Filip Fuxa, Shutterstock.com
Justin Bieber biegnie przez tętniące wybujałą zielenią góry. Justin Bieber siedzi na skraju urwiska, intensywnie rozmyśla (albo sprawia takie wrażenie) i kontempluje piękno rozpościerających się wokół, spektakularnych krajobrazów. Justin Bieber w samych gatkach zanurza się w lodowatej wodzie. Jak na prawdziwego łamacza nastoletnich serc przystało, wcześniej jeździ jednak na deskorolce po grzbiecie tajemniczego wraku.
Dziewczyny na całym świecie wzdychają. Teledysk ogląda ponad 200 mln ludzi. Zachwyt budzą widoki, zachwyt budzi sam kawaler, zachwyt budzi wreszcie miejsce wiecznego spoczynku opuszczonego wraku. Internauci szybko ustalają, że klip do ckliwej piosenki został nakręcony na południu Islandii. A wrak, po którym blond przystojniak z gracją pomyka na swej desce, to szkielet amerykańskiego samolotu Douglas Dakota DC-3, który pewnego dnia, w niewyjaśnionych okolicznościach rozbił się na Sólheimasandur – czarnej islandzkiej plaży.
Nic tu po nas
"W chłodne popołudnie w 1973 r. Eyrún Sæmundsdóttir siedziała w swojej sypialni, robiąc na drutach wełniany sweter, gdy przez okno zauważyła, jak samolot US Navy spada z nieba i roztrzaskuje się na jej farmie w południowej części Islandii.
Gdy maszyna wyłoniła się z chmur, Eyrún zaczęła splatać włóczkę coraz bardziej nerwowo, cały czas patrząc na umierający samolot, do momentu, aż zniknął za czarną piaskową wydmą, tam, gdzie jej nieruchomość stykała się z północnym Atlantykiem. Gdy pisk metalu ocierającego się o bazaltowe skały ucichł, Eyrún spostrzegła swego męża, który stał pod oknem i patrzył na nią w osłupieniu. Przez kilka sekund oboje trwali bez ruchu, jakby na coś czekając, aż wreszcie Einar rzucił na śnieg belę siana [którą trzymał w ręku].
(…) Eyrún owinęła się w koc i zatrzasnęła za sobą drzwi. Farmę, znajdującą się na języku lodowca Mýrdalsjökull, od miejsca wypadku dzieliło 5 kilometrów, a w ciągniku było mało paliwa. Nie wiedząc, co znajdą, Eyrún i Einar zaczęli powoli przemierzać lód i mgłę, krok po kroku kierując się w stronę plaży Sólheimasandur".
W ten sposób Eliot Stein, uznany reporter Conde Nast, opisuje wydarzenia z 21 listopada. Gdy małżeństwo dotarło na miejsce katastrofy, zobaczyło tylko, że cała 6-osobowa załoga uszła z życiem. A wojsko już zaczęło się zabierać do "rozbiórki" maszyny. Pulpit pilota i silniki zostały wymontowane, z samolotu zabierano to, co nadawało się do zabrania. Widząc, że nic tu po nich, Einar i Eyrún wrócili do domu. Do domu wkrótce wrócili też Amerykanie, zostawiając szczątki Dakoty na pastwę srogiej islandzkiej zimy, na zapomnianej przez Boga wulkanicznej plaży.
Trup ożywiony
Po ponad czterech dekadach od śmierci samolotu historia wraca do życia niczym zombie z amerykańskich horrorów. A Polacy z miejsca podłapują podobieństwa losów amerykańskiego wraku z historią, która od siedmiu lat rozpala wyobraźnię i dzieli kraj nad Wisłą.
I pomyśleć, że całemu zamieszaniu winny jest Justin Bieber. To wcale jednak nie kanadyjski celebryta (ani reżyser teledysku do jego przesłodzonej piosenki "I’ll Show You") pierwszy wpada na pomysł, że szkielet maszyny, która tragicznie zakończyła swoje życie pośród czarnych piasków, będzie ładnie prezentował się na zdjęciach.
