PAP
W takiej sytuacji każdy robi, co może. Na przykład Izba Spraw Publicznych etc., która nie jest częścią Sądu Najwyższego, ponieważ nie jest sądem zgodnie z orzeczeniem Trybunałem Sprawiedliwości Unii Europejskiej, niebawem będzie się zastanawiała nad ważnością lub nieważnością wyboru Prezydenta RP, choć głosowania nie będzie.
Co będzie, jeśli Izba, która ze względu na kiepskie pochodzenie szczególnie dba o demonstrowanie swojej niezależności, postąpi inaczej, niż chcą tego pan Jarosław Gowin z panem Jarosławem Kaczyńskim i stwierdzi ważność wyboru prezydenta, którego nie wybrano? Kto jej tego zabroni? Prezydentem będzie wówczas Nikt. Czyli niewiele się zmieni. Tylko długopis będzie musiał sobie sam poradzić z wykonywaniem rozkazów Prezesa.
Przepraszam za dowcipkowanie. Ale w sytuacji, w jakiej teraz jesteśmy, człowiek musi wybierać między zobojętnieniem, szlochaniem i dowcipkowaniem. Każdy wybór jest zły. Mnie najbliższa jest akurat trzecia opcja. Ale poważnie też można na tę sytuację patrzeć. Spójrzcie tylko na strukturę tego, co się stało.
Kronika chaosu
W środę wieczorem dwaj szeregowi posłowie podpisali prywatne porozumienie. W czwartek raniutko sejm uchwalił ustawę umożliwiającą przeprowadzenie wyborów w niedzielę. W związku z tym wybory zostały odwołane, ale nie wiadomo przez kogo.
Z powodu odwołania wyborów każda siła polityczna w Polsce hucznie ogłosiła swój sukces, wskazując jakąś inną siłę, która poniosła klęskę. I wszyscy są szczęśliwi. Ale nie mówią, czego się nałykali.
Pierwszy raz w historii polskie państwo nie umie zorganizować wyborów, a wszyscy, którzy mają w nim coś do powiedzenia, są bardzo szczęśliwi. To bez dwóch zdań jest rekord Guinnessa. Nic podobnego nigdy się nie zdarzyło nie tylko w Unii Europejskiej, ale także w Unii Afrykańskiej.
Jeżeli to powszechne szczęście klasy politycznej was dziwi, to popatrzcie uważnie, jak wspaniale udało się politykom osiągnąć swoje cele.
PiS chciał przeprowadzić wybory w maju albo za dwa lata. A odbędą się w lipcu, sierpniu, wrześniu lub nie wiadomo kiedy.
Jarosław Gowin chciał być marszałkiem sejmu, a jest byłym wicepremierem.
Władysław Kosiniak-Kamysz chciał uniknąć ryzyka zarażenie koronawirusem wyborców, którzy będą głosować. A udało mu się przesunąć głosowanie bliżej przewidywanego apogeum pandemii, co - bez względu na formę głosowania - zwiększy ryzyko eskalacji zakażeń.
Koalicja Obywatelska chciała wprowadzenia przez władzę jednego ze stanów nadzwyczajnych i przeprowadzenia wyborów, kiedy już nie będą obowiązywały ograniczenia wynikające z pandemii, czyli gdy pretendenci będą mieli podobne szanse jak prezydent Duda.
A po czwartkowym głosowaniu w sejmie, nie ma już żadnej mowy o stanie nadzwyczajnym i wszystko wskazuje, że do głosowania dojdzie po dużo dłuższej, bardziej nierównej walce w warunkach trwającej pandemii.
Lewica zaś chciała wyborów, gdy kampania nie będzie już władzy przeszkadzała w zwalczaniu pandemii i pandemicznego kryzysu gospodarczego. A będzie miała kampanię trwającą kolejne miesiące, podczas których zamiast problemami realnego świata, wszyscy będziemy się dalej zajmowali stroszeniem przez polityków piórek i upiornymi tańcami nad urną wyborczą.
