East News
Powie mi pani, jaki będzie nasz nowy świat?
Marzena Cypryańska-Nezlek: - Nie, nie powiem. Żeby to zrobić, musiałabym być prorokiem, a nim nie jestem. Pewne jest, że świat się zmieni, ale nikt z nas nie jest w stanie powiedzieć, jaki będzie ten nowy świat po pandemii i jak trwałe będą te zmiany. Za mało mamy do tego danych. Dlatego jedyna racjonalna odpowiedź brzmi teraz: jeszcze nie wiem. To zależy od bieżących decyzji, od tego, jakie przyjmiemy strategie radzenia sobie z koronawirusem, a także od różnych losowych zdarzeń, których teraz nie sposób przewidzieć. Jest mnóstwo możliwych ścieżek, na które może wejść ludzkość po zderzeniu z koronawirusem.
Na przykład?
Możemy pójść ścieżką pozytywną, czyli wzrostu i wzmocnienia, lub negatywną - destrukcji i upadku.
Niedawno czytałam wywiad dotyczący właśnie tego nowego świata, świata po koronawirusie. Płynęła z tego tekstu niemalże apokaliptyczna wizja. Ja się po jego przeczytaniu popłakałam, ale też zdałam sobie sprawę z jednej rzeczy: my naprawdę nie musimy snuć tych apokaliptycznych wizji. One niczemu konstruktywnemu teraz nie służą. Przeciwnie, wpływają na nas fatalnie, odbierając nadzieję, siłę, wpędzając nas w stan marazmu i poczucie bezradności.
Powinniśmy myśleć o tym, co dobrego możemy wynieść z tej sytuacji, a przede wszystkim jak skutecznie radzić sobie z kolejnymi bieżącymi trudnościami i wyzwaniami. Teraz ważne jest, aby trafnie przewidywać skutki możliwych rozwiązań i podejmować racjonalne decyzje - po to właśnie, aby nie doprowadzić do destrukcji i upadku. A ciągle mamy szansę, aby wyjść z tego wzmocnieni, nawet jeśli poranieni i obolali. Zacytuję Ignacego Dudkiewicza: - Przed nami wielkie wyzwanie: jak świat przeorany przez pandemię uczynić po niej sprawiedliwszym i piękniejszym. Dlatego nie pytajmy, jaki ten świat będzie po koronawirusie, pytajmy, co zrobić teraz, aby potem był taki, jaki chcemy, by był.
Trudno dziś dostrzec pozytywy w tym, co nas otacza.
Oczywiście, bo zmagamy się nie tylko z zagrożeniem zdrowia i życia, ale stoimy też przed realną perspektywą zapaści gospodarczej. I nie chodzi o to, aby udawać, że nic się nie stało. Podam pani przykład. Kryzysowe sytuacje mają to do siebie, że odsłaniają w nas potencjał wspierania się i wzajemnej życzliwości. Dlatego teraz dzwonimy do siebie, pytamy, co komu potrzeba, staramy się pomóc, jeśli tylko możemy. Martwimy się o bliskich, bo wiemy, że możemy ich stracić.
Tragedia zwykle zbliża i jednoczy ludzi. To jest ta sytuacja, w której uruchamiają się w nas najbardziej pierwotne, ale pozytywne instynkty bycia razem. Przynależność do grupy, wzajemne pomaganie sobie to motywy, które wzmacniały się ewolucyjnie, bo przecież człowiek był w stanie przetrwać tylko w z innymi ludźmi, zwłaszcza w sytuacji zagrożenia.
Poprzedni nasz narodowy kryzys, katastrofa smoleńska, od której mija dziesięć lat, wcale nas nie zjednoczył. Wręcz przeciwnie – podzielił na długie lata.
Katastrofa? Nie. Ludzka tragedia nie ma potencjału dzielenia, ona ma potencjał scalania i jednoczenia. Każdą tragedię można natomiast wykorzystać, aby podzielić ludzi. Podzielili nas politycy. To ich działania spowodowały, że myśmy traumy smoleńskiej wcale nie leczyli. Myśmy ją przez długi czas rozdrapywali. O to trzeba by zapytać właśnie polityków – dlaczego podczas wielu miesięcy i lat po katastrofie pozwalali na to, by płynęły do Polaków sprzeczne, a jednocześnie negatywne i przepełnione strachem komunikaty? Przez lata mierzyliśmy się ze strachem przed niewidzianym, nigdy nie zweryfikowanym wrogiem, podzieleni na "ZA" i "PRZECIW".