Znacznie wcześniej, bo już w 2005 r., robią to ulubieńcy smutnych studentów polonistyki – islandzki zespół Sigur Rós. Mroczne i pełne niepokoju ujęcia opuszczonego wraku trafiają do filmu "Heima", dokumentującego letnią trasę koncertową grupy. Niedługo potem pierwsi fotografowie zapuszczają się w odległe regiony i znajdująodpowiedni skręt na niełatwej trasie do szczątków.
Wkrótce do miejsca katastrofy sprzed ponad 40 lat zaczynają pielgrzymować tłumy. Internauci przekazują sobie namiary i współrzędne na nieoznaczony nigdzie grobowiec maszyny. Blogerzy z całego świata rzucają wszystko i zgodnie zmierzają na południowy wschód od stolicy Islandii, Reykjaviku, tylko po to, by móc powiedzieć "tu byłem" i wysnuwać swoje wersje zdarzeń. Panny młode za nic mają ostry jak brzytwa wiatr, smagający nagie ramiona i śnieżnobiałe suknie. Z wielkim przejęciem pozują do "innej niż wszystkie", "postapokaliptycznej" sesji ślubnej.
Setki osób dziennie zaopatrzonych w GPS-a wypatruje odległej, nieoznakowanej bramy na poboczu drogi, by po pokonaniu na nogach 4 km czarnego pustkowia, na własne oczy ujrzeć pordzewiałe bebechy. Własnoręczne sprawdzić wytrzymałość każdego kabla i elementu konstrukcji. Niczym niewierny Tomasz włożyć palce do licznych śladów po kulach (!). No właśnie. Ślady po kulach. Jak one się tam znalazły? Fantazyjne teorie mnożą się w oszalałym tempie.
A potem idzie jeszcze szybciej. Wkrótce Dakota występuje w teledysku u boku bollywoodzkiego gwiazdora, Shah Rukh Khana. W ciągu kilku lat na wyspie słynącej z gejzerów, bajkowych lagun i zorzy polarnej, malującej się zielonymi wstęgami na północnym niebie, rozkładający się korpus upadłego króla przestworzy staje się jedną z wielkich atrakcji i punktów obowiązkowych do zobaczenia na Islandii.
Tylko dlaczego jeden z najpopularniejszych samolotów w historii lotnictwa i symbol złotych czasów awiacji USA wciąż leży na opuszczonej plaży? Z dala od domu, pośrodku nieprzyjaznego, księżycowego krajobrazu?
Pielgrzymki do relikwii
Większość z tych, którzy pielgrzymują do pozostałości Douglasa DC-3 niczym do relikwii świętego, nie ma pojęcia, co właściwie wydarzyło się przed 44 laty. "Przyczyny awarii są niejasne. Raporty różnią się co do tego, czy przyczyną wypadku były uszkodzenia mechaniczne, brak paliwa lub warunki pogodowe" – czytamy na jednym z wielu blogów "wnikliwie" rekonstruujących przebieg zdarzeń i ich przyczyny. Wśród najpopularniejszych teorii pojawia się ta, że samolot spadł, ponieważ pilot w trakcie lotu korzystał z niewłaściwego zbiornika paliwa.
Niewiele osób zadaje sobie trud, by pogrzebać w archiwach. Chociażby po to, by dowiedzieć się – jak zrobił to wspomniany wcześniej Eliot Stein – że szczątki Dakoty w rzeczywistości… nie należą do końca do Dakoty. Nie, nie, spokojnie, nikt ich nie podmienił w procesie identyfikacji. Po prostu samolot, który się rozbił, był de facto zmodyfikowanym modelem C-117.
Oddajmy zatem głos reporterowi:
"21 listopada 1973 r. kapitan James Wicke ruszył w rutynową misję na Islandię do amerykańskiej stacji powietrznej, gdy pogoda gwałtownie się zmieniła. Temperatura spadła do -10 st. C, arktyczny wiatr dął z siłą 60 mil na godzinę, a gaźnik C-117 zaczął zasysać lód. Po walce z turbulencjami oba silniki zamarzły i przestały działać. Samolot otoczony był przez tak gęstą mgłę, że żaden z pięciu pasażerów nie widział końców skrzydeł z okien. (…)
Właśnie wtedy porucznik Gregory Fletcher, 26-letni, wciąż szkolący się pilot, który samolotem C-117, wylatał tylko 21 godzin, przejął stery i podjął decyzję, by skręcić na południe i spróbować wylądować na oceanie. Wiedział, że da im to większe szanse, niż zderzenie z lodowcem.
