Instagram.com

Wspięli się na wulkan, nocowali na dachu kilkusetletniej kamienicy, podróżowali na pace samochodowego dźwigu – wszystko, by pomóc choremu Kacprowi. Siatkarze Patryk Strzeżek i Mateusz Przybyła latem pokonali autostopem drogę z Jastrzębia-Zdroju do Bombaju. W jej trakcie przeżyli więcej przygód niż niektórzy doświadczają w trakcie całego życia.

Na co dzień zajmują się zdobywaniem punktów na parkietach PlusLigi, ale kiedy siatkarski sezon się kończy Patryk Strzeżek i Mateusz Przybyła zamieniają się w podróżników. Tego lata przyjemne połączyli z pożytecznym i wyruszyli w autostopową podróż do Bombaju zbierając w jej trakcie na specjalnym koncie środki na zakup wózka inwalidzkiego dla chorego na wodogłowie i zespół wad wrodzonych 13-letniego Kacpra. O przygodach przeżytych w trakcie 54-dniowej podróży i powodzeniu zbiórki dla chorego chłopca, opowiedział nam kapitan Jastrzębskiego Węgla.

Nicole Makarewicz: Ostatnio z zespołem Jastrzębskiego Węgla grałeś na Cyprze, a tam samolot, którym mieliście wrócić do Polski miał sześciogodzinne opóźnienie. Na człowieku, który przez dwa miesiące podróżował autostopem kilkugodzinny postój robi jeszcze wrażenie?

Patryk Strzeżek: Raczej nie, chociaż po powrocie do domu łatwo na nowo przyzwyczaić się do wygody. Podczas wakacji nie przeszkadzało mi kilkugodzinne czekanie na transport czy spanie na różnych lotniskach. Już nawet nie jestem w stanie wymienić wszystkich, na których w czasie podróży nocowałem. Zdarzało się nawet, że kilka razy spaliśmy na tym samym porcie lotniczym, bo gdy nie ma się noclegu, to naprawdę dobre rozwiązanie. Jest tam przede wszystkim bezpiecznie, działa klimatyzacja i bez problemu można odpocząć, by następnego dnia ruszyć dalej. W wakacje razem z Mateuszem założyliśmy sobie, że nie będziemy korzystać z żadnych hosteli aż do momentu, gdy dotrzemy do Indii. Dotrzymaliśmy słowa, pierwszy nocleg za który zapłaciliśmy był w Indiach.

Źródło: Instagram.com

W jakich innych dziwnych miejscach nocowaliście?

Tych miejsc było całkiem sporo. Był to na przykład meczet w Iranie. Utknęliśmy na trasie, ale wiedzieliśmy, że nawet przy autostradzie na pustkowiu można znaleźć świątynie, a w nich można nocować bez problemu. W Iranie spędziliśmy też noc w pustostanie. Wewnątrz można było znaleźć ramy, z których stworzyliśmy prowizoryczne łóżka. Co ciekawe, ten nocleg zorganizował nam obcy człowiek pracujący w hostelu, którego poznaliśmy wcześniej. Z ciekawszych miejscówek było też wzgórze na południu Turcji, bardzo blisko granicy z Syrią. Z tego miejsca widzieliśmy zniszczony wojną kraj.

Było tam niebezpiecznie?

Teoretycznie tak, ale nie czuliśmy żadnego zagrożenia. Przejeżdżając przez miasto widzieliśmy uchodźców. Chcieli pieniądzy, ale nie byli w ogóle agresywni. Od miejscowych odróżniało ich tylko to, że żebrali. Kiedy indziej przy pomocy naszych znajomych z Turcji znaleźliśmy nocleg w kilkusetletniej kamienicy. Nie było tam prądu, ani wody, ale nocowaliśmy tam razem z parą z Hiszpanii, która podróżowała podobnie jak my. Z Mateuszem spaliśmy na dachu tego budynku.

Naprawdę?

Tak, stwierdziliśmy, że to będzie fajne. Jedyną niedogodnością tego miejsca było to, że budził cię z rana żar lejący się z nieba. Nie trzeba było ustawiać budzika.

Źródło: Instagram.com

Przez Europę przemknęliście błyskawicznie, w Azji podróżowaliście już wolniej. To kwestia tego, że koncepcja podróżowania autostopem jest tam mniej popularna niż u nas?

