Erhard Loretan podczas wspinaczki, materiały wydawnictwa
Książka Jeana Ammanda i Erharda Loretana "Ryczące Ośmiotysięczniki", w przekładzie Marii Zawadzkiej-Strączek, ukazała się w Polsce nakładem wydawnictwa AGORA.
Na drodze prowadzącej do Concordii, w sercu Karakorum, podróżny stopniowo odkrywa zadziwiający masyw – grupę szczytów Trango Towers. W tej alei, która prowadzi ku jednym z najwyższych gór Ziemi, ku światu składającemu się z lodu, śniegu i bieli, Wieże Trango dają świadectwo ciemnej nieśmiertelności skały. Ta linia szczytów, ta grupa ścian kojarzy się z Andami Patagońskimi i nie trzeba być szczególnie przenikliwym obserwatorem, by dostrzec tu bliźniaka iglicy skalnej Cerro Torre, a także brata syjamskiego Fitz Roya. W czerwcu 1988 roku jestem z Wojtkiem Kurtyką u stóp iglicy Trango Nameless Tower, Wieży bez Imienia (6239 m n.p.m.). Zamierzamy dokonać czwartego wejścia na ten granitowy obelisk – najpiękniejszy, jaki kiedykolwiek widziałem – i po raz pierwszy dotrzeć na jego szczyt ścianą wschodnią. Planujemy najpierw pokonanie lodowego kuluaru o długości 1000 metrów, a następnie filaru liczącego 1200 metrów.
Pomysł ten zrodził się w umyśle Wojtka. Ten polski wspinacz nie czekał na mnie, by osiągnąć pozycję jednego z największych himalaistów naszych czasów. Ma oczywiście na koncie kilka pięknych wejść na ośmiotysięczniki (pierwsze wejście na ścianę wschodnią Dhaulagiri, nowe drogi na Hidden Peak, czyli Gaszerbrum I, oraz na Gaszerbrum II, trawers trzech szczytów masywu Broad Peak), ale przede wszystkim jest autorem niezwykłego wejścia na Gaszerbrum IV. W 1985 roku pokonał imponującą ścianę zachodnią tej piramidy mierzącej 7925 m n.p.m. Kiedy wraz z Robertem Schauerem przygotowywał się do ataku szczytowego, zatrzymała go nawałnica, nie jadł przez cztery dni i nie pił przez trzy… Po zejściu z Gaszerbruma IV Wojtek stał się legendą. Taki status śmiertelnicy rezerwują dla tych, którzy otarli się o śmierć.

Himalaista Wojciech Kurtyka
Źródło: East News
PLAN SZALEŃCA
W 1988 roku Wojtek ma czterdzieści jeden lat. W Trango Towers zakochał się kilka lat wcześniej, ale pierwsza próba, podjęta wspólnie z dwoma Japończykami, zakończyła się fiaskiem zaledwie po dwóch wyciągach. Kiedy spotkałem go w Katmandu, wracał właśnie z tej pechowej wyprawy i pocieszał się marzeniami o podniebnych akrobacjach, jakie obiecywały te granitowe iglice. Natychmiast uwiódł mnie ten projekt.
W moim przypadku ekspedycja na Trango Towers wyznacza koniec czarnej serii. Jesienią 1986 roku Pierre-Alain Steiner ginie na moich oczach podczas wyprawy na Czo Oju. Na początku 1987 roku łamię sobie dwa kręgi podczas próby zdobycia trzynastu kolejnych ścian północnych w Alpach. Wiosną wypadek na paralotni kosztuje mnie dwa kolejne kręgi. A wiosną 1988 roku Jean Troillet łamie nogę podczas podejścia pod ścianę Makalu – choć tak naprawdę powinno się w tym przypadku mówić raczej o locie niż podejściu. W Nepalu podejścia nie odbywają się zwykle wzdłuż koryt rzek – zamiast tego w dolinach bierze się udział w dziwnych zabawach przypominających skok przez kozła.
W drodze na Makalu trzeba w pewnym momencie pokonać 1000 metrów w dół, żeby po chwili znów wspiąć się 1000 metrów w górę. Kartezjański umysł odrzuca tego typu bezsensowny wysiłek. Zabraliśmy zatem paralotnie, które miały nam pozwolić na pokonanie tych stromych zboczy jednym uderzeniem skrzydeł. Zauważyłem, że Jean nie podchodzi do tego pomysłu ze szczególnym entuzjazmem, postanawiam więc dać mu dobry przykład. Rozwijam skrzydło paralotni, które natychmiast rozdziera się o gałęzie drzew. Jean nie ma wyboru i musi ruszyć na zwiady. Pomagam mu się przygotować. Zrywa się wiatr. Nie da się wystartować… W końcu mój towarzysz zbiera się na odwagę i wykorzystując podmuch, odbija się i rusza. Patrzę, jak się oddala, przelatuje majestatycznie nad doliną niczym albatros z wiersza, by na koniec rozbić się żałośnie na skalnej ścianie jak postać z kreskówki. To jedyna ściana w całej okolicy! Bilans: złamana noga. Wyprzedaję całą żywność, którą zabraliśmy na ekspedycję, i wracam do Katmandu, gdzie zamierzam dorabiać przez miesiąc jako stolarz. Informuję Wojtka, że jestem dostępny, i umawiamy się w Islamabadzie.
