Jarosław Kaczyński i Andrzej Duda / fot. Piotr Molecki, East News
Nie wyrzucajcie masek i rękawiczek! Nie wylewajcie płynów do dezynfekcji. Zgodnie z decyzją rządu zaczyna się wielka narodowa wymiana wirusów na ulicach, w przedszkolach, szkołach, sklepach, restauracjach, kinach, klubach fitness i salonach masażu.
Nie mieliśmy prawdziwej epidemii w marcu, kwietniu ani w maju, to się jej doczekamy w czerwcu. Konkretnie w drugiej połowie czerwca, kiedy mają się odbyć wybory. Inaczej niż poprzednio, nie będzie to przypadkowa zbieżność. Rząd nie może nie wiedzieć, że tak będzie. Po co mu to potrzebne?
Stan klęski żywiołowej - koło ratunkowe Dudy
Oczywiście nie mogliśmy siedzieć w domach bez końca, a wirus ani myśli zniknąć z Polski. Jesteśmy jedynym krajem Unii, w którym żadnego gaśnięcia epidemii nie widać. Liczba dziennych potwierdzonych zakażeń od dwóch miesięcy utrzymuje się na niskim, ale niezmiennym poziomie.
Teraz jest on mniej więcej taki, jak w Niemczech, które mają ponad dwa razy więcej ludności. A ograniczenia będziemy mieli za tydzień podobne jak Słowacja, gdzie epidemia już całkiem wygasła i ofiar śmiertelnych na milion mieszkańców jest prawie sześć razy mniej, niż w Polsce. Inaczej niż w innych krajach "polska" epidemia nie zdołała porządnie wybuchnąć ani zgasnąć. Ale tli się stabilnie, tworzy kolejne ogniska i wciąż zabiera ofiary. Dlaczego więc tak gwałtownie wskoczyliśmy do absolutnej czołówki, gdy chodzi o znoszenie ograniczeń?
Na to pytanie nie ma jednej odpowiedzi. Pierwsze wrażenie jest takie, że Jarosław Kaczyński szuka dobrego pretekstu, by w ostatniej chwili - gdyby Andrzej Duda dalej pikował w sondażach - ogłosić stan klęski żywiołowej, co automatycznie przedłuża kadencję prezydenta i odsuwa wybory na 90 dni po zakończeniu stanu nadzwyczajnego. Byłoby to niczym bomba atomowa.
Dlaczego? Stan klęski żywiołowej trwa wedle konstytucji tyle, ile rząd sobie zażyczy i na ile większość sejmowa się zgodzi, czyli w dzisiejszych realiach - ile zawinszuje prezes Jarosław Kaczyński. Jeśli za sprawą poluzowania rygorów dystansu społecznego zdecydowanie przybędzie zachorowań, PiS będzie mógł lege artis ogłosić stan klęski żywiołowej i odłożyć wybory do czasu, kiedy gwiazda Rafała Trzaskowskiego przygaśnie, bo minie efekt nowości.
W poszukiwaniu alibi
Jak mocny jest to czynnik widać na przykładzie Szymona Hołowni, który szedł jeszcze niedawno, jak burza, a teraz zgasł jak błyskawica i stał się ledwie zauważalnym zefirkiem niosącym kapuśniaczek. PiS może liczyć, że za kilka miesięcy Trzaskowskiego spotka los Hołowni, a wtedy - za pół roku, za rok, albo za dwa lata - będzie można zakończyć stan klęski żywiołowej i trzy miesiące później odbyć głosowanie.
Przez ten czas można by też popracować trochę nad opozycją, żeby utrudnić wielkie zjednoczenie wyborców nie-PiS-u w drugiej turze wyborów prezydenckich. To jest bardzo ważne, bo od kiedy do gry wkroczył Rafał Trzaskowski, coraz więcej wskazuje, że Andrzej Duda polegnie w drugiej turze. A to byłby duży kłopot dla całej pisowskiej rewolucji.
To najlepiej tłumaczy dziwaczną dwoistość słów i czynów władzy, która z jednej strony w brutalnych słowach prezesa domaga się wyborów najpóźniej 28 czerwca, a z drugiej brawurowo znosi ograniczenia, co w warunkach stabilnie tlącej się epidemii musi przynieść jej wybuch, który nie sprzyja wyborom, a zwłaszcza kampanii wyborczej opozycji.
Jest zrozumiałe, że PiS chce uniknąć zarzutu o unikanie wyborczej weryfikacji i niekonstytucyjne sprawowanie władzy. Zwłaszcza, że nad tym środowiskiem takie podejrzenia wiszą od kilku lat. Potrzebne jest więc alibi tworzone przez prezesa brutalnymi słowami, którymi teatralnie upiera się przy głosowaniu 28 czerwca.
Trudno przypuszczać, by PiS marzył o wyborach w szczycie zachorowań i zgonów, gdy wyborcy 70+ idąc do urn, będą ryzykowali życie, więc spora ich część raczej nie zagłosuje. Jeśli zatem rząd taki szczyt planuje akurat na wybory, to znaczy, że chce mieć pretekst do ich odwołania.
Chyba, że sam już nie wie, co robi i miota się chaotycznie. Tego też oczywiście nie można wykluczyć. Ale doświadczenie uczy, że tam, gdzie obserwatorzy widzą tylko niezborność i nieudolność PiS-u, z czasem często ukazuje się jednak jakiś ukryty sens lub przynajmniej intratny interes.