Czyli wpakowaliśmy się z deszczu pod rynnę i po długich politycznych manewrach klasa polityczna wielkim wspólnym wysiłkiem stworzyła sytuację, na której wszyscy tracą. A najbardziej tracą obywatele i Polska.
Jak dużo stracimy, tego dziś nikt nie wie. Bo na żadne istotne pytanie nie mamy odpowiedzi. I nawet nie znamy wszystkich pytań, które staną przed nami na drodze do odsuniętych wyborów prezydenckich.
Parę pytań nasuwa się jednak od razu.
1. Kiedy będą wybory?
Tego nawet nie warto zgadywać. Jeszcze tydzień temu mało kto był gotów uwierzyć, że 10 maja nie będzie wyborów nie dlatego, że pani Elżbieta Witek je przesunie, nie dlatego, że władza wprowadzi jakiś stan nadzwyczajny i także nie dlatego, że parlament uchwali incydentalną poprawkę do konstytucji, tylko ot tak - po prostu.
Skoro wyborów po prostu nie ma, bo ich nie ma, czyli poza wszelkim trybem, to odbyć też mogą się poza trybem.
Skoro pan Jacek Sasin drukował karty poza wszelkim trybem, to czemu ma nie zrobić na tej samej zasadzie głosowania i nazwać go wyborami? Zwłaszcza, jeśli tym razem pomoże mu poseł Gowin.
Na razie Gowin i Kaczyński jakoś się nie przejmują tym, że nie ma przepisów, na podstawie których głosowanie w sprawie przyszłego prezydenta miałyby się odbyć. Najpierw więc pewnie ogłoszą wybory, potem uchwalą ustawę, na podstawie której je zorganizują, a potem je zorganizują albo ich nie zorganizują, albo zorganizują i potem odwołają. Diabeł wie. Albo może nie wie.
Doświadczenie mówi, że PiS ma dwie lewe ręce, więc jeśli zapowiada, że wybory będą w czerwcu lub lipcu, to można założyć, że w czerwcu ani lipcu ich raczej nie będzie, ale już sierpień nie jest całkiem bezpieczny, chociaż wtedy sporo osób będzie na wakacjach, więc głosowanie (zwłaszcza korespondencyjne) stanie się jeszcze trudniejsze.
Władza raczej się tym nie przejmie, chyba że znów frekwencja będzie się zapowiadała na kompromitujące dwadzieścia kilka procent. Ale oczywiście może się też zdarzyć, że opozycja pójdzie jeszcze po rozum do głowy i podejmie z Gowinem rozmowy na temat przedłużającej kadencję poprawki do konstytucji.
Władza mogłaby na to pójść, bo popularność Andrzeja Dudy maleje i może się okazać, że urzędujący prezydent nie poradzi sobie w drugiej turze, jeżeli dojdzie do niej w tym roku. A za rok czy dwa lata będzie już inna rozmowa.
2. Kto będzie kandydował?
To też nie jest oczywiste. Gowin i Kaczyński chcą, by kandydaci byli ci sami, co dotychczas, ale to jest trudne. Bo na kartach poparcia była określona data głosowania. Trzeba by wszystkich sygnatariuszy zapytać, czy podtrzymują poparcie w przypadku nowych wyborów prowadzonych na nowych zasadach. Ja na przykład moje poparcie cofam, bo nie uważam, by słuszne było kandydowanie w warunkach i według reguł, które obowiązują teraz. Nie sądzę, by ktokolwiek miał prawo ważność mojego poparcia przedłużyć ustawą.
Podobnie jak nie wydaje mi się, by można było ustawą rozszerzyć jakiekolwiek inne pełnomocnictwo. A manewr z ponownym użyciem podpisów się nie uda, to powstanie pytanie, czy nie pojawią się jacyś inni kandydaci w miejsce lub obok obecnych.
