Jacek Żakowski , 30 października 2020

Wojenka domowa

Warszawa, dziewiąty dzień protestów kobiet / fot. Łukasz Szeląg, East News

Prezes chce wojenki. Chwilowo domowej. Od lat budził upiory i ładował Polskę złą energią. Będzie tę wojenkę miał. Ale jej nie wygra. Ani on, ani nikt inny. Wojny domowej żadne społeczeństwo jeszcze nie wygrało.

Ten numer jest stary jak państwo i polityka. Zła władza psuje kolejne sfery życia. Trwoni pieniądze. Rządowe posady obsadza partaczami. Ściąga zagrożenia. Rozwala instytucje.

Złe skutki z czasem się kumulują. Narastają problemy, niezadowolenie, protesty. Propaganda przestaje być skuteczna. Kupować poparcia nie ma za co.

Wreszcie władza ulega złudzeniu, że tylko wojna może ją uratować. Wojna domowa nie gorzej niż światowa. Kryzys zamienia się w katastrofę.

Mamy na głowie dwóch śmiertelnych wrogów

Generał Clausewitz odkrył, że wojna to polityka kontynuowana innymi środkami. Wojny domowej dotyczy to tak, jak każdej. Albo nawet bardziej. Bo wygrać wojnę z jakimś innym państwem jednak trzeba umieć.

A poszczuć ludzi na siebie i posłać armię lub zmilitaryzowaną policję przeciwko cywilom potrafi każdy głupek, który się dorwie do władzy.

Ten dramat się nakręca. Nie będzie się rozgrywał w hucznie budowanym szpitalu narodowym. Rozegra się w sparaliżowanych szpitalach powiatowych i specjalistycznych, a najczęściej w domach, gdzie utkną chorzy pozbawieni pomocy

W zasadzie zwłaszcza głupek, bo rozsądny polityk rozumie dwie rzeczy.

Po pierwsze każdy, kto tak robi, odchodzi w niesławie i w niej pozostaje na wieki - nawet jeżeli przejściowo powiększy swoją władzę. (gdyby Piłsudski dożył II wojny, stanąłby przed trybunałem rządu emigracyjnego lub zgniłby na Wężowej Wyspie).

Po drugie, władza, która dopuszcza do wojny domowej, morduje swój naród i wydaje go na pastwę innych. Historia Europy zna masę takich przypadków. Trudno znaleźć inne.

Nie wiem, jaki plan ma Jarosław Kaczyński na tę wojenkę domową. Teorii jest masa. Ale przecież nigdy się nie dowiemy, co działo się w jego głowie. Nie warto więc się tym zajmować. Zwłaszcza teraz. Bo mamy na głowie dwóch śmiertelnych wrogów - wirusa i samych siebie. Musimy się ratować.

Już widać czubek góry lodowej niebezpieczeństwa, jakie tworzy wirus. W pierwszych dwóch tygodniach października ostatnich dziesięciu lat umierało w Polsce średnio 7500 osób. W tym roku pierwszy tydzień października przyniósł ponad 9 tys. zgonów, a drugi ponad 10 tys.

Nadwyżka (w pierwszym tygodniu 1,5 tys., w drugim już 2,5 tys.) rośnie jeszcze szybciej i jest kilkukrotnie większa, niż liczba zmarłych na COVID (375 i 570 osób).

Większość nadwyżki to ofiary rozpadu systemu służby zdrowia spowodowanego głównie złą organizacją, czy raczej dezorganizacją, do której doprowadziła władza.

A jesienny smog, który w listopadzie tradycyjnie zwiększa liczbę zgonów, jest jeszcze przed nami. Prawdziwa lawina ruszy, gdy zaczną masowo umierać jego pozbawione pomocy medycznej ofiary.

Wprawdzie chwilowo niewielu z nas osobiście znało kogoś, kto umarł na COVID, ale już bardzo wiele osób zna rodziny beznadziejnie szukające dla swoich chorych jakiejkolwiek pomocy.

Ten dramat się nakręca. Nie będzie się rozgrywał w hucznie budowanym szpitalu narodowym.

Rozegra się w sparaliżowanych szpitalach powiatowych i specjalistycznych, a najczęściej w domach, gdzie utkną chorzy pozbawieni pomocy.

W rubryce przyczyna zgonu nie będzie napisane "wakacje Szumowskiego", "beztroska Kaczyńskiego", "bezczynność Morawieckiego" ani "kampania Dudy".

Będą tam tylko jakieś statystyczne numerki oznaczające chorobę zaniedbaną przez zdezorganizowaną polską służbę zdrowia.

Już dziś wiadomo, że do końca roku takich chwilowo przemilczanych pośrednich ofiar niezbornej reakcji władz na pandemię będzie kilkadziesiąt tysięcy.

