PAP
Ale śmierci nie bał się nigdy, święcie przekonany, że przeżyje niejednego towarzysza suto zakrapianych alkoholem imprez dzięki swoim długowiecznym genom, posiłkując się argumentem, że jego rodzicielka dobiła setki. Nie pomylił się. Miał dziewięćdziesiąt jeden lat i, jeśli ufać słowom Hefnera, nadal wystarczająco sił, aby uprawiać seks przynajmniej raz na tydzień.
Rozebrał, kogo miał rozebrać
Parę lat temu o dinozaurach przemysłu erotycznego, z Hefnerem i jego konkurentem Larrym Flyntem od "Hustlera" na czele, trafnie pisała dziennikarka "Washington Post" Alyssa Rosenberg, wysuwając nie takąż znowu odkrywczą hipotezę, że seks nadal świetnie się sprzedaje, tylko nie w wydaniu oferowanym przez "Playboya" i inne, niegdyś trzęsące połową zachodniego świata pisma dla mężczyzn. Sam Flynt nie oszukiwał się co do przyszłości swojego magazynu, określając ją mianem smoliście czarnej, a Hefner, załamując ręce nad malejącymi słupkami sprzedaży, przychylił się do sugestii szefa amerykańskiej redakcji, że czas skończyć z nagimi paniami i zająć się wyłącznie publicystyką. Mówił wtedy, że czasopismo nareszcie wygląda tak, jak zawsze miało wyglądać. Bez roznegliżowanych modelek "Playboy" wytrzymał zaledwie rok, a słowa Hefnera można włożyć między bajki, choć kusi pomyśleć, że ten niegdysiejszy bojownik o obyczajową swobodę i wyzwolenie od krępujących piersi biustonoszy wypełnił swoją misję, rozebrał, kogo miał rozebrać, zrobił swoje i, poprzez rzeczony gest, pogalopował hardo ku zachodzącemu słońcu.
Modelka Barbara Benton i Hugh Hefner w jego prywatnym samolocie Źródło: PAP
Furtka do łóżkowych przygód
Życia i kariery zmarłego potentata nie da się przyciąć do biograficznego szablonu, trudno namalować mu laurkę i nie sposób z czystym sumieniem wytknąć potępiającym paluchem. Zgodzić się można jednak co do tego, że w tej samej mierze Hefner stworzył "Playboya", co "Playboy" Hefnera. Chcąc nakreślić na łamach swojego magazynu styl życia nowoczesnego mężczyzny, który, aby na takowe miano zasłużyć, nie musiał już biegać po lesie z dubeltówką czy popijać nad rzeką Budweisera, czekając, aż ryba chwyci zarzuconą przynętę, sam przyjął go drogą osmozy. Przed wydaniem pamiętnego pierwszego numeru "Playboya" z rozkładówką z Marylin Monroe był przykładnym mężem młodzieńczej miłości, z którą stracił dziewictwo. Dopiero po sukcesie, jaki odniósł "Playboy" i przeprowadzce do centrum Chicago dał się porwać życiu. Ułatwiło mu to wyznanie żony, która miała się przyznać do romansu, kiedy Hefner był w wojsku, tym samym otwierając mu furtkę do łóżkowych przygód. Innymi słowy, redaktor naczelny "Playboya" sam dopiero uczył się, jak playboyem być. Niemałe znaczenie dla tej zmiany miała przyjaźń Hefnera z poznanym na którymś raucie z kolei Victorem Lownesem, pochodzącym z bogatej rodziny, skaczącym z kwiatka na kwiatek rozwodnikiem, który po czterdziestce stwierdził, że jak oddychać, to pełną piersią. Lownes, dusza towarzystwa, był swoistym przewodnikiem nieśmiałego i niedoświadczonego jeszcze Hefnera po urokach nocnego życia. Z czasem uczeń przerósł mistrza.