Założyliśmy sobie, że Europę miniemy szybko, bo większość krajów przez które przejeżdżaliśmy, odwiedziliśmy już wcześniej. Jeszcze przed wyjazdem powiedzieliśmy sobie, że fajnie byłoby dojechać w trzy dni do Stambułu. Udało nam się to zrobić w 63 godziny. To był świetny wynik, wszystko poszło zgodnie z planem. Oczywiście podróży autostopem nie można sobie rozplanować dokładnie, bo przecież może być tak, że krótki odcinek drogi pokonamy w trzy dni zamiast jednego. My na początku po prostu mieliśmy sporo szczęścia i wszędzie docieraliśmy szybko. Gdy byliśmy w Turcji, czy Iranie podróż też szła całkiem sprawnie. Wychodziliśmy rankiem na drogę i rzadko zdarzało się, że tego samego dnia nie dotarliśmy do punktu docelowego, który wcześniej sobie założyliśmy. Trwało to czasami dłużej, czasem krócej, ale raczej dojeżdżaliśmy do celu. Oczywiście nie zakładaliśmy sobie żadnych kosmicznych odległości do pokonania. Nocami też nie jeździliśmy, bo kierowcy w nocy i tak by nas nie zabrali ze sobą. Woleliśmy rozłożyć namiot i nocować gdzie tylko się dało. Rzadko bywało tak, że musieliśmy zostawać nocą na trasie. Raczej udawało nam się znaleźć jakieś schronienie.

Podczas podróży poznaliście setki kierowców. Jacy ludzie decydowali się na to, by podwieźć dwóch wyglądających obco, wysokich Europejczyków?

Byli naprawdę różni ludzie. Zdecydowana większość to mężczyźni, ale zdarzało się, że zatrzymały się też kobiety. Kiedy tak się działo, to najczęściej z takimi podróżami były związane różne śmieszne sytuacje, bo tylko zwariowane kobiety decydowały się na to, żeby nas podwieźć. Takie były na przykład dwie dziewczyny z Serbii, które oprócz przejażdżki zafundowały nam szybki objazd po Belgradzie.

Źródło: Instagram.com

Któryś z kierowców szczególnie zapadł wam w pamięć?

Ciężko wybrać jedną taką osobę. Z każdym robiliśmy sobie zdjęcia, było ich około 140. To byli ludzie, którzy mieli bardzo różne profesje. Był astronom, murarz, marynarz. Podróżowaliśmy samochodami osobowymi, ciężarówkami, zdarzało nam się też podjeżdżać motorami. Często podróżowaliśmy na pace pick-upów. Najbardziej ekstremalny był przejazd na południu Turcji, gdy zmierzaliśmy do granicy z Iranem. Utknęliśmy tam na chwilę, aż w końcu podwieźli nas robotnicy, którzy podróżowali samochodowym dźwigiem. Nie było miejsca w szoferce, więc musieliśmy jechać na pace, trzymając się cały czas elementów dźwigu. Panowie stwierdzili, że nie będą jechać wolniej tylko dlatego, że mają pasażerów. Dostarczyli nam sporo adrenaliny. Musieliśmy się mocno trzymać siebie i plecaków żeby tylko nie spaść z samochodu. Przejechaliśmy tak kilkadziesiąt samochodów. Na szczęście nic nam się nie stało.

Innym stałym elementem podróży był dla was sport.

Tak, sport towarzyszył nam w różnym wydaniu, bo nie tylko spotykaliśmy ludzi, którzy uprawiają sport, ale też sami go w miarę możliwości uprawialiśmy. Osobiście bardzo lubię aktywnie spędzać czas i w miejscach, do których podróżuję, zawsze staram się znaleźć jakąś sportową rozrywkę. W Turcji przyjechaliśmy do kanionu, w którym można było zrobić sobie spływ kajakowy. Robiłem to wcześniej, ale nigdy tak jak tam. Wcześniej nie zdarzyło mi się, że płynąłem jedynym kajakiem na rzece. Z Mateuszem zostawiliśmy swoje wszystkie rzeczy w wypożyczalni i spłynęliśmy kilkanaście kilometrów w dół rzeki jako jedyne osoby na wodzie. To była fantastyczna przygoda.

