Budynek główny ośrodka w Łańsku / fot. Tomasz Waszczuk, Agencja Gazeta
Przez las prowadzi asfaltowa droga. Kręta szosa kończy się przed bramą, za którą widać dworek. Przystrzyżona trawa, parę kroków w dół jezioro, nad którym opalają się wczasowicze. Na pomoście wędkarze, ktoś pływa kajakiem. Przestrzeń, cisza i szum lasu.
- Mąż znalazł to miejsce, bo kiedyś tu był na rybach z ojcem - śmieje się jedna z wczasowiczek opalających się na leżakach.
Jest czerwiec 2020 roku. Teraz mogę już tam wjechać. Dawniej w leśną drogę wjeżdżały opancerzone samochody Gomułki albo Cyrankiewicza. Choć ten drugi wybierał zwykle swoje, zagraniczne auta. Na stację kolejową nieopodal przyjechała też salonka marszałka Tito, za bramą parkowały wozy Chruszczowa i Breżniewa, a na trawniku lądował śmigłowiec z szachinszachem Pahlawim.
- Jezioro rybne, absolutna prywatność. Trudno znaleźć inny taki ośrodek – zachwyca się wędkarz idący na pomost.
To samo doceniali dygnitarze, choć wtedy Łańska nie było nawet na mapie. Nikt nie mógł wynająć tu pokoju. Nawet w nieodległym w Olsztynie nikt nie wiedział, że nad malowniczym jeziorem goszczą zagraniczni przywódcy.
Gdy na sklepowych półkach stał tylko ocet, ludzie czekali z kartkami w kolejkach, w Łańsku stoły uginały się od dziczyzny i ryb.
Łańska nie było
Dawniej przy wjeździe do lasu stał drogowskaz. Tabliczka informowała, że osiem kilometrów dalej miała być wieś Smolniki. Początkowo wjeżdżało się na nierówną, kamienistą drogę, która za zakrętem zmieniała się w równy asfalt. Szosa wiła się między drzewami, wzdłuż kilometrów płotu i zasieków, dziesiątek ostrzegawczych tablic i posterunków strażników.
Krążyły legendy o grzybiarzach, którzy zapuszczali się w lesie o kilka metrów za daleko. Podnosili głowę i widzieli wycelowaną w siebie lufę karabinu.
Zwykle wartownicy kazali im się wynosić, wracać skąd przyszli. Czasami jednak wieźli na posterunek milicji, tak żeby postraszyć. Niektórych zaganiali podobno do rąbania drewna, dopiero potem wypuszczali.
Bo leśna droga wcale nie wiodła do Smolnik, ale do Łańska. Wtedy jeszcze nie tak rozległego. Za bramą stał główny budynek, czyli dworek, który niegdyś był leśniczówką. Kawałek dalej schodziło się nad malownicze jezioro. Nie miał tu wstęp nikt poza najważniejszymi ludźmi w państwie. Lista kończyła się na kilkunastu osobach, które mogły przywieźć najbliższych.
Choć Łańsk nie powstał po to, aby dygnitarzom zapewnić luksusowe wakacje.
Władze szukały miejsca, gdzie Bierut mógłby znaleźć chwilę wytchnienia. Podupadający na zdrowiu pierwszy sekretarz potrzebował ciszy, spokoju i czystego powietrza. A jednocześnie miejsca łatwego do ukrycia.
Taki był Łańsk, który stał się tajemnicą strzeżoną ze wszystkich stron. Po lesie chodzili wartownicy, po jeziorze pływały patrole, które wypatrywały wodniaków-intruzów.
Nad ośrodkiem obowiązywał zakazów lotów, omijały go wszystkie samoloty. W gazetach nie pisano nigdy, że pierwszy towarzysz był w Łańsku. Tylko gdzieś na Mazurach.
Kartek nie znali
Poza dygnitarzami w ośrodku musieli być ci, którzy o dygnitarzy dbali. Tak jak Marek, który pracę w Łańsku zaczął pod koniec lat siedemdziesiątych. Początkowo, jeszcze jako wojskowy, pełnił w ośrodku służbę.
Zanim po raz pierwszy wszedł za bramę, milicjanci rozpytywali o niego w rodzinnej wsi. Kogo zna? Co robił? Jaki jest? Musieli wiedzieć o nim wszystko.
