Mateusz Ratajczak, WP.PL
- Szukasz rozrywki? - pyta mnie 70-latka w koszulce z napisem "Orgasm Clinic". Na głównej ulicy, obok setki przechodniów-turystów. Też słyszą to pytanie. Zanim wykrztuszam z siebie jakieś słowo, w ręku mam już kilka wizytówek. Uśmiechają się do mnie Laura, Gia i Scarlett. Bez ubrań. Tylko dziś promocyjna cena, tylko dziś dojeżdżają do każdego hotelu w mieście. Za 49 dolarów.
Ale skorzystać ponoć nie warto.
Kierowca taksówki ostrzegał, że to najłatwiejszy sposób na wpakowanie się w kłopoty. - Dostaniesz w zęby i cię okradną - upomina mnie. Zanim wszedł w temat głębiej, upewnił się, czy przypadkiem nie mam żony. Zapytał wprost na światłach.
- Zadzwoń do mnie, gdy będziesz szukał rozrywki. Pojedziemy gdzieś - radził. Po czym wrócił do opowiadania o tym, co warto zobaczyć w Las Vegas. Bo dla żonatych ma inną propozycję. Poleca wybrać się na show Davida Copperfielda, legendarnego magika. 60-latek dorabia teraz w Vegas. Bilety na pokazy ponoć rozchodzą się jak świeże bułeczki.
Według taksówkarza w "mieście grzechu" zobaczyć warto wszystko. Co noc obok hotelu "The Mirage" wybucha replika wulkanu. Wyznaczył standard dla innych budynków w mieście. Złote okna zawdzięczają swój kolor prawdziwemu pyłowi z kosztownego kruszcu, który został wykorzystany do barwienia szkła. Od pierwszego dnia działalności goście hotelu i przechodnie mogą podziwiać niezwykły pokaz. Wulkan to w gruncie rzeczy gra ognia, wody i czerwonych świateł. Robi furorę, codziennie gromadzi tłumy widzów.
Ale słowem "miraż" określić można w zasadzie całe miasto. Przed hotelem obok można popływać w gondolach. Zupełnie jak w Wenecji. Kilkaset metrów dalej strzelić sobie selfie pod mniejszą wieżą Eiffla. Taki mały Paryż dla mieszkańców USA.
Poza tym noc w Vegas bez wizyty w kasynie to zmarnowany czas. Są wszędzie. Obok sklepu z pamiątkami, w hotelach, w knajpach. Nawet na lotnisku jest kącik dla fanów jednorękich bandytów.
Las Vegas w rzeczywistości wygląda dokładnie tak samo jak w filmach. Przytłacza rozmiarem hoteli i kasyn. Oślepia migającymi neonami. Żyje hazardem, alkoholem i zabawą. Choć prostytucja w stanie Nevada jest zabroniona, to z seksem nie ma problemu. W hotelu standardowym wyposażeniem jest zestaw awaryjny. Za 34 dolary dostaje się dwie prezerwatywy, piórko, nawilżacz. A w szafce obok leży biblia.
I pewnie trudno w to uwierzyć, ale pod głównymi ulicami miasta znaleźć można miejsce jeszcze bardziej surrealistyczne niż samo Vegas.
Biegną pod nim tysiące przeciwpowodziowych korytarzy, które zostały przerobione na prowizoryczne mieszkania. Schronienie znaleźli tam ci, którzy na powierzchni przegrali. Hazardziści, narkomani, przestępcy. Ludzie bez pomysłu, jak zmienić życie.
Za lodówkę robi podłoga. Ciągnie od niej zimno. Jedzenie może wytrzymać kilka dni. Materace łóżek leżą na przewróconych wózkach sklepowych. To wystarczy.
Ogrzewanie? Płonące palety. W kanałach wieje, więc o wentylację nikt się nie martwi. Zamiast tego małe mieszkanka odgrodzone są kotarami. Wystarczy brudne prześcieradło i już nikogo nie przewieje. Niektórzy na ścianach wieszają obrazy, kalendarze. Po prostu żyją.
