Aneta Wawrzyńczak , 13 czerwca 2019

Polska się zrzuca. "Ludzie, jesteście wspaniali"

., Archiwum prywatne

Joanna chciała mieć "tak delikatne stópki, jak u niemowlaka" - na elektryczny pilnik potrzebowała 317 złotych. Paweł "długo wyczekiwane" wakacje z dziewczyną wycenił na 5 tys. złotych. Marek na "wesele marzeń" chciał 50 tys. To mógł być tekst o tym, dlaczego ich fanaberie miałaby sfinansować zbiórka internetowa. Będzie o czymś innym.

Żuk

10 września 2018 roku. Tczew. Fotografka Katarzyna Gapska zagląda na Manhattan przy ul. Franciszka Żwirki. Na targowisku, jak zwykle jest pan Włodek, zwany Książkowym. Ale nie siedzi jak zwykle, w oczekiwaniu na klientów, którzy za dwa lub pięć złotych kupią książkę.

Siedzi załamany z czarnymi od sadzy rękoma. Wcześniej napisał nimi informację, że spotkała go tragedia. Jego przypadek jest "pierwszym w Polsce po 1945 roku spaleniem książek celowo, specjalnie i z premedytacją". I że tylko z tego żył, więc teraz nie ma nic, a zatem dziś już nie oferuje tanich książek, dziś tylko prosi: "pomóżcie".

Katarzyna zna "Książkowego" głównie z widzenia i trochę ze słyszenia, nie raz obiło jej się o uszy, jak przekonywał klientów, że książki są ważne i fajne. Chwalił się, że sam przeczytał ich tysiące.

Opowiada: – Zawsze mnie intrygował, bo czy chłód, śnieg czy deszcz, on w tym żuku siedział. I wyglądał na człowieka bardzo rozumnego, który próbuje nieść kaganek oświaty. Dla mnie wynajdywał autorów, o których wcześniej nigdy nie słyszałam. To wyglądało dość zabawnie, gdy po chwili rozmowy znikał w żuku i wyłaniał się z książką, która zawsze okazywała się bardzo wartościową lekturą.

Autor: Katarzyna Gapska

Źródło: Archiwum prywatne / "Przydałoby się trochę książek, bo spłonęło ich mnóstwo" - mówił pan Włodek. Pomoc, której mu udzielono, przerosła najśmielsze oczekiwania jego i Katarzyny Gapskiej, która zainicjowała zbiórkę.

Teraz jednak nikomu nie jest do śmiechu. Ktoś panu Włodkowi jego żuka podpalił. Katarzyna Gapska, podsumowując rozmowę o podłości jednych ludzi i wynikającym z niej dramacie drugich, zapytała, czy czegoś panu Włodkowi potrzeba.

"Przydałoby się trochę książek, bo spłonęło ich mnóstwo" – odpowiedział (jak podadzą później media: spłonęło ok. 1500 woluminów). - "No i może jakiś żuk, choćby niejeżdżący, żeby było gdzie je trzymać".

Gapska dostała też zielone światło: można wrzucić zdjęcia na Facebooka, można puścić informację w świat, a nuż coś z tego będzie.

Najpierw są komentarze: "Piękne i zarazem tragiczne zdjęcie. Bezradność i bezsilność człowieka wobec brutalności, ciemnoty i głupoty", "chamstwo ludzkie nie zna granic", "sprawmy, by ten skrzywdzony człowiek uwierzył z powrotem w człowieczeństwo".

Wreszcie konkret: "no nic, wybieramy książki (tylko takie, które można sprzedać), pakujemy i wysyłamy pocztą na swój koszt. To mu zdecydowanie bardziej pomoże niż stukanie w klawiaturę".

Zachęcona kolejnymi komentarzami pani Katarzyna stuka jednak dalej. Wchodzi na platformę zrzutka.pl, zakłada konto, weryfikuje je dowodem osobistym i przelewem w wysokości symbolicznej złotówki. Cel zbiórki wyznacza na 3000 złotych. Tyle powinno wystarczyć na używane auto.