Sporo osób wymienia tu Adama Bodnara jako potencjalnego kandydata całej demokratycznej opozycji. Ale to raczej fikcja. Kaczyński nie dość jeszcze dokuczył demokratom, żeby Kosiniak-Kamysz, Biedroń lub nawet Kidawa-Błońska zrezygnowali z wyścigu, a Hołownia tym bardziej o tym pomyśli. Nie wiadomo też, jak miałoby wyglądać ewentualne zbieranie podpisów w warunkach pandemii. Może największe partie jakoś dałyby radę, ale czy można by wtedy mówić o równości szans, nie jest pewne.
3. Kto zapłaci za kampanię wyborczą?
To jest pytanie za parę milionów dolarów. Komitety wyborcze kandydatów wydały już pieniądze na kampanię, więc zasadniczo nie mają kasy na następną. Państwo, które nie zorganizowało głosowania, choć miało taki obowiązek, powinno im te pieniądze oddać. Ale o tym nie słychać.
Nie wiem, dlaczego kandydaci jeszcze nie występują z pozwami o odszkodowanie przeciwko rządowi, który miał zorganizować wybory, a tego nie zrobił. Mówimy o dużych pieniądzach.
W poprzednich wyborach prezydenckich kandydaci wydali łącznie ponad czterdzieści milionów. W warunkach kryzysu trudno będzie zebrać podobną kwotę. A jeśli opozycyjne komitety nie zbiorą odpowiednich budżetów, to jedynym faktycznym kandydatem będzie Andrzej Duda, który przecież występuje wszędzie jako urzędujący prezydent.
Duda więc prowadzi kampanię za państwowe pieniądze i może w dodatku liczyć na hojne wsparcie Nowogrodzkiej, która nie ma problemu ze zbieraniem kasy.
4. Czy to będą wybory?
Tu jest pies pogrzebany. Jeżeli głosowanie odbędzie się w czasie pandemii, kiedy normalnej kampanii prowadzić nie wolno, obowiązuje zakaz spotkań i demonstracji, a wiele osób boi się wychodzić z domu, to trudno będzie mówić o wyborach.
Jeżeli w dodatku głosowanie będzie korespondencyjne, czyli niewiarygodne lub mało wiarygodne i słabo chroniące tajność oddanych głosów, to znów, podobnie jak w maju, trudno będzie je uznać za wybory.
Zwłaszcza jeśli do dotychczasowych zastrzeżeń doda się problem finansowania. W takiej sytuacji ponowny masowy bojkot nie jest wykluczony i przyszły prezydent (czyli Andrzej Duda) straci szansę na powszechną legitymację, czyli zasadniczo wrócimy do punktu wyjścia.
No, proszę państwa, w takim bagnie jeszcze nie byliśmy. Istnieje tylko jedno proste i łatwe wyjście, by się z niego wydostać. Jest nim ogłoszenie stanu klęski żywiołowej lub stanu wyjątkowego. Pierwszy uzasadnia pandemia, a drugi niemożność wybrania prezydenta w konstytucyjnym terminie.
Oba te stany mają swoje wady (np. odszkodowania), ale one wynikają z ustawy, którą można w ciągu kilku dni zmienić, jeśli tylko władza dogada się z opozycją. Poza oślim uporem nie ma powodu, by władza miała tego nie spróbować. Opozycja pewnie by się zgodziła i szybko klepnęła takie zmiany w senacie. Gdyby Jarosław Kaczyński zdecydował się na takie rozwiązanie, w ciągu kilku dni można by przeciąć gordyjski węzeł prezydencki, w który PiS się zaplątał i którym oplątał Polskę. Ale to by musiało oznaczać uczłowieczenie drugiej strony spolaryzowanego sporu politycznego, a to nie leży w interesie PiS. Choć leży w interesie Rzeczypospolitej Polskiej.