W stolicy Pakistanu spotykamy się 1 czerwca. Wyruszymy wspólnie na podbój Nameless Tower. Wycofanie się Jeana Troilleta bardzo nas smuci, ale jednocześnie wiemy, że dzięki temu unikniemy opóźnienia. Wraz z początkiem ery Mummery’ego blisko sto lat temu skończyły się czasy, w których za najbezpieczniejszy wariant uznawano wspinaczkę we trójkę. We dwóch będziemy mogli wspinać się skuteczniej pod względem technicznym.

Grupa Trango
Źródło: Wikimedia Commons/CC-BY-SA-2.0
Opowieść o Trango Towers nie byłaby oczywiście kompletna bez akapitu o problemach administracyjnych. To klasyk górskich opowieści, wątek, w którym alpinista marzący o błękicie nieba boleśnie zderza się z niskim sufitem administracji i marnymi urzędniczynami. W Islamabadzie, mieście zrodzonym w kanciastej wyobraźni urbanistów, spędzam prawie dwadzieścia dni w oczekiwaniu na oficera łącznikowego. W tym czasie cały sprzęt zabrany przez nas na ekspedycję gotuje się w magazynie, w temperaturze 43°C w cieniu. O ile karabinki, haki i liny nieźle znoszą taki ukrop, o tyle czekolada, salami i ser osiągają temperaturę topnienia. Czyż Szwajcaria nie jest krajem dyplomatów? Jestem Szwajcarem, a zatem również dyplomatą – udaje nam się w końcu znaleźć wyjście z administracyjnego impasu i 14 czerwca opuszczamy Islamabad.
20 czerwca, po sześciu dniach marszu, w eskorcie 27 tragarzy docieramy do bazy położonej na wysokości 4000 metrów. Zapewniam, że trudniej walczyć z ludzką głupotą niż z górą. W górę można wbić haki. Wita nas nietypowa w tym masywie piękna pogoda. 22 czerwca robimy mały rekonesans w ogromnym skalnym labiryncie. Lodowy kuluar wiedzie z gigantycznego osypiska w górę, do wieży, „naszej” wieży. Po powrocie do bazy badamy ścianę lornetkami. Odkrywamy szczelinę po lewej stronie piramidy, co oznacza, że pancerz Nameless Tower jest nieszczelny.
Nazajutrz przygotowujemy sprzęt niezbędny do wejścia – ponad 120 kilogramów żywej wagi, w tym 400 metrów liny. Zamierzamy wykonać dwa kursy. Z szybkich obliczeń wynika, że wychodzi po 30 kilogramów na osobę. Na próżno przeglądamy po raz kolejny sprzęt i żywność – z niczego nie możemy zrezygnować. Każdy gram pełni ściśle określoną funkcję. Lekko się niepokoję. Jak mój osłabiony dwoma wypadkami kręgosłup zniesie takie obciążenie?
A teraz w kilku słowach postaram się wyjaśnić, w jaki sposób odbyła się ostatecznie nasza wspinaczka. Każdego wieczoru schodziliśmy do obozu, a obozy założyliśmy trzy. Obóz I znajdował się na wysokości 5000 metrów, obóz II (5300 metrów) ulokowaliśmy na pasie śniegu, który oddzielał obelisk szczytowy od podstawy; i wreszcie obóz III (5800 metrów) założyliśmy na tarasie. Każdego ranka po wyjściu z obozu, w którym danej nocy spaliśmy, wciągaliśmy liny do najwyższego punktu, do którego dotarliśmy poprzedniego wieczoru. Czy to jasne?

Grupa szczytów Trango
Źródło: Wikimedia Commons/CC-BY-2.0
W GÓRĘ
W piątek 24 czerwca, około 0:30, opuszczamy z Wojtkiem obóz. Musimy koniecznie dotrzeć do stóp ściany przed świtem. Kuluar prowadzący do wieży jest wyeksponowany: promienie słońca każdego dnia rozświetlają go, czyniąc zeń tor wyścigowy dla spadających skał. Potrzebujemy siedmiu godzin, żeby pokonać 1200 metrów deniwelacji. Nie obawiam się o kręgosłup. Nie odczuwam żadnych dolegliwości, oczywiście jeśli nie liczyć męki związanej z siedmiogodzinnym marszem przy 30-kilogramowym obciążeniu. Chodzi mi o to, że nie odczuwam żadnych nadprogramowych dolegliwości. Jestem pełen wdzięczności dla naszej epoki, która oferuje nie tylko złe rzeczy (zanieczyszczenia, wyrąb lasów, efekt cieplarniany, bombę atomową…), ale też doskonałych lekarzy. U szczytu kuluaru, tysiące kilometrów od wszelkich rentgenów, błogosławię medycynę! Czeka nas długi dzień. Wojtek zarządza dwugodzinną przerwę, po której zakładamy biwak na pokrytym śniegiem tarasie na wysokości 5000 metrów. Następnie poręczujemy pierwszych kilka metrów na pierwszym filarze.