– To nie było racjonalne przedsięwzięcie, na targowisku znalazłam się w innym celu, absolutnie nie było moim zamiarem ratowanie kogoś – mówi Gapska.

Ale słowo się rzekło, choć na wielki odzew nie liczyła. – Miałam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto ma na zbyciu starego żuka i może po prostu Włodkowi go podaruje. Że zbierze się kilka książek, żeby miał czym handlować. I może parę groszy, żeby kupił sobie jakiś drobiazg na otarcie łez. Tymczasem zaczęła się magia.

Już następnego dnia temat podchwyciły lokalne media (chwilę później ogólnokrajowe) i na Manhattan zjechali dziennikarze z dyktafonami, mikrofonami, kamerami. W trzy dni zamiast planowanych 3 tys., na konto zbiórki wpłynęło 68 tys. (do dzisiaj uzbierało się ponad 83 tys. złotych).

Ręka

Koniec stycznia 2019. Zespół Szkół Technicznych i Ogólnokształcących w Jarosławiu (podkarpackie). Trójka uczniów – Artur, Damian i Kuba – pod okiem Artura Tutki, swojego wychowawcy, kończą po kilku miesiącach mechaniczną protezę ręki na drukarce 3D. To prezent dla koleżanki z klasy. Kinga urodziła się bez prawej kończyny, przez co przeszła piekło w gimnazjum, ale nie zniechęciła się do kształcenia w wymarzonym zawodzie technika pojazdów samochodowych.

Protezę tuż przed studniówką wręcza jej wychowawca. – Nic nie powiedziała, tylko zaczęła po prostu strasznie płakać. Następnego dnia jej matka zadzwoniła do mnie, powiedziała, że Kinga nie przyjdzie do szkoły. Bo całą noc nie spała, łapała tą ręką wszystkie przedmioty po kolei. I że nie może do tej pory uwierzyć, że ktoś zrobił dla niej coś takiego – opowiada Artur Tutka.

Autor: .

Źródło: Archiwum prywatne / Kinga z protezą, którą zrobili dla niej koledzy i wychowawca, Artur Tutka. "Nic nie powiedziała, tylko zaczęła po prostu strasznie płakać" - wspomina nauczyciel.

Jego uczniowie już chcą pójść o krok dalej i zrobić Kindze jeszcze lepszą protezę, elektroniczną. Konieczne są jednak materiały do druku, potencjometry, mikrokomputer, serwo napędy i tak dalej – a na to potrzeba pieniędzy. Tych, jak to w szkole, brakuje, nawet dyrektorowi nie udaje się ich zdobyć.

Artur Tutka wylewa swój żal na FB. Odpowiedziała mu jedna z mieszkanek Jarosławia: "Chłopie, na co czekasz, zrób zbiórkę online, wpłacimy". Założenie konta zajęło mu kilka chwil.

Cel wyznacza na tysiąc złotych, sprawę wyłuszcza konkretnie: "Wykonaliśmy protezę mechaniczną dla koleżanki ze szkoły, chcemy teraz zrobić jej rękę elektroniczną. Cały projekt po zakończeniu chcemy umieścić dla społeczeństwa w internecie, tak aby każdy mógł z niego skorzystać".

Kinga: – Myślałam, że ledwo co zbierzemy ten tysiąc. A tu niespodzianka.

W dwa dni ponad 400 osób wpłaca łącznie 20 tysięcy. Na tym nie koniec.

Autor: .

Źródło: Archiwum prywatne / Kinga z przyjaciółmi.

