Tomasz Augustyniak , 5 stycznia 2018

Wojna o drugi najpopularniejszy napój świata

Stock.Adobe.com

Przemysł herbaciany daje utrzymanie milionowi ludzi na Sri Lance, ale pracujący na plantacjach robotnicy coraz częściej szukają lepszego życia poza nimi. Liczących straty producentów jednego z najsłynniejszych napojów świata wkrótce czekają wielkie zmiany.

Thilaka nalewa do filiżanki słodkiej herbaty z mlekiem i stawia naczynie na tacy, obok słonych przekąsek. Jej dwupokojowe mieszkanie mieści się w jednym z długich baraków, których w tej części plantacji stoi kilkanaście. Mieszka tu razem z mężem – kierowcą autobusu, dwójką małych dzieci i teściową. Wspólnie ich zarobki wystarczają, żeby związać koniec z końcem – zwłaszcza że Thilaka jest zdrowa, energiczna i ma dobre oczy. Bez trudu wyrabia plantacyjną normę.

Dobre oczy i sprawne palce bardzo się przydają przy zbiorach. Kobiety, bo tylko one przy nich pracują, wybierają jasnozielone listki z czubków krzaków. Prawidłowo da się to zrobić wyłącznie ręcznie i to właśnie ręcznemu zbieraniu cejlońska herbata zawdzięcza swoją wysoką jakość. Zbieraczki pracują zazwyczaj przez sześć dni w tygodniu, zaczynając około dziewiątej rano. Z koszami na plecach, rząd po rzędzie pozbawiają krzewy młodych liści i pączków. Później niosą je do magazynu, gdzie są ważone. I tak trzy razy dziennie. W przetwórni, w której herbatę suszy się i poddaje obróbce, pracują już mężczyźni. To oni zajmują się też nawożeniem i przycinaniem krzewów, ale trudno wśród nich znaleźć herbacianych koneserów. Zwyczajni Lankijczycy (mieszkańcy Sri Lanki – przyp. red.) nie mają wielkiego wyboru herbat, bo większość produkcji trafia na eksport. Nic dziwnego - napar z zielonych liści to drugi po wodzie najpopularniejszy napój świata.

Zdjęcie wykonane w styczniu 1960 roku. Grupa tamilskich kobiet zatrudnionych na plantacji herbaty wraca po dniu pracy do domów

Zdjęcie wykonane w styczniu 1960 roku. Grupa tamilskich kobiet zatrudnionych na plantacji herbaty wraca po dniu pracy do domów

Autor: Central Press

Źródło: Getty Images

Z Indii na Cejlon

Popularność upraw herbaty na Cejlonie (dawna nazwa Sri Lanki – przyp. red.) zaczęła się od katastrofy. W drugiej połowie XIX wieku pewien gatunek grzyba zaatakował i doszczętnie zniszczył tamtejsze krzewy kawy. Właścicielom plantacji groziło bankructwo. Ponieważ wyspa, podobnie jak sąsiednie Indie, była wtedy kolonią brytyjską, Brytyjczycy rozwiązali problem na kolonialny sposób: z południowych Indii sprowadzili nie tylko herbatę, która miała stać się nowym produktem eksportowym wyspy, ale również tanich robotników.

Dziesiątki tysięcy indyjskich chłopów, zwykle należących do niskich kast, dawało się przekonać do pracy na Cejlonie w nadziei na lepsze życie. Byli wśród nich prapradziadkowie Thilaki, którzy w rodzinnym stanie Andhra Pradeś uprawiali skrawek pola. Ich podróż do nowego kraju musiała wyglądać podobnie, jak podróże wielu innych: zaczęła się w rodzinnej wsi, z której trzeba było dotrzeć do portu. Tylko nielicznych szczęśliwców przewożono tam pociągami. Większość setki kilometrów przebywała pieszo. W mieście Rameswaram wsiadali na prom, którym pokonywali cieśninę oddzielającą Indie od Sri Lanki i po krótkim przystanku w obozie przejściowym wyruszali przez dżunglę dalej, do górskich plantacji. Droga była trudna i niebezpieczna. Mężczyźni uderzali w bębny, żeby odstraszyć dzikie zwierzęta. Wiele osób umierało od dyzenterii i biegunki.

Mężczyźni pracujący przy suszeniu liści herbaty na Cejlonie. Zdjęcie wykonane ok. 1955 roku

Mężczyźni pracujący przy suszeniu liści herbaty na Cejlonie. Zdjęcie wykonane ok. 1955 roku

Autor: Three Lions/Hulton Archive

Źródło: Getty Images

Ci, którym ostatecznie udawało się dotrzeć do nowych miejsc pracy, dostawali tam ciasne mieszkania w długich barakach i wszystkie niezbędne środki utrzymania. Pozwolono im wybudować na miejscu hinduistyczne świątynie, ale zabroniono opuszczać teren plantacji. Prawa obywatelskie mieli zyskać grubo ponad sto lat później.

Kryzys

Są rzeczy, które przez ostatnie półtora wieku wcale się nie zmieniły. Do dziś wiele plantacyjnych rodzin żyje w domach pamiętających brytyjskie rządy i nie posiada na własność ani kawałka ziemi. Dachy przeciekają, zdarza się, że kilkadziesiąt osób korzysta z jednej, wspólnej toalety, a elektryczność i domowe telewizory ciągle są względną nowością. Do niektórych plantacji nie prowadzą też żadne drogi, więc trudno się z nich wydostać, choćby po to, żeby pojechać do szkoły albo do lekarza. Czas, jeśli nawet całkiem się tu nie zatrzymał, płynie wolniej w porównaniu z resztą kraju.