Skąd wziął się pomysł na zdobycie wulkanu Demawend. Mierzącego 5 610 m n.p.m. najwyższego szczytu Iranu?

Rok temu zacząłem chodzić po górach, a w zasadzie wspinać się na wulkany. Demawend był po prostu kolejnym celem, który sobie obrałem. Jestem amatorem górskim, więc zdobycie szczytu to był największy wysiłek fizyczny na jaki zdecydowałem się w życiu. Przed rokiem zdobyłem swój najwyższy szczyt mierzący ponad trzy tysiące metrów, ale w żaden sposób nie można porównać tego do Demawendu. Mateusz ma trochę większe doświadczenie w chodzeniu po górach, ale tylko po polskich, a to przecież niewysokie szczyty. Decydując się na wejście na Demawend trochę przeliczyliśmy się z naszymi możliwościami. Nie tyle fizycznymi, co wydolnościowymi.

Źródło: Instagram.com

Mieliście ze sobą aparaty tlenowe?

Nie, wydaje mi się, że to jeszcze taka wysokość, na której ich nie trzeba mieć, ale z pewnością trzeba mieć lepszą aklimatyzację niż my i trochę lepszy sprzęt. Jeśli chodzi o trasę, to góra jest łatwa do zdobycia. Nie trzeba się nigdzie wspinać, nie ma przepaści, po prostu idzie się przed siebie. Problemem jest jednak szybko zmieniająca się wysokość. Jednego dnia zrobiliśmy 1500 metrów przewyższenia. To było za dużo dla nas i bardzo nas wyczerpało. Nasze wchodzenie na szczyt to była tragikomedia. Na szczęście na tę górę nie wchodzi zbyt wiele osób, więc nie widzieli, jak co chwilę robimy sobie przerwy, bo już nie dajemy rady. Szczęśliwie udało się dotrzeć na sam szczyt. Myślę, że kluczem do sukcesu było to, że byliśmy w dwójkę. Jeden drugiego wspierał i ciągnął do góry. Żaden z nas nie chciał rezygnować, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że jeżeli któryś z nas odpadnie, to druga osoba też będzie musiała zrezygnować z dalszej drogi. To było duże wyzwanie fizycznie, ale jeszcze większe psychicznie. Może niektórzy uznają, że porwanie się na coś takiego nie było rozsądne, ale w podróży czasem tak jest, że zamiast rozmyślać o tym co może się stać, po prostu robi się swoje.

Spotkaliście też na swojej drodze byłego piłkarza Wisły Kraków.

To był całkowity przypadek. Chodziliśmy po mieście i zauważyliśmy auto na polskiej, a dokładniej krakowskiej rejestracji. To nas zainteresowało, więc postanowiłam spytać kierowcy co tu robi. Z auta wyszedł czarnoskóry mężczyzna, co było nieco zaskakujące. Zapytałem czemu ma auto na polskich numerach. Okazało się, że był to Wilde-Donald Guerrier. Wymieniliśmy się numerami, wieczorem organizował wyjście na miasto z kolegami z drużyny. Dołączyliśmy do nich i poszliśmy z nimi na imprezę. Nie mieliśmy czasu żeby poznać się bardzo dobrze, ale to na pewno było bardzo sympatyczne spotkanie. Teraz raczej z nim nie rozmawiam, choć gdy jego aktualna drużyna, Qarabağ Ağdam awansowała do fazy grupowej Ligi Mistrzów, to pogratulowałem mu. Odpowiedziałem mu, więc jakiś kontakt nam został.

A jak trafiliście na mistrzowską fetę Besikstasu?

To nie była feta, bo tak naprawdę wtedy sezon się nie skończył, a klub po prostu zapewnił sobie mistrzostwo Turcji. Ciężko opisać to, co zobaczyliśmy. Trochę się pogubiliśmy i trafiliśmy do dzielnicy Besikstasu, gdy akurat trwał mecz. Wszędzie były rozwieszone klubowe flagi. Na ulicach bawiły się tłumy ludzi. Część dystryktu jest blisko stadionu, więc ci, którzy nie zdołali kupić biletu na mecz po prostu oglądali go w pobliskich barach. Po ostatnim gwizdku wszyscy świętowali. W Polsce nie widziałem podobnej celebracji. Pojawiły się race, śpiewy, huk. Podejrzewam, że byliśmy jednymi z niewielu turystów, którzy w tym miejscu się zagubili i zostali do końca spotkania z kibicami.