Wstydliwa tajemnica
- A co cię obchodzą te tunele? - obruszyła się na mnie kelnerka w Wendy’s, gdy zapytałem o te mniej znane oblicze miasta (Wendy’s to sieć fast food, konkurencja McDonald’s). - Chcę poznać prawdziwe Las Vegas. To ciekawe, nie z "Kac Vegas". Nie każdy tutaj to Bradley Cooper - tłumaczyłem się.
- Prawdziwe Las Vegas jest tutaj - odpowiedziała i skinęła głową na ulicę. - O tam, na zewnątrz. Wyjdź i zobacz chłopaku. Nie pisz o ludziach z kanałów, o przegranych wieśniakach, tylko o tych na górze. Uśmiechniętych, miłych i pracowitych w świetnym mieście. Jeżeli ktoś nie ma pracy w USA, to znaczy, że roboty po prostu nie chciał, nie szukał - tłumaczyła i przetarła mój stolik.
Nie mogłem wyjść z podziwu. Tekstu o tym, że trzeba chcieć, by mieć, spodziewałem się od warszawskiego menadżera. Nie kelnerki w średnim wieku z latynoskimi korzeniami. Kelnerki, która dostaje 8 dolarów za godzinę pracy. To niewiele ponad amerykańskie ustawowe minimum.
- W kanałach żyją nie tylko byli hazardziści, ale też zwykli przestępcy. Ćpuny zjeżdżają się tutaj z całego stanu. Po co? Liczą, że znajdą trochę kasy w kasynach. Pewnie myślą, że ktoś poczęstuje ich działką lub innym gównem. Nie idź tam, nie ma po co. Uwalisz tylko koszulę - ostrzegała.
Może to po prostu ślepa miłość do ojczyzny nie pozwoliła ponarzekać? Może nie chciała przyznać, że "Amerykański sen" w ekstremalnym wydaniu nie każdemu wyszedł na dobre? Jeden z taksówkarzy też nie chciał mnie zawieźć do kanałów. A ponoć wiedział gdzie są. - Nie ma tam nic do zobaczenia - przekonywał. I w kółko pytał dokąd mnie zawieźć.
Jakie sekrety skrywają przeciwpowodziowe tunele Las Vegas? Mieszka tam blisko tysiąc osób. Niektórzy siedzą tam nawet kilkanaście lat. Ich los lata temu opisał w książce Matthew O'Brien. Uzbrojony w latarkę, kamerę i teleskopową pałkę wszedł do tuneli. I chodzi tam regularnie do dziś. Od dziesięciu lat sprawdza, czy jego znajomi żyją. Pomaga im, założył do tego celu fundację.
W tunelu poznał m.in. Shaggy’ego. 29-latek pod ziemią spędził kilka lat. Sprzedawał tam narkotyki. Klienci podchodzili do jednej ze studzienek kanalizacyjnych. Mieli udawać wiązanie buta, wrzucić pieniądze i czekać na paczuszkę. Shaggy zarzeka się, że zarabiał tak nawet kilkaset dolarów dziennie. Więcej niż kelnerka w Wendy’s. Z tym, że on kasy na oczy nigdy nie widział. Wymieniał ją na kolejną działkę. Wbijał igłę w ramię. Odpływał, a później wracał do roboty. I tak żył.
O’Brienowi ostatnio opowiadał, dlaczego się nie zabił. Miał ochotę podciąć sobie żyły podczas jednego z narkotycznych z odjazdów. Ale zobaczył… świerszcza. Poszedł za nim i wpadł na policję. Dali mu kilka minut na spakowanie i zaciągnęli przed oblicze sądu. Tam obiecał, że już nigdy nic nie weźmie. Zobaczył po kilku latach własną matkę, która od lat już nie ćpała. I stwierdził, że teraz albo nigdy. Później przez długie miesiące pracował w myjni niedaleko wejścia do tunelu.