Jeśli doda się zmarłych na COVID, którzy mogli żyć, gdyby władza rządziła inaczej, łącznie jesienią 2020, czyli w pierwszych trzech miesiącach tej fali pandemii, niepotrzebnie umrze w Polsce całe spore miasto powiatowe.

Dlaczego Kaczyński podgrzewa emocje?

A to dopiero początek. Bo Jarosław Kaczyński rzucił między nas kość niezgody. I to taką, która budzi wyjątkowe emocje, bo dotyczy podstawowych wartości - wolności, intymności, życia i rodziny.

O takie wartości Polacy - zwłaszcza młodzi - zawsze gotowi są walczyć z narażeniem życia.

Dlaczego Kaczyński plecie o końcu narodu polskiego, jaki znamy? Dlaczego akceptuje tworzenie paramilitarnych bojówek?

Gdyby Kaczyński chciał chronić nasze życie, to widząc, co w czasie pandemii dzieje się na ulicach i jakie są emocje młodych, zabrałby tę kość jak najprędzej.

Bo stawką są tysiące zakażeń i dużo więcej zgonów z ich powodu, niż w ciągu roku robi się w Polsce legalnych aborcji.

Widocznie jednak prezes PiS uważa, że są rzeczy ważniejsze, niż zdrowie i życie Polaków. Ważniejsze rzeczy, wyższe wartości itd. to klasyczne usprawiedliwienie wojny - również wojny domowej.

Nie wnikam, dlaczego Jarosław Kaczyński sądzi, że ta wojna jest teraz potrzebna. Dlaczego podgrzewa nastroje, wzywając do obrony kościołów, którym nic poważnego nie grozi?

Dlaczego plecie o końcu narodu polskiego, jaki znamy? Dlaczego akceptuje tworzenie paramilitarnych bojówek? Dlaczego woli wyprowadzać wojsko na ulice, gdzie będzie zarażało siebie i cywilów, niż użyć go do wsparcia służby zdrowia?

Dlaczego podjudza ludzi swoimi wystąpieniami? Dlaczego zamiast szukać dialogu z protestującymi, straszy ich prokuraturą i sądem. Dlaczego zamiast opróżniać więzienia, jak robią w wielu krajach, by zmniejszyć ryzyko zakażeń, planuje zamykać w nich i jeszcze bardziej narażać na śmierć młodych demonstrantów?

Mniejsza o pobudki, którymi kieruje się władza. Ważne, że idzie drogą, która ją prowadzi do ofiar.
W tym śmiertelnych (COVID) i krwawych. Bo demonstranci też ulegli logice wojny domowej. Byle czym nie dadzą się nastraszyć.

Krupiak nie zapowiada, co zrobi

"Używacie gazu, to my podkładamy bombę//jednym prostym ruchem wam wypowiadamy wojnę" rapuje Karol Krupiak w hymnie tych protestów "Osiem gwiazd (wojna)", który przez dwa pierwsze dni miał ponad 2 mln odtworzeń w internecie.

Prawdziwych bomb nikt szczęśliwie jeszcze nie podkłada. Ale jeśli władza będzie bardziej radykalnie działała, to część protestujących też się zradykalizuje.

Krupiak nie zapowiada, co zrobi. Opisuje logikę procesu, czyli to, co ktoś może zrobić. Władza to oczywiście rozumie i wiele wskazuje, że przynajmniej jej część świadomie do tego prowadzi.

A po drugiej stronie liderki Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, których dotyczą groźby Prokuratury Krajowej, deklarują, że liczą się z represjami i są gotowe ponosić ofiary. Nie tylko one tak teraz "myślą, czują, decydują".

Czyli będzie wojna. Oczywiście te setki tysięcy młodych, którzy protestują, nie palą się do tego, by ginąć. Ale to nie znaczy, że jeśli władza aresztuje liderki, to protesty się skończą. Nawet "Solidarności" nie udało się zniszczyć, aresztując liderów, a ten ruch jest dużo bardziej zdecentralizowany, spontaniczny i nieformalny.

On nie potrzebuje Wałęsy ani Marty Lempart by się grzało.

Starczy, że ktoś coś wrzuci na fejsa, żeby powstał wiral, który dosięgnie i zmobilizuje setki tysięcy ludzi. Ta władza ma przeciw sobie rozgrzaną elastyczną sieć, nie strukturę. Ten ruch nie ma siedzib, kont, aparatu. Sparaliżować sieci się nie da. To przerosło nawet Łukaszenkę.

Nie da się też jednak łatwo spacyfikować rozhuśtanych przez władzę aspiracji radykalnej prawicy, by całkowicie zdelegalizować aborcję.