Źródło: Instagram.com

Myślisz, że polscy kibice mogliby się czegoś nauczyć od tureckich?

Polscy kibice są super i różnice pomiędzy nimi, a tureckimi kibicami wynikają z temperamentu. Polscy kibice dopingują w inny sposób, ale równie dobry.

Większość państw, które odwiedziliście to kraje muzułmańskie. Podróżowaliście przez te miejsca w czasie Ramadanu – świętego miesiąca. Czy to jakoś wpłynęło na waszą podróż?

Jeżeli chodzi o Turcję, to w zachodniej części nie miało to znaczenia. Mimo obowiązującego postu można było normalnie zjeść obiad w restauracji. Im dalej jechaliśmy na wschód, tym było gorzej. Zdecydowanie więcej miejsc było zamkniętych, ale na szczęście patrzono nas na turystów, więc nikt nie bronił nam jeść. Często w małych restauracyjkach przygotowano posiłek specjalnie dla nas. Gdy jednak pojechaliśmy do Iranu, nie było takiej szansy. W ciągu dnia można było coś zjeść jedynie na trasie, ponieważ obowiązuje tam zasada, że jeśli ktoś się przemieszcza z jednego miasta do drugiego, to może coś zjeść. Dlatego Irańczycy, którzy są w trasie często mają ze sobą przygotowane wcześniej posiłki. Robią sobie przerwę i robią mini pikniki przy drodze. Są też zajazdy, w których jest tylko jedno danie.

Jakie to danie?

To były kawałki mięsa z ryżem i warzywami, choć tych ostatnich było mało. Na początku całkiem mi to smakowało, ale jak przez kilka dni w kółko jadło się ciągle to samo, to człowiek miał dość. Jedliśmy to, by byliśmy głodni. Zdarzyło się również tak, że kierowcy, którzy nas wozili mieli swoje jedzenie, którym nas częstowali. Kiedy inni widzieli, że ktoś je przy drodze, to często też się zatrzymywali i tworzyła się cała grupka, która razem spożywała posiłek. Irańczycy są bardzo gościnni, wiele razy zapraszali nas do swoich domów, a my z tych zaproszeń korzystaliśmy. W ten sposób poznawaliśmy prawdziwy Iran.

Źródło: Instagram.com

Jakbyś ocenił ich gościnność w porównaniu do obywateli innych krajów?

W dalsze zakątki świata podróżuję już od trzech lat i myślę, że do tej pory Irańczycy byli najbardziej otwartym i gościnnym narodem, z którym się spotkałem. Mają w sobie też dużą ciekawość. Chcą poznać Europejczyków, a to pewnie wynika z tego, że pojechanie do Europy jest dla nich utrudnione. Z niektórymi Irańczykami mam do tej pory kontakt. Iran zapamiętam jako kraj życzliwości i przyjaźni.

W Iranie obowiązuje wiele zakazów, które dla Europejczyka mogą wydawać się dziwne albo śmieszne. Czy były takie przepisy, do których ciężko ci było się przystosować?

Rzeczywiście zakazów jest sporo. O większości z nich wiedzieliśmy przed wyjazdem. Dla mnie jednym z trudniejszych do nie łamania przepisów był ten mówiący o tym, że mężczyzna zawsze i wszędzie musi chodzić w długich spodniach. Trzeba też mieć zakryte ramiona. Chodzenie w jeansach, gdy jest 40 stopni nie jest zbyt przyjemne, więc chodziłem w krótkich spodenkach, a długie miałem schowane w plecaku. Gdy zatrzymywała mnie policja albo jakieś inne służby, to po prostu zakładałem długą parę. Nie zdarzyło się to na szczęście zbyt wiele razy, ale zdarzało się.

Gdzie na przykład?