Od miesięcy czekaliśmy na moment, w którym będziemy mogli zaatakować ten monolit. Gdy tylko nasze dłonie dotykają powierzchni skały, spełnia się nasze marzenie. Musimy teraz zdecydować, komu przypadnie w udziale przywilej otwarcia. Ponieważ żaden z nas (zwłaszcza Wojtek) nie chce aż tak się poświęcać, nie mamy wyboru i musimy zagrać w orła i reszkę. Powinienem był wybrać orła! Pierwszy wyciąg o długości 40-50 metrów dostaje Wojtek. Skalę trudności oceniamy na IV-V+. Na szczęście tego dnia możemy sobie jeszcze pozwolić na zrobienie drugiego wyciągu, ruszam więc w górę, wspinając się stylem klasycznym po wspaniałej skale. Około siedemnastej wracamy do biwaku. Wsuwamy się do śpiworów, a żeby uczcić ten pierwszy kontakt z iglicą, Wojtek otwiera puszkę przywiezionego z Polski kawioru. Najwyraźniej za żelazną kurtyną można znaleźć prawdziwe rarytasy! Ja tymczasem potwierdzam swoje proletariackie korzenie i kroję w powietrzu salami oraz ser.
Nazajutrz pokonujemy 100 metrów, które zaporęczowaliśmy dzień wcześniej, i zakładamy linę poręczową na kolejnych 200 metrach. Jak dotąd wspinaliśmy się na przemian stylem klasycznym i hakówką. W tym miejscu Kopciuszek porzuca jednak swój pantofelek i rusza do tańca uzbrojony w haki, raki i dwie kotwy. Śnieg wydaje się nieskończenie głęboki i muszę odłożyć plecak, żeby posuwać się naprzód. Grzęznę po brzuch, a 100 metrów dzielące nas od drugiego bastionu, właściwego obelisku szczytowego, wymaga ponad godziny ciężkiej pracy. Zostawiamy tu cały swój sprzęt i wracamy do punktu wyjścia, gdzie spędzimy drugą noc. Zasypiamy bez problemu – szesnaście godzin wysiłku nie jest tu zapewne bez znaczenia.
26 czerwca prowadzę kolejny wyciąg (IV+ z fragmentem V), a następnie schodzimy do bazy. Nie wystarczyłoby nam żywności na dalszą wspinaczkę. Z min oficera łącznikowego i kucharza wnioskujemy, że nasze wyczyny budzą ich głęboką obojętność – a nawet znudzenie. Nie możemy się jednak z nimi pożegnać. Tęsknilibyśmy nie tyle nawet za ludzkimi odruchami oficera, ile przede wszystkim za kulinarnym talentem kucharza. Zgadzamy się z Wojtkiem co do tego, że bilans tych pierwszych dni wypada pozytywnie. Nakreśliliśmy dobrą linię wspinaczki, choć pozostaje jeszcze kilka zagadkowych miejsc na środku ściany. Czeka nas ogromny wysiłek: musimy pokonać 700 metrów absolutnie pionowej ściany. Na razie jednak rozkoszujemy się dwoma czy trzema dniami przerwy. Na ostatni sprint, który powinien potrwać od dziesięciu do piętnastu dni, wyruszymy wypoczęci i pełni energii. To sprint zarezerwowany dla maratończyków. Podczas tej kilkudniowej przerwy Wojtek wykazuje się prawdziwym profesjonalizmem: postanawia dostać kręczu szyi w bazie, w bezpiecznej przestrzeni, w której gwarantowane jest szybkie wsparcie medyczne. Dzięki jego wyczuciu czasu kontuzja nie przekreśla dalszej wspinaczki.
W sobotę 2 lipca wracamy wytyczoną już drogą na Nameless Tower, uginając się pod ciężarem plecaków, w których mamy zapasy na kolejnych piętnaście dni. Wspinamy się po linach poręczowych aż do obozu II na wysokości 5300 metrów. Czy pająka nigdy nie męczy wbieganie w górę po nitce? Około piętnastej docieramy do obozu. Mamy 1300 metrów deniwelacji w nogach, ramionach, a przede wszystkim kręgosłupach. Wieczorem, przed snem, owijam się w pasie sznurem, który mocuję do liny wpiętej w punkt asekuracyjny. Oczywiście góra wygląda solidnie, nie należy jednak zapominać, że łańcuch taki jak Karakorum nic sobie nie robi z nietrwałej równowagi skorupy ziemskiej. Jednym słowem nasza platforma może się w każdej chwili przemieścić!