Odkąd indyjskim Tamilom, którzy stanowią większość mieszkańców plantacji, wolno pracować poza nimi, coraz więcej z nich korzysta z okazji. Za swoje tradycyjne zajęcia tutaj, w górach, są wynagradzani najgorzej ze wszystkich pracowników na wyspie, a prestiż z tego żaden. Thilaka zarabia przy zbiorach kilkaset rupii dziennie – gdyby stołowała się w przydrożnej restauracji, wystarczyłoby na trzy solidne posiłki i może trochę owoców. Ci, którzy zatrudniają się na nizinach przy uprawie ciecierzycy, dostają tysiąc rupii i obiad, a pracując w sklepie albo fabryce w mieście można zarobić jeszcze więcej.

Jedynym, co nadaje pracy przy produkcji herbaty pewną atrakcyjność, są świadczenia socjalne: kilkutygodniowe płatne urlopy macierzyńskie i dofinansowanie żłobków, płatne urlopy zdrowotne, dodatki na mąkę, ryż, lekarstwa i za wysługę lat. To prawdziwa gratka na Sri Lance, gdzie podobne warunki mają tylko urzędnicy państwowi. Ale rosnące koszty życia i aspiracje sprawiają, że coraz mniej chętnych na te profity. Zaczyna brakować rąk do pracy – i to mimo wymuszonych przez związki zawodowe podwyżek płac.

26 grudnia 2004 doszło do trzęsienia ziemi na Oceanie Indyjskim, które dotknęło także Sri Lankę. Na zdjęciu z 2005 roku widzimy Lankijczyka pijącego herbatę przy gruzach domu

26 grudnia 2004 doszło do trzęsienia ziemi na Oceanie Indyjskim, które dotknęło także Sri Lankę. Na zdjęciu z 2005 roku widzimy Lankijczyka pijącego herbatę przy gruzach domu

Autor: Paula Bronstein

Źródło: Getty Images

Na wysokie koszty zatrudnienia narzekają właściciele plantacji. Chociaż Sri Lanka jest czwartym największym producentem i drugim na świecie eksporterem herbaty, od kilku lat liczą straty, do których przyczynił się też globalny spadek cen i niska produktywność. Przeciętna lankijska zbieraczka dziennie zrywa około 18 kilogramów liści. To znacznie mniej, niż zbieraczka w Kenii czy Indiach. Przysługujące etatowym pracownikom świadczenia są, jak uważają plantatorzy, gwoździem do trumny całej branży.

Dlatego próbują pozbyć się ciężaru utrzymywania zbyt wielu osób na etatach. Najpierw zastanawiali się nad mechanizacją produkcji, ale ta spowodowałaby spadek jakości herbacianego suszu. Zaproponowali więc inne rozwiązanie: outsourcing. Poszczególne poletka chcą wydzierżawić robotnikom, którzy później sprzedawaliby im zebrane liście. W podobny sposób działa to na południu Sri Lanki, gdzie gorszą gatunkowo herbatę przetwórnie kupują od prywatnych rolników.

Przyszłość gorzkiego napoju

Ale to, co dobre dla pracodawców, martwi pracowników. Trwa wymiana ciosów między stowarzyszeniem plantatorów, a związkami zawodowymi protestującymi przeciwko outsourcingowi. Jedni twierdzą, że zapewniają najlepszy pakiet socjalny na świecie, na który nie mogą sobie dłużej pozwolić, drudzy – że zbieraczki i robotnicy w przetwórniach herbaty żyją w biedzie. Tej jesieni związkowcy zorganizowali kilkanaście demonstracji w górskich miasteczkach i w Kolombo, stolicy kraju. Domagają się poprawy warunków życia pracujących na plantacjach Tamilów. – Ich liczba od dawna spada. Jeżeli tak dalej pójdzie, za dziesięć lat pracowników po prostu zabraknie – uważa Thangavel Ganeshalingam, jeden z organizatorów protestów. – Jeśli plantatorzy nie chcą, żebyśmy byli etatowymi pracownikami, niech dadzą nam w zamian ziemię – proponuje.

Taki widok może niebawem zniknąć z krajobrazu Sri Lanki

Taki widok może niebawem zniknąć z krajobrazu Sri Lanki

Źródło: 123RF.COM

Dziś plantacyjna rodzina może wnioskować o niespełna dwa ary ziemi pod budowę domu. Związkowcy domagają się pięciu arów pod uprawę. Dochody z niej miałyby wynagrodzić robotnikom niepewność jutra. – Tam, gdzie zarządcy plantacji decydują się na outsourcing, dzierżawią ziemię tylko na pięć lat. Później nie muszą przedłużać umowy. Pracownik może zarobić w tym czasie więcej, ale traci wszystkie świadczenia, w tym opiekę zdrowotną – mówi Ganeshalingam.

W jednym obie strony są zgodne: herbaciana branża potrzebuje zmian, a pracowników trzeba jakoś zatrzymać. Rząd i szefowie plantacji w miejscu kolonialnych baraków zaczęli stawiać dla nich wygodniejsze, niezależne domy. Liczą też, że dzierżawa i potencjalnie wyższe zarobki zmobilizują zbieraczki do cięższej pracy.

Obietnica życia bez głodu, która wystarczała ich indyjskim przodkom, to dla dzisiejszych robotników o wiele za mało. Dla swoich dzieci chcą czegoś lepszego i prawie nikt tutaj nie wiąże przyszłości swojej rodziny z herbatą. Uśmiechnięte Tamilki zbierające liście do koszyków wkrótce staną się więc na Sri Lance rzadkim widokiem, a sposób wytwarzania napoju trafiającego do filiżanek na całym świecie będzie się musiał całkiem zmienić.