem stąd. Mam przyjemność częstować państwa jedną z najrzadszych kaw, jakie spotyka się na świecie.
– I najdroższych – dodaję szeptem do Amerykanina. – Tysiąc dolców za kilogram.
– To kopi luwak. Azjatycka kawa pozyskiwana z odchodów cywet, takich… kotów.
Moi towarzysze nagle jakoś mniej delektują się pyszną kawą.
– Cywety żują owoce kawowca – z wyjątkiem ziaren, te bowiem połykają. Soki trawienne zwierząt rozpuszczają część skorupki, same ziarna poddawane są jedynie lekkiej fermentacji, przez co tracą gorzki smak, a zyskują niepowtarzalny aromat. Następnie odchody cywet są zbierane i wydłubuje się z nich ziarna…
Tak pozyskujemy kopi luwak. Bez obaw, przyjaciele, ziarna są dokładnie płukane!
– Chociaż tyle. – Amerykanin wzdycha, ale odstawia filiżankę na stół. – Dobra, przyjacielu. Musisz być nie lada twardzielem, skoro w tym wieku dałeś radę z takim zadaniem. Co masz dla nas?
Nie ma co, taktu mu nie brakuje.
– Pochodzę z Polski, ale mieszkam w słonecznej Italii i stamtąd przywiozłem dla was specjalny rodzaj sera.
– Serek? Super. Wykładaj.
Kelnerzy podają mi dwa pakunki, które przynieśli przed chwilą z lodówki.
Wykładam więc, otwieram całość, rozkładam na talerzyki, obracam, by mogli obejrzeć wciąż ruszające się elementy, przy czym opowiadam specjalnie beznamiętnym głosem:
– Casu marzu to tradycyjny włoski przysmak, który największą popularnością cieszy się w Sardynii. Ser, jak widzicie, wypełniony jest larwami. Jeżeli wciąż są one żywe – o! jak ślicznie się ruszają – oznacza, że całość nadaje się do jedzenia.
Zerkam w ich twarze wykrzywione odrazą, po czym ciągnę:
– Casu marzu jest zgniłym serem owczym nafaszerowanym larwami muchy serowej. Serowarzy pozostawiają go na świeżym powietrzu, pozwalając muchom nieść w nim jaja, z których wykluwają się larwy. To one są przyczyną fermentacji. Dobrze przefermentowany casu marzu kroi się, rozsmarowuje na płaskim, tradycyjnym chlebie pane carasau i podaje z mocnym, czerwonym winem.
Z drugiej puszki wyciągam zapakowany w folię specjalny pane carasau, rodzaj twardych placuszków, które w Polsce babcie piekły na blachach pieców i nazywały macami.
Sięgam po swoją porcję, rozsmarowuję wielkim, taktycznym nożem na chlebie i zajadam, popijając winem – czerwonym – które ludzie U rozlali właśnie do osobnych kielichów.
W smaku casu marzu przypomina mocno dojrzały ser gorgonzola. Jest bardzo miękki i wilgotny.
– No, smacznego! Sardyńczycy wierzą, iż ten nietypowy, lokalny specjał jest afrodyzjakiem.
Kiedy każdy z komandosów – a nawet pan domu – z obolałą miną rozsmarowuje ser z larwami na chlebie i skubie kanapkę, jakby była rosiczką oddającą ugryzienia, dodaję mimo woli:
– Niektórzy przed zjedzeniem tego sera wydłubują robaki, ale jego twórcy uważają, iż to właśnie one nadają mu niezwykły smak. Należy pamiętać, że owe robaczki mogą powodować przewlekłe infekcje. Ale ja kupiłem ser w sprawdzonym miejscu!
Ile wina poszło w ciągu tej krótkiej chwili, nie sposób zliczyć. Na szczęście mój przyjaciel U jest milionerem i nie zrujnowała go ani ta impreza, ani sama gra, ani też tysiącdolarowa premia wypłacona łowcom za Japończyka.
Po oficjalnych działaniach siadamy przy kominku i już zupełnie swobodnie rozmawiamy o przygodach z wszystkich stron świata.
Nikt tylko nie wspomina o spotykanych tam nietypowych daniach.
Ciekawe dlaczego?
Książka "Menu Świata" ukazała się nakładem wydawnictwa Świat Książki Źródło: Materiały promocyjne/PAP