Łóżko Shaggy’ego wciąż jest w tunelach. Tak jak plakaty Eminema i Metalliki, które zbierał. W tunelach najważniejsza jest jedna zasada - nie dotykaj rzeczy innych. I dlatego od lat wypełnione są tak zwanymi "grobami". Czyli pozostałościami po tych, którzy wyszli z kanałów. Lub zostali wyniesieni.
Steve to kolejny spotkany w tunelach przez O’Briena. Ma ponad 40 lat i zajmuje się „szukaniem srebra”. W kasynach na powierzchni sprawdza, czy przypadkiem nikt nie zostawił w automacie drobniaków lub kuponu uprawniającego do wypłaty nagrody. Ubiera się porządnie, bo nie chce wzbudzić podejrzeń ochrony. O’Brien część historii wrzuca na swojego bloga lub publikuje w lokalnej prasie. Historie Steve'a znalazłem właśnie tam. Kilka tygodni temu ponoć wypłacił z porzuconego automatu 116 dolarów. Pieniądze zamienił na amfetaminę i ciepły posiłek.
O’Brien nie miał czasu, by się ze mną spotkać – wyjechał z miasta. Niedługo będzie publikował kolejną książkę. Po Vegas musiałem więc poruszać się sam.
Z jego książki dowiedziałem się, że żeby wejść głębiej do kanałów, trzeba znać hasło jego mieszkańców. W końcu trzymają tam dorobek całego życia, muszą się zabezpieczać. Najczęściej jest to "cześć", w którejś ze slangowych odmian. "Joł" albo coś takiego. Nie wiedziałem co.
I dlatego zostałem grzecznie poproszony o wypierdalanie, gdy tylko zbliżyłem się do kanałów. Nie zdążyłem wyciągnąć telefonu, nie zdążyłem dobrze rozejrzeć się, gdzie można przeskoczyć płot. Nie byłem tam mile widziany. Nie protestowałem. Odszedłem. W głowie miałem ostrzeżenie kelnerki, że nie każdy mieszkaniec tuneli to biedny pechowiec.
Wejścia do kanałów przeciwpowodziowych rozsiane są po całym mieście. To, które odnalazłem, wcale nie było na uboczu. Nieopodal jednej z głównych dróg, widać je doskonale z miejskiego autobusu. Po lewej stronie od jednego z wejść widać w całości okazałą Trump Tower. To budynek należący do Donalda Trumpa. Cały błyszczący się na złoto. Można to nazwać śmiało ironią losu.
Największy kanał przebiega właśnie pod Las Vegas Strip, czyli głównej ulicy miasta. To tam po obu stronach ulicy są największe hotele, restauracje, kluby i oczywiście kasyna. Ale przebywając w Las Vegas nie sposób nie spotkać bezdomnych. Według oficjalnych statystyk jest ich na ulicach przynajmniej kilkanaście tysięcy. Neveda od lat zajmuje czołowe miejsca w rankingach miast z największą liczbą osób bez dachu nad głową.
Tunele to też specyficzna galeria sztuki. Przez setki metrów ciągną się graffiti, które zobaczyć można tylko po oświetleniu latarką.
Miasto zbudowane na hazardzie
Dziura - tak można określić Las Vegas w czasach przed zalegalizowaniem hazardu. Dopiero po 1931 roku miasto zaczęło się rozwijać. Zyskało, bo konkurenci zaostrzyli prawo.
Mało kto o tym wie, ale ówcześni mieszkańcy Las Vegas dosyć często mogli na własne oczy oglądać testy broni atomowej. Pomiędzy 1945 a 1962 rokiem na pustyniach Nevady mogło się odbyć nawet 100 naziemnych testów. Światło i charakterystyczną chmurę w kształcie grzyba widać było z miejskich kasyn. Zresztą w gazetach wciąż można znaleźć zapiski o tym, że gracze na chwile wychodzili z lokali, by z drinkiem podziwiać atomowe przedstawienie. Pustynie Nevady dzielnie znosiły bombardowanie.