– Ludzie pisali maile, dzwonili, że chcą jeszcze bardziej Kindze pomóc. Tak narodził się pomysł, żeby zaczęła zbierać na protezę bioniczną. Koszt to 180 tysięcy złotych, ale producent już zaoferował zniżkę, Kinga musi uzbierać 150 tysięcy. Przekazaliśmy jej ponad 20 tysięcy, wzięliśmy tylko tyle, ile było potrzebne na elektronikę i uruchomienie strony internetowej z naszym projektem. Lada moment każdy, jeśli tylko znajdzie kogoś z drukarką 3D, będzie mógł zrobić sobie taką protezę, bo udostępnimy pliki do druku, schemat budowy i działania.

Za 120 złotych, bo tyle kosztuje materiał, będzie mógł zafundować uśmiech swojemu dziecku.

Pasieka

19 września 2018. Chmielnik na Podkarpaciu. Rafał Szela orientuje się, że ktoś zatruł jego pszczoły. – Po zaobserwowaniu pierwszych objawów u kilku rodzin, obszedłem całą pasiekę i już wiedziałem, że straty są ogromne – opowiada.

Pszczelarz wie też, że ktoś wybił pasiekę z premedytacją, bo wytrucia przypadkowe zdarzają się, ale w pełni sezonu, gdy na polach i w ogrodach stosowane są środki ochrony roślin.

– To było bardzo niecodzienne zdarzenie, w nietypowej porze roku. W naszym regionie są już wtedy zebrane plony – wyjaśnia Rafał Szela. Nad tym na razie nie ma co się zastanawiać; owszem, trzeba zgłosić sprawę na policję, ale priorytetem pozostają pszczoły. Wraz z bratem Maciejem zakasują rękawy i próbują ratować, co się da: łączą ocalałe pszczoły, podkarmiają tak długo, jak pozwala na to pogoda. Na niewiele się to zdaje, ginie cała pasieka - 2,5 miliona pszczół (66 rodzin).

Bracia podejmują decyzję: trzeba nagłośnić sprawę. Maciej: – Chcieliśmy, żeby dowiedziało się o tym jak najwięcej osób, bo sytuacja była nietypowa w skali ogólnopolskiej. Ludzie powinni o niej usłyszeć nawet w celach edukacyjnych, żeby ktoś, komu przyszłoby do głowy wytrucie pasieki, zastanowił się dwa razy, zanim to zrobi.

Odzew jest natychmiastowy. – Napłynęło do nas bardzo dużo słów wsparcia, otuchy, zwykłej ludzkiej życzliwości – opowiada Maciej. Rafał dodaje: – Telefonicznie, w mediach społecznościowych i w komentarzach pod artykułami ludzie wręcz naciskali, żebyśmy w jakikolwiek sposób umożliwili im pomóc. Chcieli wpłacić choćby przysłowiową złotówkę.

W międzyczasie zgłasza się również przedstawiciel platformy pomagam.pl, oferuje zorganizowanie zbiórki na odbudowę pasieki pro bono, bez pobierania prowizji. Straty zostają wycenione na 100 tysięcy złotych. Maciej jako cel zbiórki ustawia 10 tys., tyle, co potrzeba na pakiet startowy, żeby zacząć od zera. Pierwsza stówka wpada po pół godziny, zaraz kolejna.

.

.

Autor: Maciej Szela

Źródło: Archiwum prywatne / Pszczoły w odtworzonej pasiece w Chmielniku

– Ludzie deklarowali wcześniej wsparcie, ale my na nic nie liczyliśmy. Pamiętam do teraz minę Rafała, jak był zaskoczony – opowiada Maciej.

Nawet nie mają czasu zastanowić się, czy uda się osiągnąć cel. W ciągu niespełna doby na zbiórce jest już ponad 12 tys., łącznie do dzisiaj (zrzutka trwa nadal) 874 osoby wpłaciły ponad 40 tys. złotych.

– Każdą kolejną złotówkę powyżej celu, zgodnie z zapowiedziami, przeznaczamy na działania edukacyjne – zapewnia Maciej Szela.