- Nie miałem pojęcia, że Łańsk istnieje – wspomina Marek, siedząc nad jeziorem. - Wszędzie były puste półki, stało się w kolejkach po nocach, a tu człowiek nie miał problemu z niczym. Mieliśmy wszystko na miejscu. Było jedzenie, była stołówka, było mieszkanie.
Poznał tu nie tylko Gierka, ale i swoją żonę. Tu urodziły się ich dzieci. Wysłali je do szkoły w pobliskiej Stawigudzie. Wtedy już w okolicy huczało od plotek, co jest ukryte w lesie, a ludzie wiedzieli, gdzie ich dzieci mieszkają. Ale to dopiero później, pod koniec lat osiemdziesiątych.
- Na początku podpisywaliśmy takie deklaracje, wielu rzeczy nie można było gadać. Ludzie opowiadali, że tu kawiarnie podwodne były, różne rzeczy wymyślali – śmieje się Andrzej. - Wszystko bzdury.
Niektórzy pracownicy mówili, że Łańsk to była złota klatka. Klatka, ponieważ żyli w zamknięciu. Dosłownie, bo otoczeni kilometrami płotu. Z dala od innych wsi, ukryci w lesie. Znajomi nie mogli ich odwiedzać, a każde opuszczenie ośrodka wymagało zgody komendanta. Wszystko musiało być odnotowane.
- Zawsze trzeba było być na zawołanie. W nocy zadzwonili, to trzeba było jechać. Przy żniwach się pomagało. Jelcza braliśmy i jechaliśmy na pole - wspomina Marek. - Mieliśmy kuter, pływaliśmy nim po jeziorze. Oni mieli na to wszystko pieniądze.
Apetyt Łańska rósł
Marek pracuje w ośrodku do dzisiaj. Gdy skończył służbę jako wojskowy, zaczął pracę jako kierowca. Widział, jak rosły apetyt kolejnych dygnitarzy.
Ośrodek rozrastał się - zajął kolejne, pełne zwierzyny połacie lasu. Zaczęły znikać okoliczne wsie. Tak jak Rybaki, które zamieniono w gospodarstwo zaopatrujące Łańsk. To stamtąd przywożono do ośrodka żywność. Z kolei po mieszkańcach sąsiedniego Orzechowa został tylko cmentarz, ceglany kościół i jeden dom.
Choć nie jadano srebrnymi sztućcami, to w Łańsku nie brakowało luksusów, o których przeciętni obywatele mogli pomarzyć.
Ośrodek zamówił raz krowy. Ale musiały to być takie krowy, które dadzą mleko z czterema procentami tłuszczu. Szukano rasy czerwonej, która była tylko w jednym miejscu w okolicy. Krowy kosztowały majątek, ale trafiły do Łańska.
Później sprowadzono kucyki, na których jeździły dzieci i wnuki dygnitarzy. Cena za koniki również nie grała roli. Zaprzęgano je do małych bryczek i dzieci jeździły nimi na wycieczki do lasu.
W ośrodku były też psy, których używano podczas polowań. Karmiono je sarnim mięsem. Dalej stały garaże pełne samochodów, również tych zachodnich, luksusowych, ale też motorowerów i elektrycznych meleksów.
Z biegiem lat wznoszono kolejne budynki. Nieopodal głównego dworku powstała willa w takim samym, przedwojennym stylu. Poza tym pięć domków fińskich, hotel dla dewizowych myśliwych, który przyjeżdżali z zachodu. Kryty basen, zbudowany dla Gomułki, całe zaplecze gospodarcze, hotel pracowniczy, koszary dla oddziału wartowniczego, a nawet kino.
- Stanu wojennego człowiek tu nawet nie odczuł. Kolejek też nie znaliśmy - śmieje się Marek.
Łańsk, czyli koniak albo kiełbasa
Zdarzało się, że do ośrodka przywożono kogoś z zewnątrz. Kilka razy był to Wacław Kapusto, fotograf z Olsztyna. Ale nie można było przejechać przez bramę tak po prostu, więc gdy pakowali go do samochodu, zasłaniali mu oczy.