Jarosław Kaczyński podczas obchodów 10. rocznicy katastrofy smoleńskiej Źródło: PAP
Dziś jest inaczej?
Dziś mamy realne zagrożenie, wspólnego wroga - koronawirusa, który nie pyta o światopogląd, sympatie polityczne, wyznanie, status społeczny, orientację seksualną czy narodowość. Teraz komunikat do społeczeństwa płynie tylko jeden, z każdej strony politycznej i medialnej – ludzie, jest zagrożenie, jak nie będziemy siedzieć w domu, dojdzie do tragedii. I to jednolite przesłanie jest kluczem do siły i sukcesu w walce z zagrożeniem. Obserwujemy, jak społeczeństwo mobilizuje się, kolektywnie działa, naprawdę stara się, niezależnie od kosztów psychologicznych czy ekonomicznych. Teraz ten strach powodowany realnym i powszechnym zagrożeniem scala nas, solidaryzuje.
To solidaryzowanie w obliczu katastrof i różnych tragedii jest naturalną społeczną reakcją. Mogliśmy to obserwować już wiele razy w przeszłości. Na przykład tzw. powódź tysiąclecia z 1997 roku. Wtedy też byliśmy solidarni i wrażliwi na traumę wielu ludzi - ofiar powodzi. Potem, z czasem, w równie naturalny sposób, społeczeństwo wróciło do codzienności.
O pandemii też szybko zapomnimy?
To wszystko zależy od tego, co się jeszcze wydarzy. Przecież my dziś na dobrą sprawę nawet nie wiemy, jak długo ta pandemia potrwa i co dokładnie ze sobą nam przyniesie. W tym momencie, w którym jesteśmy dziś, 7 kwietnia, to nie jest jeszcze powszechna społeczna trauma. Oczywiście, wiele osób bardzo już ucierpiało, ale chodzi mi o możliwy przyszły rozmiar tragedii. Gdyby kwarantanna skończyła się dziś, wrócilibyśmy w miarę sprawnie do codzienności i relatywnie szybko o niej zapomnieli. Ale to jest stan na teraz. Jeśli w ciągu następnych tygodni przejdziemy z kilku do kilkudziesięciu czy setek tysięcy osób zarażonych wirusem, jeśli służba zdrowia się pod ciężarem pandemii załamie, jeśli ludzie przewlekle chorzy zostaną bez opieki i zaczną masowo umierać, będzie to dla nas druzgocące.
Takie wydarzenia są nam potrzebne? Czytałam niedawno tekst mojej koleżanki, młodszej ode mnie o rok, która o koronawirusie pisała tak: My, millenialsi. W końcu mamy swój "stan wojenny".
Jeśli tak, to szkoda, że wmówiliśmy naszym dzieciom, że potrzeba im traumy i wojny, aby wiedzieć, czym jest życie. My, Polacy, jesteśmy bardzo przywiązani do naszej narodowej martyrologii. Nasi pradziadkowie czy dziadkowie zastali świat, w którym musieli walczyć o niepodległość, potem zmagać się z okrucieństwem wojny, a potem z nie mniej bezwzględnym czasem komuny.
W naszej społecznej świadomości jest silnie zakorzeniona walka z wrogiem. Młodzi ludzie nie mieli jednak z kim i jak walczyć. Wielu z nich miało wszystko i na wyciągnięcie ręki. Być może dlatego wydaje się, że takie doświadczenie jak pandemia okaże się dla nich cenne. Z drugiej strony wojna, śmierć czy cierpienie nie są przecież jedyną drogą do rozwoju samoświadomości i doskonalenia społeczeństw. W naturalny sposób potrzebujemy wyzwań, choć nie muszą one być tak dramatyczne. Ale są niezbędne, bo dzięki nim możemy rozwijać pokłady cierpliwości, uczyć się wytrwałości i potęgować uczucie przyjemności z osiągniętego sukcesu.