Ekonomiczna przyczyna zrzucenia maseczek
Jest też jednak możliwa inna interpretacja, która z czystą grą polityczną ma już mniej wspólnego. Bo rządowi kończą się pieniądze.
Bardzo radykalny, chaotyczny, zbyt wcześnie zastosowany, model zamrożenia relacji społecznych, który władza narzuciła, zanim jeszcze epidemia wybuchła, spowodował jej radykalne stłumienie i sprawił, że bezczynnie stoją tysiące respiratorów oraz łóżek w szpitalach jednoimiennych.
Gdybyśmy pozostali w domach, taka tląca się epidemia mogłaby trwać latami. Problem w tym, że podobnie długo musiałoby trwać zawieszenie lub ograniczenie działania wielu branż, a więc również wsparcie dla firm, bezrobotnych i pozbawionych zajęć samozatrudnionych. Taką strategię przyjął brytyjski rząd, ale Anglicy są bogatsi od nas.
Polski zwyczajnie nie stać, by przez kolejne miesiące na ograniczanie efektów pandemii wydawać kilkadziesiąt miliardów miesięcznie. Rząd musiał zatem zmienić pandemiczną strategię z przyczyn czysto ekonomicznych. Nie mógł jej kontynuować przez kolejne miesiące i lata. To jest dosyć jasne. Ale miesiąc w tę albo miesiąc w tamtą ekonomicznie nie robi zasadniczej różnicy.
Tak czy inaczej, budżet jest głęboko pod wodą, lawina długów urosła, masa biznesów upadła lub zmarniała, wiec konsekwencje radykalnego zamknięcia gospodarki będziemy ponosili przez lata, a może przez dekady.
Podtrzymanie ograniczeń do lipca wiele by nie zmieniło, a umożliwiłoby przeprowadzenie wyborów 28 czerwca w dość komfortowych warunkach sanitarnych. Trudno jest więc przyjąć, że rząd z braku pieniędzy musiał zaryzykować ostry kryzys sanitarny akurat podczas kampanii wyborczej i samych wyborów.
Najlepsza dla władzy możliwa interpretacja jest taka, że nie chodzi o odłożenie wyborów na nieznaną przyszłość, ale o zablokowanie przez reżim sanitarny opozycyjnej kampanii wyborczej i wykorzystanie przewagi, jaką wprowadzone ponownie ograniczenia dadzą wciąż urzędującemu Andrzejowi Dudzie.
Kto właściwie doradza rządowi?
Jest wreszcie możliwa trzecia interpretacja. Taka mianowicie, że rząd ma model epidemii, który pokazuje, że nic nam już nie grozi i z jakiegoś powodu druga fala epidemii nie przyjdzie. Tego też wykluczyć nie można. Chociaż byłoby to dość dziwne zważywszy, jak bardzo boleśnie druga epidemiczna fala dotknęła np. Południową Koreę, która branże czasu wolnego (kina, fitness, bary i kościoły) otworzyła nim epidemia dogasła.
Pewności jednak nie ma, bo rząd ściemnia i kręci, ilekroć media próbują się dowiedzieć, jakich używa modeli epidemiologicznych i jaka grupa ekspertów mu doradza. Pod tym względem wśród dużych krajów rozwiniętych Polska jest absolutnym wyjątkiem.
W USA, Niemczech, Wielkiej Brytanii, Szwecji i wielu innych krajach z imienia i nazwiska znani są eksperci, których radami kierują się rządy, znane są modele służące do podejmowania decyzji i obiektywne kryteria, po których spełnieniu rząd zaostrza lub rozluźnia rygory. To nie tylko daje wiarygodność władzy, której nikt nie oskarża o podejmowanie decyzji we własnym interesie, a wbrew potrzebom wspólnego bezpieczeństwa, ale też umożliwia ludziom przewidywanie i planowanie swoich własny działań.
Znajomość kryteriów podejmowania decyzji przez władzę jest absolutnie kluczowa dla minimalizowania kosztów gospodarczych. Nieoczekiwane odejście od maseczek wbrew zapowiedzi, że będą obowiązkowe, dopóki nie powstanie szczepionka, będzie nas kosztowało dziesiątki lub setki milionów strat poniesionych przez importerów i krajowych producentów towaru, którego nikt już nie kupi. Jak po zamknięciu gastronomii z dnia na dzień restauratorzy zostali z lodówkami pełnymi wartego setki milionów towaru, który się zmarnował, tak teraz tysiące wytwórców i sprzedawców zostały z towarem, którego nikt na razie nie kupi. Za taką lekkomyślność i nieporadność rządu, który podobnie narzucał i znosił nakazy lub ograniczenia wielu różnym biznesom, zapłacimy wszyscy.
Rząd się tym nie przejmuje, póki ludzie boją się protestować i póki może ograniczać protesty na podstawie ustawy epidemicznej. Ale gdy ona przestanie obowiązywać, gniewy mogą wybuchnąć. To dodatkowy powód, by wirusa trzymać w pogotowiu. I w razie potrzeby użyć go jako pretekstu dla różnych ograniczeń ułatwiających rządzenie.