Prezydent, premier, Jarosław Gowin i cała ta część obozu władzy, która teraz szuka nowego kompromisu, musi się liczyć z emocjonalną reakcją wyznawców Ordo Iuris, Radia Maryja, fundamentalistycznych biskupów, nacjonalistycznych bojówek i ich zwolenników, którzy oczekują kolejnych antyaborcyjnych zakazów - nie ustępstw.

PiS jest tu w pułapce, którą sam na siebie zastawił, realizując postulat radykałów wbrew dwóm trzecim społeczeństwa, wbrew większości swoich własnych wyborców i wbrew zdecydowanej większości młodego pokolenia.

To jednak nie znaczy, że obóz władzy może się łatwo cofnąć. Bo radykałowie mu tego nie wybaczą.

Jeśli przez sejm głosami PiS przejdzie zapowiedziany projekt prezydencki, ulice znów zapłoną, a antyaborcyjni fundamentaliści niewątpliwie stworzą własną reprezentację.

Nigdy nie uzyskają większości, ale mogą zbudować partię radykalnej prawicy, bez której PiS nie będzie w stanie rządzić. I to być może jeszcze w tej kadencji, bo w klubie PiS jest kilkudziesięciu fundamentalistów, którzy nie tylko takiej nowelizacji nie poprą, ale uznają ją za zdradę i natychmiast skierują do Trybunału Konstytucyjnego. To jest najczarniejszy sen Kaczyńskiego.

Czarny sen polskiej demokracji polega jednak na tym, że po drugiej stronie też trudniej teraz będzie o skłonność do kompromisu.

Centrum zdecydowanie osłabło, a mocy nabrali zwolennicy radykalnej liberalizacji. Ustawa z 1993 r. to dla Marty Lempart nie jest żaden kompromis, nie mówiąc o pomyśle Andrzeja Dudy, który nie zadowoli nikogo po stronie protestujących.

Oświadczenie sędzi Przyłębskiej i wystąpienia premiera Kaczyńskiego sprawiły, że po obu stronach wielkiego politycznego podziału radykałowie zdobyli pakiety kontrolne. Bez nich trudno już będzie stworzyć parlamentarną większość. Jesteśmy więc skazani na długotrwałą, ostrą, wyniszczającą wojnę kulturową.

Żaden kraj na niej nie skorzystał. Trzeba zrobić wszystko, by takiego scenariusza uniknąć.

Uniknięcie takiego scenariusza nie jest jednak możliwe, dopóki decyzja zapada przemocą, czyli chwilową większością głosów w parlamencie albo w Trybunale. Bo chwilowi przegrani będą mieli nadzieję, że odwrócą decyzję po dojściu do władzy.

I zawsze będą to robili, nie licząc się z dramatycznym sprzeciwem chwilowej mniejszości. Sytuacji nie zmieni też pomysł PSL, by o dopuszczalności aborcji zdecydował "naród w referendum".

To też by była czysta polityczna przemoc detonująca frustrację przegranej (może w proporcji 51:49) mniejszości, która żądałaby powtórek, dogrywek, ponownego liczenia głosów, unieważniania decyzji, obalenia jej w sądzie lub trybunale.

Wbrew pozorom sytuacja nie jest jednak beznadziejna. W sprawie aborcji nie zaznał spokoju żaden kraj, w którym przy ostrej różnicy zdań decyzję podjęto polityczną przemocą.

Można jednak mimo takiego napięcia osiągnąć porozumienie, jeśli się do niego dochodzi cierpliwie i metodycznie.

Do takiej drogi namawia Adam Bodnar, proponując zorganizowanie panelu obywatelskiego, czyli stworzenie losowo wybranej reprezentatywnej grupy obywateli, którzy w toku publicznego procesu poznawaliby stanowiska ekspertów reprezentujących różne stanowiska i rozważaliby je w otwartej debacie.

Taki proces relacjonowany przez media i bacznie obserwowany doprowadził m.in. do zaakceptowanej powszechnie zmiany prawa aborcyjnego w Irlandii nie mniej podzielonej niż Polska.

Wojna domowa ani żadna inna forma politycznej przemocy, nie jest jedynym sposobem rozstrzygania przez państwo wielkich etycznych sporów dzielących społeczeństwo.

Uczciwie prowadzona rozmowa lepiej sprzyja zasypywaniu podziałów i szukaniu rozwiązań akceptowalnych dla niemal każdego. To się daje zrobić pod jednym tylko warunkiem - że liderzy głównych sił politycznych widzą dla siebie lepszy interes w zgodzie niż w wojnie domowej.

Problem polega na tym, że najpierw muszą uwierzyć, iż wojny nie wygrają. Może właśnie teraz, po wydarzeniach ostatniego tygodnia, ten moment nadchodzi w Polsce?