W ostatnich latach przyzwyczailiśmy się do dostępności wszelkich dóbr i zjawisk w każdej sferze życia - żywieniowej, odzieżowej, zawodowej, transportowej. Jedliśmy to, na co mieliśmy ochotę, stać nas było na regularną wymianę garderoby, chcieliśmy rozwijać się i realizować zawodowo, a nie po prostu "zarabiać na chleb", przyzwyczailiśmy się do wakacji za granicą, nie tylko w górach, na Mazurach i nad morzem. Jesteśmy w stanie to zmienić? Czy mamy w sobie tyle pokory, by przejść przez wszystkie te zmiany i je zaakceptować bez utraty poczucia własnej wartości?
To konsumpcjonizm obniża nasze poczucie własnej wartości, a nie brak konsumpcjonizmu. Dziś jest ono oparte na posiadaniu – to, kim jesteś, jak jest oceniana twoja wartość, zależy od tego, co masz. A nasza samoocena odbija się w lustrze tego, co myślą o nas inni. Jeżeli żyjemy w świecie, gdzie wyznacznikiem sukcesu i wartości człowieka jest posiadanie, to za tym posiadaniem pędzimy. Teraz proszę pomyśleć – jesteśmy zmuszeni do tego, żeby się zatrzymać, zrezygnować z pewnych dóbr, nie mamy przestrzeni na myślenie o kolejnych gadżetach. Dlatego, że twoje przetrwanie, twoje zdrowie i zdrowie twoich bliskich nie zależy od tych wszystkich rzeczy, które posiadasz. To dla nas szansa. My nie będziemy cierpieć na skutek nieposiadania, myśmy cierpieli na skutek musu posiadania.
To co również możemy zobaczyć, to wagę i wartość wielu zawodów wcześniej niedocenianych, np. związanych ze służbą zdrowia, od których teraz tak bardzo zależymy. Możemy też dostrzec wagę zawodów wręcz pogardzanych. Ile razy mogliśmy usłyszeć niewinne niby przestrogi dla dzieci typu "nie uczysz się, to będziesz siedzieć na kasie w supermarkecie". To niedocenianie pracy jako takiej i pogardzanie różnymi zajęciami, które nam się nie wpisują w mit człowieka sukcesu sprawia, że w poczuciu sprawiedliwości społecznej jakoś nam idzie w parze to, że osoba wykonująca ten pogardzany czy niedoceniany zawód może zarabiać tak mało, że jej nie starcza albo wystarcza z trudem na utrzymanie.
Mamy automatyczne usprawiedliwienie: bo się nie uczyła, bo nie była przebojowa. Tyle że ci różni "transparentni" ludzie, których na co dzień nie zauważamy, bo nie potrzebujemy ich widzieć, wykonują potrzebną nam wszystkim pracę i już z tej racji, niezależnie od wykształcenia czy przebojowości, zasługują przede wszystkim na szacunek i wynagrodzenie, które pozwoliłoby im godnie żyć.
W ogóle to, czym jest dla nas koronawirus, to lekcja pokory.
Na pierwszej linii walki z koronawirusem stoją też m.in. kasjerzy i pracownicy sklepów Źródło: East News
Odrabiamy ją dość sumiennie, ale jednak nie wystarczająco. Dlaczego brakuje nam tej determinacji i kolektywnego działania w przypadku walki ze zmianą klimatu? Przecież tu zagrożenie, jak w przypadku koronawirusa, również jest realne?
Owszem, realne, tyle że nie jest tak namacalne jak koronawirus. Koronawirus atakuje bezpośrednio tu i teraz, z konkretnym i łatwo zauważalnym skutkiem, i nie da się tego problemu odłożyć na później. Kryzys klimatyczny też nie będzie negocjował, ale jeszcze w to nie uwierzyliśmy. Brytyjski "The Guardian" pisał rok temu o tym, że pięć najwyżej notowanych na giełdzie spółek gazowych i naftowych wydaje prawie 200 mln dolarów rocznie na lobbing służący kontrolowaniu, spowolnieniu lub blokowaniu działań na rzecz przeciwdziałania zmianom klimatu. Działania na rzecz zapobiegania zmianom klimatu są związane m.in. z odchodzeniem od paliw kopalnych. A to oznacza straty dla tych, których dochody opierają się na tych paliwach. Zapobieganie zmianom klimatu oznacza ścieranie się różnych interesów i paliwa kopalne nie są tu jedynym problemem. Stąd nie ma tu tak jednolitego komunikatu jak w przypadku koronawirusa.