3 lipca ruszamy dalej. Postanowiliśmy każdego dnia zmieniać się na prowadzeniu. W ten sposób ten, który wspina się jako drugi, ubiera się ciepło, otula się puchową kurtką i podąża za ewolucjami lidera. Lina, która przesuwa mu się w dłoniach, zdradza każdy element wspinaczki: zawahania, przyspieszenia, luz i przeciwności. Od czasu do czasu niespodziewany luz sygnalizuje drugiemu, że prowadzący odpadł i za ułamek sekundy trzeba będzie go asekurować oraz zapewnić mu możliwie bezpieczne lądowanie. Tego dnia to Wojtek jest pierwszy na linie. Już na początku urządza sobie dziesięciometrowy lot, podobnym zamyka też dzień. W wyniku tych dwóch prób ucieczki przed siłą przyciągania uszkadza sobie łokieć i kciuk. Te dwa incydenty naznaczą go na resztę wejścia i będą nam nieustannie przypominały o zachowywaniu maksymalnej ostrożności. Nawet najmniejszy wypadek miałby teraz katastrofalne skutki. Nie jesteśmy na Eigerze czy Matterhornie, nie zabawiamy się na hotelowych balkonach. Zakładamy liny poręczowe i schodzimy do biwaku.
Podczas tych dni prawie nic nie jemy. Ciężko pracujemy, krążąc między piekarnią a kopalnią. Wstajemy o czwartej rano i kładzie - my się około dwudziestej. Każdego wieczoru biwak wita dwóch wygłodniałych ludzi, ale nasze żołądki są ściśnięte przeżywanym przez cały dzień stresem, więc jemy niewiele. Karta dań nie jest zresztą długa: fondue z dużą ilością czosnku (czosnek doskonale wpływa na tętnice i na prostatę, a o jego wielkim znaczeniu jeszcze się przekonamy), chleb, ser, salami… Później zaś nasze najedzone, zmęczone ciała obleka noc. Mózg wykorzystuje fizyczną bezczynność, żeby się aktywować: przygotowuje się na następny dzień, oblicza ewentualne ryzyko, programuje zbawienne odruchy… Krótko mówiąc, pracuje na pełnych obrotach. Jutro moja kolej na prowadzeniu: czeka mnie wyciąg, na którego końcu wisi ogromny, unieruchomiony blok skalny. Czy wytrzyma? Jutro poznam odpowiedź.

Po lewej Wieża Bez Imienia, po prawej cała grupa Trango Towers
Źródło: Wikimedia Commons/GFDL/CC-BY-2.0
ŚCIANA
"Voy, be careful, I’m very uncomfortable", mówię po pokonaniu szczeliny o szerokości 10 centymetrów i stwierdzeniu, że nie da się tu założyć nowego stanowiska asekuracyjnego. Uświadamiam sobie, że ostatni przelot znajduje się pięć metrów niżej. Jestem na szóstym wyciągu, grozi mi odpadnięcie i upadek z 10-12 metrów, oczywiście przy założeniu, że asekuracja wytrzyma. A to się dopiero okaże. Muszę myśleć jak najszybciej, bo siły ulatują błyskawicznie. Panika jest w mojej sytuacji luksusem, na który nie mogę sobie pozwolić. Wspinać się dalej czy się wycofać? Oba rozwiązania wydają się ryzykowne.
Znajduję inne wyjście: wbić spit! Potrzebuję do tego spitownicy, młotka i wolnej ręki, ponieważ obie moje dłonie są zajęte szczeliną i opóźnianiem momentu upadku. Jakimś cudem udaje mi się zakleszczyć w szczelinie kolano i uwalniam ręce. W normalnych warunkach potrzebowałbym od pięciu do piętnastu minut na założenie dobrego spitu. W tym przypadku muszę na to poświęcić pół godziny – dopiero wtedy mogę odetchnąć i zawisnąć na tym kawałku metalu. W górze sytuacja okazuje się lepsza, niż zakładałem: zaklinowany blok wydaje się stabilny. Uznaję jednak, że lepiej nie ryzykować, i nie wbijam haka bezpośrednio przy nim. Około dziewiętnastej wracamy do biwaku. Wkrótce w półśnie czuję, że zaczyna mi brakować powietrza, przestrzeń zamyka się nad moją głową, robi mi się ciasno, tkwię w dziwnym sarkofagu… Czyżbym śnił?