W Teheranie chodziłem w koszulce na ramiączka, o tym, że obowiązuje zakaz ich noszenia nie wiedziałem. Na stacji metra zatrzymała nas policja. Mundurowi zaprosili nas do swojego pokoiku i powiedzieli, że muszę się przebrać, bo odsłonięte męskie ramiona prowokują kobiety. Kiedy upomnieli mnie po prostu założyłem inną koszulkę i wszystko było ok. Często zwracano też uwagę na moje tatuaże. Mam ich kilka, wiele osób mnie zaczepiało i z zaciekawieniem oglądało je, bo tam nie można ich robić. To była druga rzecz, która interesowała Irańczyków i wielu innych cudzoziemców.

Źródło: Instagram.com

A jaka była pierwsza?

Nasz wysoki wzrost. Wszyscy nas zaczepiali, bo jesteśmy wysocy. W Iranie siatkówka jest bardzo popularna i było to jedyne miejsce, gdzie pytano nas czy jesteśmy siatkarzami. W innych krajach ludzie mieli nas za koszykarzy.

Ktoś was rozpoznał?

Nie, mieliśmy dwie sytuacje, kiedy ktoś sprawdzał nas w internecie. Pierwsza z nich zdarzyła się gdy przechodziliśmy irańską granicę. Celnicy zdziwili się dlaczego dwóch wielkich gości pieszo przechodzi granicę, a było to dlatego, że kierowcy bali się z nami ją przekraczać. Przecież nie wiedzieli, co mieliśmy w plecakach, to było rozsądne. Zostawiali nas przed granicą albo czekali na nas po jej drugiej stronie. Opowiedzieliśmy celnikom całą naszą historię i to czym się zajmujemy. Przy rozmowie o siatkówce wyszło, że Irańczycy bardzo dobrze kojarzą Michała Kubiaka, jakoś szczególnie zapadł im w pamięć. Dalej historia potoczyła się tak, że wygooglowali nasze nazwiska, zobaczyli zdjęcia i zaufali. Kontrola na granicy była bardzo szybka. Celnicy kazali nam otworzyć plecaki, spojrzeli co tam mamy i tyle. Mogliśmy iść dalej.

Źródło: Instagram.com

Jaka była druga sytuacja?

Też zdarzyła się w Iranie. Nowy kontrakt z Jastrzębskim Węglem podpisywałem w podróży, musiałem wysłać oryginał umowy z Iranu. Drukowałem go w małym punkcie i pan zapytał mnie co tu robię, dlaczego jestem w Iranie, sprawdził mnie w internecie, zrobił sobie zdjęcie i poprosił o autograf. W Teheranie mieliśmy też styczność z irańską siatkówką, bo spotkaliśmy się z grającym tam Łukaszem Żygadło. Wpadliśmy na końcówkę jego treningu. Zespół fajnie na przyjął. Teraz nadchodzą Klubowe Mistrzostwa Świata, które zostaną rozegrane w Polsce. Ma w nich wystąpić zespół Łukasza. Jeżeli tylko będzie czas, to na pewno wpadnę na jego mecz.

Często podkreślasz, że wasza podróż była raczej bezproblemowa, ale to chyba nie tak, że kłopotów w ogóle nie było?

Pierwszy problem z realizacją tego, co sobie założyliśmy, pojawił się dopiero,kiedy chcieliśmy złapać statek do Bombaju. To się niestety nie udało. Myślę, że dlatego, że nasza podróż była planowana w bardzo szybkim tempie, mieliśmy masę formalności do załatwienia, więc niektóre sprawy zaniedbaliśmy. Nie sprawdziliśmy, że lato to nie był to dobry okres na żeglowanie po morzu Arabskim. Musieliśmy zrezygnować z pomysłu łapania żaglówki i pomyśleć o załapaniu się na pokład kontenerowca. Kiedyś w internecie czytałem, że to możliwe. Masa ludzi próbowała nam w tym pomóc. Znajomi szukali nam statku, ale mieliśmy ograniczony czas, gdyby tak nie było, to w końcu znaleźlibyśmy transport. W Iranie udało nam się wjechać do portu, wejść na kontenerowce i rozmawiać z kapitanami...

Jak to możliwe?