Poza tym istnienie wirusa trudno negować. Każdy rząd prawdopodobnie zdaje sobie sprawę, że brak działań w sprawie pandemii prędzej czy później doprowadziłby do wybuchu chaosu społecznego. Przy lawinowym wzroście zachorowań bardzo szybko pojawiłyby się tłumy ludzi, którzy nie mogliby dostać się do szpitala, którzy mówiliby: "co mnie obchodzi przeciążenie służby zdrowia, to rząd ma ją tak zorganizować, żeby chronić moje prawo do życia". Stąd już blisko do buntu, do zamieszek, a wtedy z tego naszego potencjału wydobylibyśmy to, co złe, zamiast tego, co dobre.
Mamy tendencję do myślenia, że ludzie zachowują się w określony sposób, bo są źli lub dobrzy, ale nie doceniamy tego, jak bardzo sytuacja robi z nas anioły lub potwory.
Do których bliżej nam dzisiaj?
Patrząc na sytuację z ostatnich tygodni jestem zachwycona, a może bardziej wzruszona powszechną mobilizacją społeczną, tym, jak zdyscyplinowaliśmy się po wprowadzeniu kwarantanny, uruchomiliśmy akcję #zostańwdomu i różne akcje wzajemnej pomocy. Tym, jak często odwołujemy się do troski o innych. Jasne, ileś osób złamało obowiązujące zakazy, zdarzały się zachowania chciwe i egoistyczne, tzw. "oszustwa na wirusa" - ale tych osób w skali kraju było relatywnie niewiele i jako społeczeństwo zdaliśmy ten pierwszy egzamin. Teraz ważne, aby ten potencjał społecznej solidarności i wspólnotowości mądrze pokierować w walce z koronawirusem.
"Epidemia koronawirusa to dla ludzkości szansa na to, by mogła zresetować swoje wartości" – mówiła niedawno trendsetterka Li Edelkoort w rozmowie z magazynem "Dezee". Zgadza się pani z tym założeniem?
Li Edelkoort nawiązała w ten sposób do napięcia między "być" i "mieć" i naszych tęsknot do "być". W szerszym wymiarze społecznym od dawna czuliśmy, że się dusimy. Z jednej strony było nam wygodnie, bo żyjemy w kolorowym świecie i mamy wszystko na wyciągnięcie ręki. Przecież ulegamy konsumpcjonizmowi i modzie nie dlatego, że to jest dla nas nieprzyjemne, wręcz przeciwnie. To jest fajne kupić sobie kolejną kieckę, w przeciwnym razie byśmy tego nie robili.
Ale działając w ten sposób opieramy się na płytkich i krótkotrwałych doznaniach przyjemności. Bo przecież ta przyjemność z nowej rzeczy szybko mija, dlatego kupujesz kolejną i kolejną. Do tego dochodzi presja, bo przecież próbujemy nadążyć za kolejnymi trendami. Jeżeli jesteśmy też w pułapce ciągłego porównywania się z innymi i wzajemnego oceniania się - a często jesteśmy - to naturalnie w pewnym momencie odpadamy, nie nadążamy i tracimy poczucie własnej wartości. Często czujemy, że coś jest nie tak, ale nie wiemy co.
Natomiast moje pytanie brzmi – jakie wartości mielibyśmy sobie zresetować? I jak? Przykładowo, teraz chcemy ocalić jak najwięcej ludzkich istnień, a potrzeba ochrony ludzkiego życia wynika właśnie z naszych wartości, a nie tylko ze strachu. Wartości odzwierciedlają nasze przekonania o tym, co jest dobre, a co złe, stanowią o tym, do czego dążymy, a czego unikamy. My te wartości mamy w sobie, one nie tworzą się z dnia na dzień. I nie zresetujemy ich nagle, żeby na zgliszczach zbudować inne.