Przyjrzeć się bliżej sąsiadce
Zanim jednak Hefner zbudował medialne imperium, namaścił się na pierwszego bon vivanta Ameryki i umocnił swój wizerunek króla życia i rozkoszy cielesnych – między innymi za sprawą produkowanego przez siebie programu telewizyjnego, którego był gospodarzem – wydawał licealną gazetkę, rysował, uczył się psychologii, aż zaczął pisać dla "Esquire", które wówczas uchodziło za pismo progresywne i odpowiadało jego zainteresowaniom jako statystycznego ambitnego mężczyzny z dużego miasta. Ale z czasem nieobyczajne treści wyrugowano, na co Hefner zareagował kreatywnym buntem. Chciał zrobić to, co robiło "Esquire", tylko lepiej. Publikować o literaturze, sztuce i muzyce. I wszystko okrasić zdjęciami pięknych kobiet. Potrzebował jednak, składając na kuchennym stole pierwszy numer "Stag Party", jak pierwotnie chciał ochrzcić swoje pismo – do czego całkiem słuszne obiekcje miał wydawca magazynu "Stag" – trzęsienia ziemi, bo "zwyczajne" fotografie by nie wystarczyły, aby wybić się spośród innych pisemek epatujących odsłoniętymi piersiami. Stąd wykupił prawa do wykorzystania rozkładówki z Marilyn Monroe, która pozowała nago, zanim zrobiła karierę w Hollywood.
Hugh Hefner, Barbara Benton i Roman Polański Źródło: PAP
"Skusić kolejną Marilyn Monroe"
"Playboy" z grudnia 1953 roku, na którego publikację Hefner wyżebrał pieniądze od znajomych i rodziny, okazał się sukcesem: sprzedał się cały nakład wynoszący przeszło pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy. A pomyśleć, że na okładce nie umieszczono nawet numeru pisma, bo sam założyciel nie wierzył wystarczająco w wydanie drugiego. Niecałe dwadzieścia lat później magazyn osiągnął swoją rekordową sprzedaż i co miesiąc kupowały go miliony mężczyzn. "Playboy" okazał się dla nich bowiem nie tyle, jak to się u nas drzewiej mawiało, "świerszczykiem", co przewodnikiem po świecie młodego faceta, który nie ma zamiaru ustatkować się zgodnie z wymogami narzucanymi przez opresyjne społeczeństwo, uciekającego przed schematem studia-małżeństwo-kredyt-dzieci, chcącego się wyszaleć. Do tego zaś niezbędna jest znajomość obowiązujących trendów i analiza tego, czego pragnie kobieta. Lecz póki nie opanujemy sztuki podrywu, zawsze można sobie popatrzeć na rozkładówkę (a i potem też nie zaszkodzi rzucić okiem). Wybór tych był cokolwiek przemyślany, bo Hefner szybko zrozumiał, że nie da rady co miesiąc skusić czytelnika kolejną Marilyn Monroe.
Rozebrać się dla Hefnera
Szukał nie tylko pięknych profesjonalnych modelek, ale i "zwyczajnych dziewcząt", rzecz jasna z równą maestrią wyrzeźbionych przez naturę. Strategia ta okazała się strzałem w dziesiątkę, gdyż miliony mężczyzn śniących o niedostępnych kobietach oglądanych na zdjęciach pojęły, że, alleluja, anioły stąpają pośród nich i przy następnym spacerze po mleko i bułki może lepiej przyjrzeć się bliżej sąsiadce z naprzeciwka, nauczycielce syna z podstawówki i pani na poczcie. Hefner wyczarował paradoksalną wizję świata pełnego seksownych kobiet, które (teoretycznie) są w zasięgu ręki każdego czytelnika. Rzecz jasna nie zrezygnował z kuszenia ponętnych gwiazd i gwiazdek kina czy muzyki. Z czasem prestiż magazynu rósł, na jego łamach publikowano utwory Johna Irvinga, Kurta Vonneguta i Joyce Carol Oates, a na długie, znakomite wywiady z redaktorami "Playboya" zgodzili się Jimmy Carter, Martin Luther King i John Lennon. Ergo: rozebrać się dla Hefnera to złapać za nogi boga popularności i mamony.