Otwieram oczy – otacza nas śnieg. Małe lawiny schodzą po ścianie i zatrzymują się na pierwszej płaskiej powierzchni, jaką napotkają, czyli dokładnie w miejscu, które wybraliśmy na schronienie. Cały nasz sprzęt został przykryty śniegiem! Trzeba reagować, i to szybko. Ach! Oto i but… Najlepiej byłoby jeszcze znaleźć drugi… Mój Boże! Gdzie łopata? Niepokój narasta. Czy powinniśmy schodzić? Nie, biorąc pod uwagę nachylenie zbocza i lawiny, które po nim schodzą, lepiej będzie zabezpieczyć biwak na tarasie i zaczekać tu na poprawę pogody. W takich kryzysowych momentach, kiedy sytuacja wymyka się spod kontroli, ogarnia nas nagle tęsknota za wygodą i bezpieczeństwem, zastanawiamy się, dlaczego zamiast w Himalaje nie wybraliśmy się na brazylijską plażę. Uwięzieni na platformie w górskim zboczu, bardziej doceniamy kruchość życia, jego piękno i wartość. Te miesiące umartwiania się uczą nas na nowo smaku prostoty. Około dziesiątej niebo się przejaśnia i część naszych obaw ustępuje. Wspinamy się 200 metrów w górę po linach poręczowych, a Wojtek otwiera dodatkowy wyciąg. Kiedy wracamy do biwaku, pada śnieg, nadchodzi noc i panuje zimowa atmosfera. W nocy znów zaczyna padać i znów mam wrażenie, że się duszę.
Rano gnieciemy się na powierzchni jednego metra kwadratowego, a śnieg czuje się jak u siebie w domu. Musimy wydostać się z tej pułapki na myszy. Wojtek się waha. Sam nie wie, może… Zostawiam go z tymi rozważaniami samego i przez pół godziny użeram się z węzłami, przygotowując zejście. Aleksander Wielki rozwiązał problem węzła szybkim cięciem miecza i prawdę mówiąc, nie dziwię się, że zdecydował się na tak radykalny krok. Kiedy wracam do biwaku ze zgrabiałymi palcami, odnajduję Wojtka zanurzonego w śpiworze. Jakby nigdy nic zamawia u mnie ciepły napój. Nie wiem, czy czterodniowy zarost i skalny manikiur upodobniły mnie do sommeliera, w każdym razie Wojtek życzyłby sobie czegoś do picia, najlepiej ciepłego.
Tłumaczę mu, że nie pora na bufet śniadaniowy, że w naszym schronieniu serwujemy dziś tylko zamarznięty napój izotoniczny Isostar i że miło by było podjąć wreszcie decyzję: w górę czy w dół? W końcu mój towarzysz zgadza się na zejście. Około ósmej rano docieramy do stóp wielkiego kuluaru. Udało nam się wyprzedzić trzy lawiny śnieżne. Około dziewiątej jesteśmy już w bazie, gdzie musimy ponownie skorzystać ze zbawiennych właściwości czosnku. Od zeszłej nocy Wojtek nosi dziwaczny pas cnoty: karabinek się zablokował i nieszczęśnik nie może wydostać się z uprzęży, co z kolei mocno ogranicza możliwości zaspokajania potrzeb fizjologicznych – stąd wzmianka o korzystnym wpływie czosnku na układ moczowy. Przy użyciu piły i szczypców udaje nam się uwolnić mojego towarzysza liny.
STRACH
Powrót do bazy pozwala nam przez trzy dni odpocząć od siły ciążenia i związanego z nią obsesyjnego strachu. Do tej pory otaczała nas pustka, która pochłaniała wszystko, co wypadło nam z rąk. Utrata kuchenki gazowej, buta albo raka miałaby katastrofalne skutki. Wszystko, czego dotykamy, musi być wcześniej zabezpieczone. Wymaga to od nas nieustannej koncentracji. Za tą obsesją utraty sprzętu skrywa się też oczywiście lęk przed własnym upadkiem. Wystarczy, by puścił hak, oderwała się skała, zabrakło nam sił albo spadła nam koncentracja – a podobnie jak kuchenka czy but zostalibyśmy pochłonięci przez pustkę. Pustka to czarna dziura.
9 lipca po raz trzeci pokonujemy kilometrowy kuluar. Mam na - dzieję, że nie będziemy musieli podejmować czwartej próby. Posuwamy się naprzód po poręczówkach i dokonujemy przeglądu obu biwaków, pierwszego o piątej rano, drugiego o ósmej. Trzy godziny później docieramy do najwyższego jak dotąd punktu. Zakładam kolejny wyciąg i dochodzę do tarasu, który nada się na trzeci biwak. Nie wydaje się szczególnie przestronny, jest wręcz ciasny i zapewne nie wylądowałby tu jumbo jet, ale znajdujemy się na wysokości 5800 metrów, w dwóch trzecich granitowego obelisku, którego ściana wschodnia nie oferuje zbyt wielu wygodnych lądowisk. Musimy zadowolić się tym balkonem z widokiem na lodowiec Baltoro. Ruszamy w drogę powrotną w kierunku obozu II. Księgujemy 1800 metrów deniwelacji, w tym ponad 600 z jumarem.