Kluczyli jeszcze okolicy, kilka razy zawracali, dopiero potem wjeżdżali do lasu. Przecież fotograf nie mógł wiedzieć, że ośrodek jest tak blisko miasta.
Kapusto fotografował najważniejszych, choćby Breżniewa, który na jednym ze zdjęć z uśmiechem i papierosem w ustach ogląda upolowane dziki. Widać też, jak ubrany w sweter poluje w łańskim lesie, obok przechadza się Gomułka, a po plecach klepie go Cyrankiewicz. Wszyscy się śmieją jak na towarzyskim spotkaniu.
Breżniew czuł się w Łańsku dobrze, zawsze przyjmował propozycję, żeby spędzić tu chwilę. I choć za czasów Gomułki mało piło się w ośrodku alkoholu, to zasada ta przestała obowiązywać, gdy pierwszy towarzysz świętował z Breżniewem udane polowanie.
Wznosili toast za toastem, wódkę zakąszali grubymi pajdami chleba, kiełbasą, boczkiem i salcesonem.
Zupełnie inaczej stół nakrywano dla premiera Cyrankiewicza. On nie zadowalał się serem, mlekiem i kiełbasą. Wolał popijać koniak i jeść łososia.
Gdy zbliżał się Gomułka, ponoć prosił, żeby nakryć stół dla pierwszego sekretarza. I wtedy znikał kawior, a pojawiał się dżem.
Wszędzie dziki
Główną atrakcją dla dygnitarzy były w Łańsku polowania. Zwierząt w okolicznych lasach żyło mnóstwo. Gdy przyjeżdżali znamienici goście, zwabiano je w jedno miejsce.
Tak, żeby zwierzę weszło prosto pod lufę osobistości, która wysiadła z samochodu. Do miejsca, w którym polować miał szach Iranu, dziki wabiono kukurydzą przez miesiąc, zawsze o tej samej porze. Gdy w końcu przyjechał, dziki przyszły dokładnie o czasie.
Choć lepszym myśliwym był ponoć Tito. Dla marszałka zbudowano nawet drogę, która do ośrodka prowadziła ze stacji kolejowej. Tam ze swojego pociągu wysiadał przywódca Jugosławii. Za to, gdy Pahlawi wylądował śmigłowcem na polanie, to do głównego budynku przejechał konnym powozem.
Ponoć Łańsk był w pewnym momencie tak rozległy, że wartownicy pracujący na jednym końcu mogli nie wiedzieć, co jest po drugiej stronie. Niektórzy dygnitarze, jak Cyrankiewicz, mogli tu przyjeżdżać nawet wtedy, gdy nie pełnili już urzędu. Jednak z biegiem lat, kiedy sytuacja w kraju stawała się napięta, Łańsk pustoszał.
Obawa przed zapomnieniem
Gdy zbliżały się lata dziewięćdziesiąte, tajemnic w Łańsku było coraz mniej. Jednak obiekt wciąż należał do rządu, chroniło go wojsko. Wtedy pracę w ośrodku zaczął Leszek.
- Wjeżdżamy do lasu, a tu piękna asfaltowa droga. Mieli kino, to było nie do pomyślenia. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem - opowiada.
Do dzisiaj ostały się żyrandole z poroża, które wiszą w głównym budynku. Nie ma wypchanych dzików i rysi, które zdobiły korytarze, choć wciąż zjeść można dziczyznę.
Leszek prowadzi do jednego z odrapanych budynków, gdzie kiedyś mieszkali wartownicy. Na końcu korytarza jest opustoszała sala kinowa, do której wchodziło się oddzielnymi drzwiami. Przestronna, z miękkimi fotelami, przypomina studyjne kino w wielkim mieście.
Ale nie ma już ani stajni, ani garaży z luksusowymi samochodami. Zlikwidowano płoty, zasieki i stróżówki. Tyle że wciąż o Łańsku nie wiedzą nawet niektórzy okoliczni mieszkańcy. Przyjeżdżają goście, często od lat ci sami. Zwykle odkryli Łańsk, gdy przestał być strzeżonym ośrodkiem władzy. Dzisiaj gospodarze ośrodka nie obawiają się nieproszonych gości. Obawiają się zapomnienia.
Podczas pracy nad tekstem korzystałem z książki Wiesława Białkowskiego "Łańskie imperium".