Prawdopodobne jest jednak to, że jako społeczeństwo niektóre wartości wcześniej zagłuszaliśmy.
Co je zagłuszało?
Często mówimy o konsumpcjonizmie jako źródle naszego zagubienia. Ale to niejedyne źródło. O konsumpcjonizmie mówimy przecież najczęściej z perspektywy ludzi, którym się wiedzie nie najgorzej. Dziennikarze pytają profesorów, naukowców, artystów. Jednak ani pani, ani ja, ani tzw. "nasze środowisko" nie jest tą najgorzej uposażoną grupą społeczną, my sobie jakoś radzimy. To "jakoś" jest relatywne, ale przynajmniej mamy perspektywy, też "jakieś", ale mamy. Często nawet nie zdajemy sobie sprawy z własnego uprzywilejowania.
Dlaczego nie pytamy ludzi, którzy ledwo wiążą koniec z końcem o to, jaki jest ten świat, jakie mamy wartości, jakie wartości zagłuszamy? O wiele za mało i za cicho mówimy o ekonomicznych nierównościach. Z dekady na dekadę mamy coraz większą przepaść między bogatymi i biednymi, coraz bardziej kurczy się tzw. klasa średnia. Mamy coraz większą grupę ludzi, którzy wchodzą w świat szarości i cienia, a tam wolimy nie zaglądać. Problem z konsumpcjonizmem polega więc też na tym, że coraz więcej ludzi cierpi z niedoboru, podczas gdy inni doświadczają poczucia pustki będącej skutkiem nadmiaru.
Problemem jest też presja ciągłego wzrostu gospodarczego, presja gromadzenia kapitału, która nie ma górnej granicy, a zamiast tego imperatyw "więcej i jeszcze więcej". I ta presja wzrostu w "mieć" kurczy naszą naturalną potrzebę by "być". To jest też źródłem indywidualnych kryzysów psychologicznych i kryzysów społecznych. Kiedy pani mnie pyta o empatię, to ja znów odpowiadam – my mamy w sobie zdolność do empatii, ale często brakuje nam komfortu, aby ten potencjał rozwinąć i być empatycznymi. Bo przecież musimy ciągle biec, mamy mnóstwo swoich spraw, a kiedy bierzesz na barki współodczuwanie w troskach innych, to może to dodatkowo obciążać psychicznie i emocjonalnie. Pytanie więc powinno brzmieć: jak często nie potrafimy być empatyczni, a jak często nie mamy czasu lub boimy się tacy być?
Dlatego nie chodzi o reset wartości, ale przewartościowanie dążeń i przedefiniowane sukcesu, sensu życia, własnej wartości i wartości innych z opartych na "mieć" na umocowane w "być". I być może obecna sytuacja stwarza nam do tego okazję.
Te wartości pomogą nam przetrwać zmiany, jakie będą lada moment zachodzić na świecie?
Myślę, że tak. To zależy od tego, co i w jakiej kolejności będzie się zmieniać. Wartości generalnie nam pomagają, a w czasie kryzysu są jak latarnie morskie: wyznaczają kierunek, ale też pomagają wychodzić z chaosu i odnajdywać sens.
Koronawirus zamknął granice państw, nie tylko Polski. Wizja bankructwa czy poważnych kłopotów finansowych wisi nad firmami transportowymi czy tymi nastawionymi na handel zagraniczny. Zakładam, że część z nich zwyczajnie przestanie istnieć. To wizja, która może przerażać ich właścicieli. Wielokrotnie podkreślała pani w różnych wywiadach, że lęk warto przekuć w działanie. Dlaczego? Co nam to da? Jak się do tego działania zmusić, kiedy wali nam się życie i jedyne, na co mamy ochotę, to schować się gdzieś, płakać i poczekać, aż ktoś rozwiąże nasze problemy? Albo liczyć na to, że rozwiążą się same?