10 lipca posuwamy się w górę ponad tarasem. Prowadzi Wojtek, który zauważa, że na długości 150 metrów skałę przecina szczelina, którą dałoby się wykorzystać. Możemy wsunąć w nią tylko dłonie. Czyż wspinaczka nie wymaga palców pianisty i pracy kowala? Odkrycie Wojtka nas raduje. Czujemy się tak, jakby obrońcy fortu opuścili most zwodzony i ogłosili kapitulację: o ile nie zerwie się burza, powinno się udać! Tego dnia Wojtek otwiera dwa wyciągi. Wieczorem spędzamy pierwszą noc na wysokości 5800 metrów. Okazuje się, że w naszym schronieniu mieści się tylko jedna osoba, druga musi spać, nogami wisząc w pustce. Na tych kilku metrach kwadratowych zakładamy jedyne prawdziwie komunistyczne państwo na planecie, która czci własność: przez najbliższe pięć nocy nasz dobrowolnie przyjęty reżim kolektywistyczny będzie nas zmuszał do zamiany miejsc. Jedna noc wygodna, druga w ciasnocie – taka obowiązuje zasada.
Począwszy od obozu III, pokonujemy około dwóch wyciągów, czyli 80 metrów, dziennie. Z każdym dniem narasta napięcie, chmury niepokojąco się do nas zbliżają. 11 lipca prowadzę na linie. Przekształcam się w ludzkie wahadło, usiłując odnaleźć właściwą drogę wspinaczki. Jeśli tak dalej pójdzie, okrążę całą Nameless Tower i razem z Wojtkiem będziemy mieli na koncie pierwsze w alpinizmie wejście ślimakiem. Tego typu akrobacje wymagają dużego zaufania do punktów asekuracyjnych, które właśnie założyliśmy. Trzeba mocno rozhuśtać linę, przebiec kilka kroków po ścianie, a przede wszystkim nie patrzeć pod nogi, w pustą przestrzeń ziejącą na 1000 metrów w dół!
12 lipca Wojtek prowadzi. Wspina się bez asekuracji po długim zacięciu, a następnie pokonuje 20 metrów w górę. Zatrzymujemy się o zmroku. Jest dwudziesta, a ponad nami, ponad wielkim przewieszeniem rysuje się wierzchołek. Tych 20 metrów stanowi pewnie ostatnią linię obrony szczytu. Schodzimy 300 metrów w dół, do biwaku. Ogarnia nas zniecierpliwienie: mrok skazuje nas na bierność, a chmury przesuwają się po niebie jak szalone, usiłując zyskać na czasie… Nie możemy dać się pokonać, nie w sytuacji, w której od szczytu dzieli nas zaledwie jeden dzień!

Okładka książki Erharda Loretana i sam wspinacz w ścianie
Źródło: materiały wydawnictwa
ATAK
W środę 13 lipca, czternastego dnia spędzonego na ścianie, wstajemy o trzeciej rano. Jak zwykle parzę kawę i przygotowuję birchermüesli. Napełniamy wodą litrowe manierki i pakujemy sprzęt biwakowy, na wszelki wypadek… Wiążemy się liną. Zaczyna się wyścig z czasem. Wspinamy się po poręczówkach, a kiedy docieramy do końca liny, ruszam pierwszy, jako że zgodnie z systemem zmianowym, który przyjęliśmy, to mnie przypada teraz w udziale ten zaszczyt. Nie doceniłem tego wyzwania: szczelina okazuje się trudniejsza, niż sądziłem. Kiedy akurat nie jest zatkana, jej ściany pokrywa lód. Po kilku metrach znajduję się na płycie lodowej. Co robić? Poprosić Wojtka, żeby "przekazał" mi raki, czy ciosać stopnie? Wybieram drugie rozwiązanie. Wspinam się dalej, wykorzystując system pęknięć i szczelin, a następnie zakładam punkty asekuracyjne.
Tymczasem scenografia się zmienia: znajdujemy się powyżej 6000 metrów, miejsce skały zaczyna zajmować lód, a ja odnoszę wrażenie, że wszedłem w pidżamie do zimnego pomieszczenia. Wciągam ochraniacze na spodnie, kurtkę przystosowaną do takich wysokości, zakładam raki i chwytam plecak, podczas gdy Wojtek wspina się po linach. Pędzę naprzód. Usuwam dwa korki śnieżne i wychodzę na grań szczytową. Powietrze, które mnie otacza, wskazuje, że znajduję się blisko punktu kulminacyjnego, miejsca, w którym łączą się ze sobą wszystkie szczeliny, wszystkie zacięcia, wszystkie rysy, które wykorzystywaliśmy i zgłębialiśmy podczas ostatnich czternastu dni. Pozostały nam najwyżej dwa lodowe wyciągi, niczym biały dywan rozwinięty na naszą cześć. Ale nagle… Koszmar!