– Otrzymaliśmy wielki kredyt zaufania, dlatego podchodzimy do tego z ogromną odpowiedzialnością – mówi Rafał. By potwierdzić, że to nie wyświechtane frazesy, bracia z Chmielnika finalizują pracę nad autorskim programem #TAKdlaPszczół.

– Ma uczyć i inspirować, dzielić się sprawdzoną, rzetelną wiedzą i doświadczeniem, a w sytuacjach kryzysowych, takich jak nasza, po prostu pomagać – wyjaśnia Maciej. Jego brat dodaje: – Chcemy, aby każdy mógł zrozumieć, dlaczego pszczoły są tak ważne. Przecież pośrednio lub bezpośrednio odpowiadają za 90 proc. tego, co mamy na talerzu, biorą udział w produkcji leków i kosmetyków. Po prostu dają nam życie.

Mieszkanie

Listopad 2018. Dom dziecka w Łodzi. Dzieciaki piszą listy do Św. Mikołaja, zwierzając się ze swoich marzeń. Za kilka tygodni postara się je spełnić Fundacja DOM Dbamy O Młodych. Jedna z wolontariuszek zwraca uwagę na czterech braci (3-9 lat), przy których każdego dnia, od świtu do nocy, jest ich mama, pani Danusia.

– Okazało się, że pani Danusia straciła mieszkanie komunalne z winy konkubenta, który urządzał tam libacje. Opiekowała się też jego ciężko chorym ojcem, dlatego musiała zrezygnować z pracy. Po śmierci starszego pana i kolejnej libacji zakończonej interwencją policji, powiedziała: dość. Rozstała się z nim i straciła dach nad głową. Dlatego odebrano jej dzieci – wyjaśnia Marcela Zielińska z Fundacji DOM Dbamy O Młodych. I dodaje: – Od dyrekcji i wolontariuszy wiedzieliśmy, że bardzo dobrze się opiekuje synami i walczy o ich odzyskanie. Stwierdziliśmy, że chcemy jej pomóc.

W tym celu DOM zwiera szyki z fundacjami Habitat for Humanity i Fabryki Marzeń. Szybko udaje się zdobyć dla pani Danusi lokal komunalny – tyle że w opłakanym stanie.

Od dyrekcji i wolontariuszy wiedzieliśmy, że pani Danusia bardzo dobrze się opiekuje synami i walczy o ich odzyskanie. Stwierdziliśmy, że chcemy jej pomóc - Marcela Zielińska

– W ciągu dwóch tygodni wyremontowaliśmy wszystko, co się dało, wyposażyliśmy kuchnię, zrobiliśmy łazienkę, której wcześniej nie było. Finał był taki, że sąd przywrócił pani Danusi opiekę nad dziećmi. Zbiórkę natomiast zorganizowaliśmy po to, żeby mogła zacząć z czystym kontem, spłacić zadłużenie za prąd, kupić meble, ręczniki, ubrania – mówi Marcela.

To właśnie ona w imieniu Fundacji zajęła się zorganizowaniem zrzutki (nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz). Potrzebną kwotę wyliczyła na 7 tysięcy złotych. Opowiada: – Szczerze mówiąc, trudno było mi uwierzyć, że nam się uda, bo zbiórka szła bardzo powoli. I tak na dobrą sprawę dopiero po finale remontu, kiedy zjechały się lokalne telewizje, radia i gazety, zaczęły się większe wpłaty. Przekroczyliśmy cel o ponad 4 tys.

Krasnal

Styczeń 2018 roku. Wrocław. Niewielki pawilon przy skrzyżowaniu ulic Piastowskiej i Sienkiewicza. To tutaj od prawie 40 lat Kazimierz Wojnowski sprzedawał kolejno: rośliny i kwiaty, stare książki, wreszcie – zabawki. Od kilku dni pawilon jest zabity na głucho, któryś z okolicznych mieszkańców w facebookowej grupie "Wrocław – sorry, że nie w temacie" uspokaja: pan Kazimierz po prostu w wieku 91 lat przeszedł na zasłużoną emeryturę. Tak zaczyna się internetowy festiwal wspomnień:

"Zawsze taki uśmiechnięty, zawsze mówił ‘dzień dobry’ – nawet jak wiało, lało czy waliło śniegiem".