...było to graniczące z cudem. Gdy prosiliśmy kierowcę żeby podrzucił nas do portu, to spytał nas po co chcemy tam jechać, skoro nikt tam nas nie wpuści, ale uparliśmy się żeby tam nas wyrzucił. Zostawił nas pod bramą, od razu celnicy spytali nas czego tam szukamy. Niezbyt dobrze mówili po angielsku, więc zaprowadzili nas do biura. Tam przyszła osoba, która rozumiała dobrze angielski, więc opowiedzieliśmy im swoją historię. Dali nam też jeść, spędziliśmy tam trochę czasu i próbowaliśmy ich przekonać żeby nam pomogli. W którymś momencie jeden z ważniejszych celników powiedział: „nie wiem czemu to robię, nie róbcie zdjęć i zostawcie plecaki w biurze, a ja pomogę wam i pojedziemy do portu”. Zabrał nas, choć wiedział, że może mieć przez to duże problemy. Wchodziliśmy na kontenerowce i szukaliśmy transportu, ale żaden statek nie płynął do Indii. Stwierdziliśmy, że spróbujemy złapać statek z Dubaju, potem z Omanu, ale to też się nie udało. Dopiero wtedy stwierdziliśmy, że polecimy do Indii samolotem. Był jeszcze pomysł, by jechać przez Pakistan, ale polski ambasador to nam odradził obawiając się o bezpieczeństwo takiej wyprawy. Byliśmy wkurzeni, że ze statkiem się nie udało, bo to by była świetna przygoda.

Przez kilka tygodni byliście z Mateuszem 24 godziny na dobę. Nie mieliście siebie dość?

Dość może nie, ale bywało tak, że byliśmy sobą zmęczeni. To normalne gdy cały czas podróżujesz z jedną osobą, jesz z nią, śpisz w jednym miejscu. Większych nieporozumień jednak nie było, mieliśmy wspólny cel i było super. Myślę, że pomogło nam to, że znaliśmy się wcześniej oraz to, że w pewnym momencie dołączyła do nas moja przyjaciółka, która wniosła sporo świeżości.

Źródło: Instagram.com

Jak ta podróż Cię zmieniła?

Myślę, że jestem bardziej cierpliwy i nauczyłem się przyjmowania odmowy, bo w normalnym życiu w ciągu jednego dnia nie usłyszysz tyle razy słowa „nie”, co łapiąc stopa. Cierpliwość była za to konieczna, kiedy w upale czekało się aż w końcu jakieś auto się przy nas zatrzyma. Z drugiej strony podróżowanie sprawia mi wielką frajdę, więc nawet oczekiwanie nie było takie złe. Myślę, że doceniam też życie i możliwości jakie mamy w Europie. Co roku mam refleksję, że mamy naprawdę dużo. Zmieniło się też moje podejście do spraw materialnych. Po Bombaju pojechałem na Sri Lankę, tam zaginął mój plecak. Przez dwa tygodnie miałem tylko to, co ubrałem na siebie plus telefon i kamerę Go Pro. Kupiłem dwie koszulki, dwie pary spodenek i prałem je codziennie. Okazało się, że niewiele potrzebuję do życia, ale co ciekawe, gdy wróciłem do Polski od razu poszedłem do galerii, bo poczułem, że nie mam co na siebie włożyć, choć dwa dni wcześniej w ogóle mi to nie przeszkadzało.

Miałeś kaca po powrocie do domu?

Nie, do rzeczywistości było ciężko wrócić tylko do momentu, kiedy nie zacząłem trenować. Nie wiedziałem co ze sobą zrobić, ale gdy wróciłem do grania wszystko powróciło do normy. Planuje już kolejne podróże, ale jeszcze nie wiem jaka będzie moja kolejna destynacja. W tym roku połączyliśmy podróż ze zbiórką pieniędzy na specjalnym koncie na pomoc Kacprowi z Żor, udało się, więc czemu nie pomóc komu innemu za rok.

Co z Kacprem, dostał już wózek inwalidzki, na który zbieraliście pieniądze?

Tak, Kacper jeździ już nowym wózkiem. Dostał go półtora miesiąca temu. Nie nagłaśnialiśmy tego specjalnie. Rozgłos był nam tylko potrzebny, gdy zbieraliśmy fundusze. Udało się, więc dziękujemy wszystkim, którzy nas wsparli. To było spontaniczne i cieszę się, że zostało zrealizowane. Chcemy powtórzyć akcję za rok.