Za pierwszy rozwój miasta odpowiadają głównie naukowcy, obsługa i żołnierze pilnujący testów nuklearnych. Potrzebowali rozrywki i ją dostali.
Prawdziwy przełom w historii Vegas to dopiero lata 80. I wspomniany już "The Mirage". Jego architekt Stephen Alan Wynn to ojciec współczesnego Las Vegas. Miliarder wyspecjalizował się w remontowaniu i budowaniu kasy. A zaczął w 1989 roku od „mirażu”. 3 tys. pokoi, las w środku hotelu, wulkan na zewnątrz. Budowę za 630 mln dolarów udało się sfinansować głównie dzięki obligacjom śmieciowym.
Na tym jednak Wynn nie skończył. Nie tak daleko od "The Mirage" postawił coś większego. Hotel Bellagio, był w momencie ukończenia najdroższy na świecie. Kosztował 1,6 mld dolarów. W środku mamy sztuczne jezioro, muzeum sztuki, galerie, butiki i restauracje z całego świata.
Każdy hotel w Las Vegas to w zasadzie oddzielne centrum rozrywki. Nie trzeba wychodzić z kompleksu, by mieć wszystko, co oferuje miasto. Kasyno? Jest. Restauracje? Są. Kluby? Są. Pomiędzy niektórymi hotelami kursuje nawet kolejka. Gdyby ktoś chciał zagrać na automatach w innym miejscu.
W Las Vegas można zobaczyć Włochy - w wydaniu współczesnym i starożytnym Wszak w mieście jest też pałac Cezara. Tuż obok jest Francja. W Vegas jest też mały Manhattan. Nie trzeba podróżować. Świat czeka w jednym miejscu. I Amerykanie z tego korzystają. Wbrew pozorom na ulicach spotkać można nie tylko uczestników wieczorów kawalerskich/panieńskich. Rodziny z dziećmi to powszechny widok.
Kaplice
Hazard to jednak nie wszystko, co oferuje Vegas.
Tutaj ślub brał Jon Bon Jovi, tam Birtney Spears - chwalą się na dużych banerach kaplice. Ślub w Vegas można wziąć dosłownie wszędzie. Od tandetnych kościółków przez ogromne i złote kaplice hotelowe, przez salki w zwykłych restauracjach aż po śluby drive-through. Przyjeżdżasz, przejeżdżasz obok prowadzącego ceremonię, dwa podpisy i załatwione. Możesz żyć długo i szczęśliwie. Na statku pirackim przy jednym z hoteli tez można wziąć ślub. Kto chętnemu zabroni?
Najtańsze śluby organizuje miejska komisja ślubna - odpowiednik polskiego urzędu stanu cywilnego. Wystarczy 75 dolarów i załatwione. Kościółki liczą sobie zdecydowanie więcej. Od liczby ofert można dostać ślubnego zawrotu głowy. Za 199 dolarów można mieć ślub z prawdziwym Elvisem Presleyem (za stówkę więcej Elvis podprowadzi pannę młodą do ołtarza i zaśpiewa dodatkową piosenkę).
Tuż przy wjeździe do miasta kaplica liczy sobie 400 dolarów za ceremonię, bukiet róż (białe, czerwone lub w kolorze kości słoniowej) i zestaw zdjęć. Mała adnotacja, przy tym zestawie goście nie mogą robić dodatkowych fotografii. 3 tys. dolarów to zestaw all-inclusive. Róże na podejściach, bukiety dla druhny, zdjęcia przy znaku wjazdowym do miasta, wideo i przejażdżka limuzyną po mieście. Przez kilka dni nie widziałem nikogo - ani w hotelowej kaplicy, ani w tych, które mijałem. Może śluby w Vegas są już niemodne?