Dostępu na szczyt broni 30-metrowy próg skalny. Jest piętnasta, za cały arsenał mam w uprzęży trzy haki i garść kostek. Podczas pojedynku z Goliatem musiała zapewne nadejść chwila, w której Dawid pożałował, że dysponuje tylko procą. Bez większych trudności pokonuję pierwszych 20 metrów i tam, dosłownie 15 metrów od celu, znajduję się w impasie.
Dociera do mnie głos Wojtka: "Erhard, listen, we go down to take some equipment!"
Zejść na dół po sprzęt? Takie akrobacje kosztowałyby nas trzy godziny, czyli, w naszej sytuacji, cały dodatkowy dzień. Gram na zwłokę: "Just a minute, please". Nade mną znajduje się hak, pozostałość po poprzedniej, jugosłowiańskiej ekspedycji. Jeśli do niego dosięgnę, będę uratowany. Wbijam hak w granitową szczelinę, wpinam linę w hak, podciągam się i kawałek kruchej skały odpada. Pod czubkami moich raków zwisają smutno owoce mojego sprytu, lina i hak. Zakładam kostki w oblodzonej rysie. To nie czas na technikę, tylko na majsterkowanie, to nie czas na powtórzenia, tylko na inwencję. Nadeszła pora, by odwołać się do nadziei i strachu.
"Be careful, Voy, I try". Oznacza to, że zaryzykuję, postawię wszystko na jedną kartę, a konkretnie na jedną czy dwie kostki, które nie siedzą w rysie zbyt pewnie. Ostrzegam w ten sposób Wojtka, żeby się nie zdziwił, jeśli zobaczy nagle antropoidalny kształt na niebie nad Baltoro.
Został uprzedzony. Udało się! Trzy ostatnie metry przebywam po oblodzonej, kompletnie pionowej ścianie. Nawiązuję tym samym do heroicznych czasów alpinizmu, gdy uważano, że pojedynczy czekan powinien pokonać wszelkie trudności. Pół godziny później jesteśmy już na szczycie Nameless Tower. Przepełnia nas duma: wytyczyliśmy wspaniałą drogę na wspaniałej górze. Gdyby nie to, że musimy jeszcze pokonać 1200 metrów w dół, zapewne rozkoszowalibyśmy się tą chwilą nieco dłużej.
Pierwszego wieczoru docieramy do obozu III, a nazajutrz ruszamy do obozu II. Dzielimy się zadaniami: ja zakładam punkty asekuracyjne, a Wojtek sprawdza, czy są stabilne, i ewentualnie je zabezpiecza. Czy stanowisko zjazdowe jest dobrze założone? Czy nie trzeba założyć drugiego przelotu? Ta wyliczanka to cena, jaką alpinista musi zapłacić, jeżeli chce dożyć późnej starości… Zjeżdżam, pokonując raz po raz stumetrowe odcinki, objuczony dwoma plecakami – jednym przymocowanym do przyrządu zjazdowego, a drugim na plecach. W pewnej chwili zawisam nad przewieszeniem i, wliczając w to długość liny, dzielą mnie od ściany dobre trzy metry. Przychodzi mi do głowy, że wieża w Pizie nie ma wyłączności na krzywiznę. Na szczęście udaje mi się dosięgnąć stanowiska – w przeciwnym razie musiałbym wrócić na górę przy użyciu jumaru! Zjazd ostatnim kuluarem nastręcza mi pewnych trudności. Ładunek w postaci 35 kilogramów nie może zanadto przyspieszyć mojego ruchu. Muszę się temu przeciwstawiać całą siłą swoich mięśni.
14 lipca o szesnastej docieramy do bazy. Pada deszcz i towarzyszy mi poczucie, że opuściliśmy górę w odpowiednim momencie. Kucharz prosi, żebym pomógł mu naprawić zegarek. Po czternastu dniach spędzonych na walce ze skałą moje palce usiłują poradzić sobie z tajnikami zegarmistrzostwa. W obliczu trudnego zadania zaczynają opłakiwać brak czucia wszystkimi porami: z mojej skóry cieknie woda.
Podobało mi się to pierwsze wejście ścianą wschodnią Nameless Tower, ponieważ było pozbawione wszystkich stresujących elementów, które nieuchronnie towarzyszą zdobywaniu ośmiotysięczników. Oczywiście poziomu trudności technicznych nie da się w tym przypadku porównać z innymi górami, na które wspinałem się w Himalajach. Tym razem wysokość okazała się łaskawa i gościnna. Nie miała nic wspólnego ze "strefą śmierci", do której nie można się bezkarnie zapuszczać. Urządziliśmy sobie spokojną, niezobowiązującą ekspedycję, rodzaj wakacji, które spędziłem w kapciach (a właściwie butach wspinaczkowych). Pewnej nocy na ścianie iglicy przyśnił mi się koszmar: ścigała mnie policja, a na koniec trafiłem do więzienia. Sądzę, że nie ma dla człowieka gorszej kary niż pozbawienie wolności, zwłaszcza gdy człowiek ten jest przyzwyczajony do oddychania pełną piersią. Wspinaczka bowiem, nawet ta ze sztucznymi ułatwieniami, pozostaje przestrzenią wolności.