"Jezu, toż to skarbnica każdego dzieciaka była, od gum to żucia po wiatraki na patyku...".

"Panie Kazimierzu, moje dzieciństwo to Pana sklep. Uwielbiam Pana, życzę bardzo dużo zdrówka ORAZ bardzo mi żal, że Pana już nie będzie".

Od słowa do słowa w końcu zapada decyzja: trzeba pana Kazimierza jakoś upamiętnić.

– On nie tylko sprzedawał zabawki, zajmował się również działalnością charytatywną, głównie na rzecz dzieci, pokrzywdzonych między innymi podczas powodzi w 1997 roku. Zawsze był gotowy, żeby przesyłać dary dla poszkodowanych w różnych kataklizmach w całej Polsce – opowiada Ula Jagielnicka.

To właśnie ona podejmuje się zorganizowania zbiórki na platformie zrzutka.pl. Pozostaje tylko kwestia, jak uhonorować 91-latka. W ankiecie online zainteresowani wrocławianie decydują, że najbardziej adekwatną pamiątką będzie krasnal odlany z brązu.

– Raz, że krasnal fajnie się kojarzy z Wrocławiem, dwa – że wiele osób czy wydarzeń jest właśnie w ten sposób u nas upamiętnianych – wyjaśnia Ula Jagielnicka. Stworzenie projektu figurki (nieodpłatnie) bierze na siebie artysta Paweł Auras Mielewski. Pozostaje zebrać pieniądze na odlanie krasnala z brązu, dostarczenie go na miejsce i instalację. Po zasięgnięciu języka Ula Jagielnicka wylicza, że potrzebne będzie 5 tysięcy złotych, a realizacją zamówienia zajmie się Piotr Makala, który ma na swoim koncie już niejednego wrocławskiego krasnala.

Panie Kazimierzu, moje dzieciństwo to Pana sklep. Uwielbiam Pana, życzę bardzo dużo zdrówka ORAZ bardzo mi żal, że Pana już nie będzie

Pieniądze wpływają błyskawicznie (zrzuca się 305 osób), cel zostaje osiągnięty. Nawet z niewielką górką, dzięki czemu za prawie 600 złotych udaje się zorganizować imprezę z okazji odsłonięcia pomnika.

Czaszka

4 stycznia 2019. W czasopiśmie "Science" ukazuje się artykuł polskich paleontologów, prof. Tomasza Suleja i dr Grzegorza Niedźwiedzkiego. Piszą o swoim odkryciu w cegielni Dolne Lipie w Lisowicach na Śląsku - nowym gatunku olbrzymiego gada, który żył razem z dinozaurami 200 mln lat temu. Nadają mu nazwę lisowicia bojani.

Już wcześniej prof. Sulej zamówił u specjalistki od rekonstrukcji model czaszki lisowicii. Tak, żeby wraz z ponad setką wykopanych kości, pokazywać ją urbi et orbi w Muzeum Ewolucji w Warszawie. Problem w tym, że nie ma komu opłacić rachunku (11 tys. złotych), paleontolog co prawda stuka do kolejnych drzwi, także Polskiej Akademii Nauk i Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, ale bezskutecznie.

Naukowcy i ich odkrycie - czaszka lisowici bojani.

Naukowcy i ich odkrycie - czaszka lisowici bojani.

Autor: .

Źródło: Archiwum prywatne

Sprawy w swoje ręce biorą więc portal popularnonaukowy Crazy Nauka i Stowarzyszenie Rzecznicy Nauki (którego prof. Sulej jest członkiem), Monika Koperska – prezes stowarzyszenia – organizuje zbiórkę "własnymi koniuszkami palców". – Stwierdziliśmy, że to dobra okazja, żeby przetestować, czy w Polsce możliwe jest finansowanie nauki crowfundingowo. Generalnie bowiem na naukę pieniądze płyną przez podmioty, które przyznają granty z Unii Europejskiej lub ministerstwa, zdarzają się też jej mariaże z biznesem. Dla nas był to więc także eksperyment, czy ten trend, który narodził się na Zachodzie, przyjmie się i w Polsce.