To jest poważny i wielopłaszczyznowy problem. Trudno o jedną odpowiedź dla wszystkich. To będzie bardzo trudny czas dla ludzi, którzy w aspekcie zabezpieczenia finansowego z "mało" spadną do "wcale" albo z "wcale" spadną do długów. Najtrudniej będzie ludziom, którzy utracą ukochanych bliskich, ale też tym, którzy na skutek utraty pracy lub realnego zagrożenia jej utraty zostaną pozbawieni poczucia bezpieczeństwa. Już teraz niezwykle trudno jest tym, których problemy musiały zejść na plan dalszy, np. osobom przewlekle chorym, ofiarom przemocy domowej, osobom z różnych grup dyskryminowanych, osobom w kryzysie bezdomności.
O ekonomicznych aspektach kwarantanny mało jeszcze mówiliśmy, bo musieliśmy skupić się na walce o zdrowie i życie. Ale ustabilizowanie systemu gospodarczego w tej nowej rzeczywistości będzie kluczowe dla każdego rządu. Tak samo jak ustabilizowanie ogólnie rozumianego ładu społecznego. Z czasem ludzie przebywający w zamknięciu będą coraz bardziej sfrustrowani, problemów będzie raczej przybywać niż ubywać. Narastać będą napięcia.
Jak mamy sobie poradzić sami ze sobą?
Jeśli chce ci się płakać, to płacz. Płacz cię nie zabije ani nie osłabi. Jeśli się smucisz, pozwól sobie na to. Jeśli się boisz, spróbuj zrozumieć ten lęk – ustal, co cię przeraża poza samym koronawirusem. Zrozumienie to pierwszy krok do oswojenia lęku i wykorzystania go do tego, by ostrzegał i motywował zamiast paraliżować i dezorganizować. Bądź dla siebie przyjacielem, daj sobie przestrzeń na każdą z tych emocji. One są ważne i potrzebne.
Dziś potrzebujemy przede wszystkim nadziei, ale tej konstruktywnej. Nie jest konstruktywnym, jeśli w obliczu problemu, który wymaga rozwiązania, mówimy sobie "będzie dobrze", siadamy w fotelu i czekamy na cud. Nadzieja jest konstruktywna, kiedy wierzysz, że możesz poradzić sobie z kryzysem, że jest sens działać.
A kiedy wiary brak?
Spróbuj przypomnieć sobie różne sytuacje w życiu, które były trudne, ale jednak dałaś/dałeś radę. Kiedy wydawało się, że świat się walił, ale jednak się nie zawalił. Nie przeżywaliśmy jeszcze pandemii, ale na pewno każdy z nas doświadczył w życiu sytuacji, która zdawała się go przerastać i z której mimo wszystko się wydobył. Dziś bardzo ważne jest to, by zobaczyć w swojej historii i swoim doświadczeniu dowody na to, że nie raz już sobie poradziliśmy. Na nich musimy się zawiesić, prosić o pomoc, jeśli jest nam potrzebna i uwierzyć, że możemy, że się uda. Nadzieja daje siłę, by przetrwać.
I jeszcze jedna ważna rzecz. Potrzebujemy przywracać sobie poczucie stabilności i choćby namiastkę normalności. Zaczynaj od małych rzeczy, wprowadzaj nowe nawyki, aby jak najszybciej wypracować nowe schematy organizacji życia. Nową rutynę codzienności.
Co będzie dla nas w tych najbliższych tygodniach najtrudniejsze?
Decyzja, by wstać, jeśli zostaniemy już powaleni. Chodzi o ten stan, gdy leżysz, bo czujesz się bezradny, bezsilny, nie widzisz sensu, by się podnieść, bo po co? W takich momentach bardziej niż kiedykolwiek musimy pamiętać o tym, że życie już takie jest, że – jakkolwiek banalnie to brzmi – najciemniejsza noc i największa burza się kiedyś kończą.
Dr Marzena Cypryańska-Nezlek - psycholożka społeczna, pracuje na Uniwersytecie SWPS. Zajmuje się badaniami z zakresu dehumanizacji, porównań społecznych oraz porównań temporalnych (spostrzeganie siebie w różnych perspektywach czasu). Prowadzi też badania dotyczące percepcji i społecznych skutków zmiany klimatu.