Gdy samolot przebił się przez chmury na wysokości 2500 stóp, Fletcher zdał sobie sprawę, że leci nad >>jakimś cholerstwem, które wyglądała jak księżyc<<. Ustawił samolot równolegle do brzegu, użył zamarzniętej piaszczystej plaży jako pasa startowego i przelatując nad wydmą, wyhamował 20 stóp od oceanu. Skrzydła były pogięte, pokrywy silników zniszczone, a zbiorniki paliwa roztrzaskane, ale Fletcher zdołał uratować wszystkich".
Tyle dokumentacja wojskowa, wzbogacona przez opowieść reportera. Z tej ostatniej dowiadujemy się jeszcze, że gdy oficjele usłyszeli relacje załogi, amerykańska armia nagrodziła Fletchera (obecnie prawnika w Memphis) medalem i kieliszkiem whisky.
Wszystko to nie wyjaśnia jednak najważniejszego: dlaczego wrak nie wrócił do ojczyzny? Wytłumaczenie – co pewnie wielu rozczaruje – jest dość banalne. W ramach porozumienia o statusie sił zbrojnych między USA i Islandią ustalono, że w przypadku rozbicia amerykańskiego samolotu na wyspie Stany Zjednoczone zobowiązują się zapłacić 85 procent kosztów usunięcia wraku, ale to islandzki rząd jest odpowiedzialny za tę operację. A ponieważ "kraina elfów" jest w 80 procentach niezamieszkana przez ludzi i obfituje w wiele skutych lodem i wulkanicznymi skorupami miejsc, pochówek latającej maszyny dokładnie tam, gdzie dokonała żywota, wydał się opcją najbardziej ekonomiczną.
Z wielu niewiadomych pozostała do wyjaśnienia jeszcze jedna. Jak to się stało, że wrak C-117 nosi liczne ślady po kulach, które obecnie tak intrygują turystów? Czy przedstawioną wyżej wersję zdarzeń należy wyrzucić do kosza i potraktować jak wierutne kłamstwo? Czy przyczyną wypadku wcale nie była awaria, ale – dajmy na to – zamach? Niestety. Nic z tych rzeczy. A wytłumaczenie znów jest dość trywialne.
Kilka miesięcy po katastrofie Einar Sæmundsdóttir, właściciel działki, na której doszło do awaryjnego lądowania, wciąż się zastanawiał, co zrobić z niespodziewanym "prezentem" od amerykańskiej armii. Zrezygnowany, któregoś dnia wpadł na pomysł, by wrak zamienić w nietypową… tarczę strzelniczą. Zaprosił kilku znajomych z bronią i razem z nimi, celując w maszynę, dał upust tłumionym przez długi czas emocjom.
Najsłynniejszy wrak na świecie
Z imponującej metalowej konstrukcji została tylko żałosna skorupa. Choć połyskujące bielą pozostałości, otoczone przez mroczną, wulkaniczną pustynię, wciąż robią wrażenie, z miesiąca na miesiąc coraz mniej jest do oglądania. Coraz szybciej postępuje rozkład trupa. Jednak turystycznego szaleństwa nic już nie zatrzyma. Odwiedzających miejsce wiecznego spoczynku Dakoty jest tak dużo, że właściciele ziemi postanowili ukrócić niecne praktyki. Z powodu niewłaściwego zachowania "gości" podjęli decyzję o zamknięciu drogi prowadzącej do słynnych pozostałości.
Chcąc nie chcąc, pozostawiony na Islandii C-117 to obecnie najsławniejszy wrak samolotu na świecie (wystarczy zapytać w wyszukiwarce Google, by się o tym przekonać). Aż dziw, że nie powstał jeszcze o nim żaden pełnometrażowy film.