Eksperyment wcale nie musi się udać. W Końcu lisowicia nie żyje od dobrych 200 milionów lat, a platformy crowfundingowe pełne są potrzebujących. Co widać, chociażby po komentarzach na stronie zbiórki: "naprawa samochodu dla niepełnosprawnych dzieci, proszę o pomoc", "jeżeli Ktoś mógłby pomóc uratować mój dach nad głową będę bardzo wdzięczna za pomoc" czy wreszcie "No na takie gupotyy iestecie nie normalni tyle biednych iest co pocebuiom pomoc heh a ten o takie pierdoly mama nia" (pisownia oryginalna).

Zrzutka na lisowicię udaje się jednak wręcz koncertowo. – Zebrana kwota przeszła nasze oczekiwania (ponad 3 tysiące nadwyżki), dzięki temu byliśmy w stanie nie tylko opłacić rzeźbiarkę, która wykonała rekonstrukcję, ale też zakupić baner, niedługo zawiśnie na Muzeum Ewolucji i będzie zachęcał do oglądania lisowicii. Dzięki naszej akcji model czaszki zostanie w Polsce – mówi Monika Koperska.

Sukces

"To był szok", "nie spodziewaliśmy się", "to przerosło nasze oczekiwania" – mówią bohaterowie zagadnięci o efekt zorganizowanych przez nich zbiórek. Dlaczego im udało się nie tylko osiągnąć założony cel, ale przekroczyć, niekiedy nawet 20-krotnie (jak w przypadku żuka dla pana Włodka czy elektroniki do protezy dla Kingi), podczas gdy na inne zrzutki zaś nikt poza samym zainteresowanym nie wpłaca ani złotówki?

Kinga ma odpowiedź najprostszą: – Dzięki temu zobaczyłam, że ludzie mają dobre serca. Nie wszyscy są tacy jak ci, których spotykałam na swojej drodze w czasach gimnazjalnych.

Zdaniem jej wychowawcy o sukcesie zrzutki przesądziło nagłośnienie sprawy przez media. Tylko z jakiegoś powodu te media akurat tą a nie inną zbiórką wyraziły zainteresowanie. – Kinga to bardzo ambitna dziewczyna, do tego jako jedyna w Polsce chce być mechanikiem samochodowym, a nie posiada ręki. Wydaje mi się, że to przesądziło o zainteresowaniu się naszą sprawą. Oprócz tego najpierw daliśmy jej rękę 3D, a niedługo oddamy naszą pracę społeczeństwu – mówi Artur Tutka.

Marcela Zielińska z Fundacji DOM Dbamy O Młodych uważa, że najważniejsza okazała się autentyczność i otwartość. – Pani Danusia była od początku z potencjalnymi darczyńcami w stu procentach szczera, przyznawała, że miała kiedyś problem alkoholowy, że jest zaszyta. I ludzie sami mogli zobaczyć, jak walczy o odzyskanie synów. To wzbudziło zaufanie. Nie spotkaliśmy się z żadnych hejtem.

Monika Koperska przyznaje, że "ludzie często wchodzą na tego typu platformy, żeby pomóc innym ludziom". W przypadku rekonstrukcji lisowicii zwyciężyła natomiast oryginalność. Choć nie tylko. – Uderzyliśmy w nutę, w którą rzadko się uderza przy takich zbiórkach, czyli wspierania naukowców odnoszących sukcesy, a przede wszystkim – w patriotyzm. Lisowicia jest w końcu polskim odkryciem: dokonanym przez Polaków, na rodzimej ziemi, a i nazwa tego gatunku jest przepięknie polska. Myślę, że bardzo mocno zadziałał duch narodu. I dzięki temu, choć nasi paleontolodzy nie mogą ratować życia w swojej pracy, ratują honor polskiej nauki.