Czy Erhard to d…?
Mówi się, że pianiście Richardowi Claydermanowi nigdy nie sprawiało trudności interpretowanie kompozycji Mozarta. To porównanie – muszę przyznać – jest nieco na wyrost: Clayderman jest kiepskim wspinaczem, a wkład Erharda Loretana w muzykę pozostał skromny, jeśli nie liczyć kilku improwizacji na harmonijkę i samotnego człowieka. Należy po prostu pamiętać, że pojęcie "trudności" jest względne i nie warto przywiązywać nadmiernej wagi do ocen Erharda Loretana. Oto kilka przykładów.
Trango Tower, czternaście dni wspinaczki, droga klasyfikowana jako bardzo trudna z fragmentami hakówki A3 (A5 to w tym przypadku najwyższy poziom trudności): "Pod względem technicznym nie jest to wejście trudniejsze od tego w Gastlosen. Trzeba powiedzieć, że to wspinaczki po Gastlosen pozwoliły nam osiągnąć szczytową formę".
Ściana południowa Sziszapangmy, 2200 metrów deniwelacji o średnim nachyleniu 50 stopni: "To zwykły spacer, robisz to z czekanem w jednej i kijkiem w drugiej ręce".
Czo Oju oceniane jest tylko nieco ostrożniej: „To marsz z jednym czy dwoma skalistymi fragmentami”. Kiedy pokazać mu książkę alpinistyczną, której powszechnie szanowany autor przywołuje dwie drogi otwarte przez trio Loretan-Troillet-Kurtyka na Sziszy i Czo Oju i uznaje je za przełomowe w dziejach himalaizmu, Erhard odpowiada krótko: "Powiem ci, że to jakiś absurd…".
Z kolei zachodni filar Makalu, nazywany himalajskim odpowiednikiem filaru Walkera, obejmujący przejścia powyżej 7200 metrów kwalifikowane jako VI i A2, Loretan sprowadza do zwykłego podciągania na linach, do siły bicepsa: "Wszędzie pozakładane są poręczówki! W 1991 roku, kiedy wspinaliśmy się po zachodnim filarze, Hiszpanie właśnie go zaporęczowali. Nie powiedziałbym, że taka wspinaczka jest banalna, ale liny bardzo pomagają i nieco obniżają rangę tego dokonania… Człowiek, który zdobywa dzisiaj filar zachodni, nie może się już poszczycić przebyciem drogi ocenianej na V".
A ściana północna Everestu? I ta niezwykła wspinaczka przez kuluar Hornbeina, który, jak dowiadujemy się ze specjalistycznej literatury, obejmuje nachylenia pod kątem 70 stopni i fragmenty mikstowe z kwalifikacją IV? Zespół Loretan-Troillet pokonał 2600 metrów w trzydzieści dziewięć godzin, bez liny, z kijkami. Loretan opisuje stopień trudności góry, przytaczając opis powrotu do bazy: "Zjechaliśmy na pośladkach…".
Porzućmy na chwilę Himalaje i zajmijmy się mitologią alpinistyczną. Co mówi Erhard o "ostatnim problemie Alp", czyli o północnej ścianie Eigeru? "Takie drogi sprawiają mi prawdziwą przyjemność!". W gruncie rzeczy już od pierwszych konfrontacji z mitami alpinizmu Erhard wykazywał się rażącym brakiem szacunku. Na drodze Cassina na ścianie północnej Cima Ovest zauważał nie bez arogancji właściwej dziewiętnastolatkom, że "tę półkę skalną można by pokonać na rowerze" (sic).
Erhard Loretan podważa mity i demitologizuje legendy. Jest w tym działaniu coś ze świętokradztwa, a niektórzy dają się sprowokować. Erhard ma album z wycinkami prasowymi, wśród których można znaleźć zakreślony markerami krótki artykuł z "Alpirando" z lutego 1991 roku. "Czasem zanadto rozdymamy jakiś wyczyn, a czasem niebezpiecznie go banalizujemy. I tak oto słynny przewodnik dostał propozycję wyprawy na Czo Oju, położony w Nepalu szczyt o wysokości ponad 8000 metrów. Przesłał ją pewien sześćdziesięciosześciolatek, który nigdy nie uprawiał wspinaczki wysokogórskiej, ale zachęciły go słowa Erharda Loretana: 'Czo Oju to zwykły spacerek'. Reakcja przewodnika: 'Loretan to zwykły d…'". Każdy może podstawić tu dowolne litery. Erhard Loretan należy do tych poszukiwaczy przygód, którzy sprowadzają wyczyn do poziomu banału, chcąc w ten sposób uciec przed posądzeniem o heroizm.