Nie chodziło o sprośne obrazki
Na przestrzeni lat opublikowano na łamach pisma sesje Kim Basinger, Nancy Sinatry, Jane Mansfield i Shannen Doherty, żeby wymienić wybrany losowo promil tych, które zdecydowały się zrzucić ciuchy przed dociekliwym obiektywem fotografa. Ale osiągnięta została masa krytyczna. Inne pisma, może odważniejsze, a może bardziej trendy, zaczęły upominać się o swój kawałek tortu, pornograficzne "Głębokie gardło" (1972) szturmowało kina, ale Hefner nie zszedł z obranego kursu. Cieszył się bowiem statusem człowieka, który przyniósł Ameryce obyczajową rewolucję i nie chodziło przecież o sprośne obrazeczki, lecz bezpruderyjne myślenie o seksie, które zestawia się w tym kontekście z uprzedmiotowieniem kobiecej seksualności. Hefner głośno opowiadał się za powszechnym dostępem do antykoncepcji, sympatyzował ze środowiskami LGBT (sam przyznawał się do eksperymentowania z mężczyznami) i jako pierwszy zaprosił do sesji transseksualną Caroline Cossey.
Źródło: PAP/EPA
Dziewiczy numer rodzimej edycji
Z drugiej strony, mimo że zawsze podkreślał bezwarunkowe poparcie dla kobiet zmagających się z patriarchalnym społeczeństwem, nie negował swojego czysto pragmatycznego podejścia do kobiecego ciała (wydaje się jednak nadużyciem zarzucanie wydawcy magazynu publikującego zdjęcia nagich modelek nadmiernej ich seksualizacji), kreując na łamach czasopisma poniekąd toksyczny wzorzec mężczyzny-zdobywcy. Dziewczyny, które zapraszał do słynnej Posiadłości Playboya, gdzie przez lata siedemdziesiąte (i później) imprezował każdy, kto się liczył, traktował per noga, na co te chętnie skarżyły się brukowej prasie. Hefnera nic nie ruszało.
Nawet kiedy amerykański "Playboy" przestał się sprzedawać jak dawniej, sama marka przetrwała i firma nadal zarabia krocie na udostępnianiu znaku towarowego (spore wpływy przychodzą z Chin, gdzie magazyn nie jest dystrybuowany) i sprzedaży licencji na wydawanie pisma na rynkach zagranicznych, także u nas. Dziewiczy (sic!) numer rodzimej edycji magazynu, pod batutą Tomasza Raczka, który zaprosił do współpracy publicystyczną śmietankę, ukazał się w grudniu 1992 roku. Obok zdjęć pierwszej polskiej Playmate, Malwiny Rzeczkowskiej, znalazł się tam chociażby wywiad z prezydentem Lechem Wałęsą. Nie da się ukryć, że świeżo po zmianie ustrojowej Polacy chcieli się zachłysnąć każdym przejawem do tej pory niedostępnej kultury zachodniej – czego dowodem jest efemeryczne pisemko... "Playtboy" – której magazyn Hefnera, jakby nie było, jest jednym z wyrazistszych symboli.
Karta się jeszcze odwróci?
Na łamach naszej edycji gościły chociażby Katarzyna Figura, Edyta Górniak, Anita Lipnicka, Aleksandra Szwed, Marta Wierzbicka czy Shazza; numer z sesją gwiazdy disco polo rozszedł się jak świeże bułeczki. Wydaje się jednak, że z czasem "Playboy" stracił swój prestiżowy wizerunek i dzisiaj kojarzy się raczej z minioną epoką. Najmłodszy, zaledwie dwudziestopięcioletni syn Hefnera, Cooper, który przejął schedę po ojcu, obiecuje jednak gruntowne zmiany i wierzy, że karta się jeszcze odwróci. Pod jego kierownictwem redakcja ma przemodelować magazyn tak, aby nie przemawiał do pokolenia podtatusiałych dżolero, ale młodych mężczyzn świeżo po uniwerkach, spoglądających na ulice swojego miasta z dziesiątego piętra przeszklonego open space'a, którzy wiedzą, jak się ubrać, jak zrobić drinka, jaki zegarek jest dzisiaj modny i, co najważniejsze, jak zagadać. Tak czy inaczej, rewolucja już się nie przydarzy.