Katarzyna Gapska myśli z kolei, że w przypadku pana Włodka (poza nagłośnieniem akcji) znaczną rolę odegrała jego miłość do literatury. – Polacy mają bardzo sentymentalne podejście do książek, u nas ich się nie wyrzuca, stara im się znaleźć dobre miejsce, żeby miały dalszy żywot. A jeśli już z jakiegoś powodu się wyrzuca, to niemalże trzeba się przed tym przeżegnać – uważa fotografka z Tczewa. I, co może najważniejsze: – Przesądziła historia człowieka skrzywdzonego za nic i to, że dąży do bycia niezależnym, nie wyciąga ręki po pomoc. Chyba właśnie o to w tym chodzi: chcemy wspierać ludzi, którzy o to nachalnie nie proszą.

Bonus

Na samej tylko platformie zrzutka.pl zorganizowano dotąd ponad 300 tys. zbiórek, liczba wpłat przekroczyła półtora miliona, a ich suma – 100 mln złotych. Łącznej pomocy nie da się jednak zamknąć w liczbach, bo często wykracza ona poza kliknięcie przycisku "wpłać".

Przekonała się o tym, chociażby pani Danusia za sprawą Marceli Zielińskiej (zorganizowała zbiórkę w serwisie pomagam.pl). – Ludzie z całej Polski przysyłali w paczkach rzeczy do wyposażenia mieszkania, od talerzy, garnków i sztućców, po ubrania dla dzieci, zabawki, artykuły szkolne, książki. To, ile dziennie dostawałam maili z zapytaniem, co jest potrzebne i na jaki adres wysłać, przerosło moje oczekiwania.

Kinga: Kiedyś bolał mnie nawet wzrok przypadkowej osoby na mieście, która się patrzyła na mnie. Teraz się uśmiecham do niej, już mnie to nie rusza.

Katarzyna Gapska wspomina, że w kilka dni od ogłoszenia zbiórki dla pana Włodka została dosłownie zalana książkami. – Jako adres dostawy podałam swoje studio fotograficzne i okazało się, że nie mogę się do niego dostać, paczki stały aż po sufit. A z każdym dniem przychodziły kolejne, nawet z wydawnictw, całe kartony nowych woluminów, przysyłali je blogerzy książkowi, trzy egzemplarze z autografem przysłał też prof. Miodek. To było istne książkowe pospolite ruszenie! – śmieje się fotografka.

Artur Tutka jako dodatkowe bonusy wymienia: zabytkowy fiat 125p, w idealnym stanie, "jak spod igły" od emerytowanego małżeństwa, dwa tysiące kubków od producentki porcelany (i maluch, i kubki przyszły w prezencie, do zlicytowania, zysk zasili zrzutkę Kingi na bioniczną protezę), zaproszenie na weekend na ranczo Bjorkowo w Bieszczady od jego właścicielki ("zaproponowała, żebyśmy przyjechali, bezpłatnie, żeby sobie Kinga i chłopcy odpoczęli po maturach, popływali łódeczką, pojeździli konno"). Wreszcie: staż dla świeżo upieczonej maturzystki w firmie Abcars, która zajmuje się renowacją zabytkowych samochodów. – Najważniejsze jest jednak to, że Kinga wyszła do ludzi, już się nie wstydzi.

Kinga: – Moje życie w przyszłości stało pod znakiem zapytania, nie widziałam motywacji, żeby dalej się uczyć. Teraz planuję pójść na studia związane z samochodami. Bardzo się otworzyłam. Kiedyś bolał mnie nawet wzrok przypadkowej osoby na mieście, która się patrzyła na mnie. Teraz się uśmiecham do niej, już mnie to nie rusza.