REUTERS/Piotr Andrews, Forum
Uwaga, tekst zawiera drastyczne zdjęcie.
Michał Kołodziejczyk, Wirtualna Polska: Da się zapomnieć czy trzeba nauczyć się żyć z tym, czego było się świadkiem?
Piotr Andrews: Bardzo lubiłem swoją pracę. Nie cierpiałem z powodu okropności, które działy się na świecie i które widziałem na własne oczy. Mój problem polegał na czym innym. W pewnym sensie byłem od tego wszystkiego uzależniony. Czułem się lepiej na wyjeździe w Afganistanie, Iraku czy Afryce, niż przez ostatnich kilkanaście lat, kiedy mieszkałem w Polsce. Nie czułem wagi problemów naszego państwa. Widziałem prawdziwe cierpienie, a w krajach rozwiniętych problemy rysuje się samemu, jakby z nudów.
Od czego był pan uzależniony?
Prawdopodobnie od adrenaliny.
Szukał jej pan czy sama pchała się w objęcia?
Nigdy nie pchałem się w niepotrzebne miejsca nie analizując niebezpieczeństwa, które na mnie czeka. Zawsze brałem pod uwagę ryzyko wypadku czy postrzału. Dlatego nawet nie jeździłem szybko samochodem. Coś jednak pchało mnie w miejsca, gdzie się dużo działo.
Długo trwa okres odstawienia od adrenaliny?
U mnie trwał długo. Przestałem robić zdjęcia w 2011 roku, moim ostatnim wyjazdem był Egipt, wcześniej Afganistan, tam spędziłem trzy tygodnie latając amerykańskimi helikopterami medycznymi - MedEvacami. Pracowałem po sześć godzin dziennie, ale miałem też inne zadania niż fotografowanie. Umówiłem się z medykiem, że jeśli da mi sygnał, to mam nie robić zdjęć, tylko mu pomagać. Było kilka sytuacji, kiedy wnoszono dwóch rannych i lekarzowi brakowało rąk, odwieszałem aparat i podawałem opatrunki. Kiedyś moim zadaniem było tylko trzymanie człowieka za rękę.
Bał się?
Nie. Nie miał nóg. Nie mogliśmy dopuścić, by spojrzał w dół. Nie spojrzał. A później musiałem wracać do Polski i robić konferencję prasową z Tuskiem czy Kaczyńskim i była to dla mnie jakaś kompletna paranoja. Mój szef powtarzał mi: „Tobie za dużo czasu zajmuje powrót do rzeczywistości w kraju”. No i wtedy postanowiłem coś zmienić.
Jak?
Zacząłem się leczyć. Moi przyjaciele poradzili mi, żebym skorzystał z pomocy, dali kontakt do kliniki wojskowej na Szaserów, gdzie trafiłem pod opiekę profesora Stanisława Ilnickiego. Umówiłem się z nim najpierw na jedno spotkanie, pojechałem, pokazałem swoje zdjęcia i opowiedziałem o swoich problemach. Myślałem, że przepisze mi pigułki, da jakiś Prozac i już.
Nie dał?
Przeglądał moje fotografie i powiedział: "Tak, tak. Dziś jest czwartek. To w poniedziałek w takim razie". Zapytałem, co ma się zdarzyć w ten poniedziałek, a on tak spokojnie: "Panie Piotrze, w poniedziałek pan tu przyjdzie, do szpitala, i pan zostanie". Przeraziłem się, nie wiedziałem, że jestem w aż tak złej sytuacji. W poniedziałek przyszedłem ze szczoteczką do zębów.
Na sześć tygodni?
Pierwszy tydzień spędziłem w zamkniętej sali, gdzie byłem obserwowany. Następnych pięć to grupowa terapia, w której brało udział wielu weteranów wojennych.
Był ktoś jeszcze ze świata mediów?
Wcześniej był Krzysio Miller, ale zdaje się, że niedługo. Później byłem jedyny. Ale w szpitalu nie byli sami weterani, to była mieszanka. Opowiadałem o swoim życiu tym, którzy nie radzili sobie w małżeństwie, albo jakimś kobietom na zakręcie. Wszystko było wymieszane, to także był cel tej terapii, trzeba było się otworzyć przed kimś, kto nie znał wojskowych realiów.
Od początku wierzył pan w moc rozmowy?
Nie. Ale wszystkie moje przeżycia omawiałem wcześniej z ludźmi, którzy mieli podobne doświadczenia. Po powrotach z Iraku czy Afryki, gdzie ginęli moi koledzy, dzieliłem się wszystkim z tymi, którzy wiedzą, jakie to uczucie. Nagle moimi najbliższymi przyjaciółmi stali się żołnierze z jednostki, z GROM-u. Mogłem im się wygadać, a oni potrafili mnie zrozumieć. Z moją poprzednią żoną jakoś nie rozmawiałem o tym wszystkim, nie potrafiłem. Znajomym też nie opowiadałem, bałem się, że będzie to jakaś bohaterszczyzna, "chwalenie się". Na zasadzie: A wiesz, zabili mojego przyjaciela, był mi bardzo bliski. Firma pomagała tylko do pewnego momentu. Dbali o nas, kierowali na szkolenia wojskowe, medyczne, ale z perspektywy czasu widzę, że niespecjalnie przejmowali się naszym zdrowiem psychicznym. Jestem jedną z pierwszy osób, która przyznała się do stresu bojowego u mnie w firmie, w związku z czym po wyjściu ze szpitala zostałem delikatnie odsunięty.
Chciał pan dalej jeździć?
Tak, wiedziałem, że to we mnie siedzi, ale uznałem, że skoro znam swój problem, to umiem sobie z nim poradzić i jestem wyleczony. Jednak moja firma już nie chciała sprawdzać.
To jest jak z alkoholizmem? "Jestem alkoholikiem, nie piję od sześciu lat"?
Lubię adrenalinę, ale kontrolowaną. Nie robię głupich rzeczy. Nurkuję, ale nie zszedłbym na ileś tam metrów, bo najpierw musiałbym się do tego bardzo skrupulatnie przygotować. Czasami tęsknię za moim poprzednim życiem, jednak wydaje mi się, że teraz jestem mądrzejszy, bardziej świadomie podejmowałbym pewne decyzje. Na przykład Majdan w 2013 roku - zupełnie nie czułem tematu, nie wierzyłem w to, co się tam dzieje. Media podawały swoje informacje, Amerykanie swoje, a Rosjanie swoje. Dla mnie wszystko było sterowane z zewnątrz. Moje zdjęcia nie miałyby żadnego znaczenia, ludzie robili stamtąd zdjęcia nie mając pojęcia, o co chodzi.
Co to jest stres bojowy? Czym jest PTSD?
Różnie się objawia.
A u pana?
Nie mogłem się skoncentrować, kiedy wracałem do bazy, do domu. Nie mogłem znaleźć swojego miejsca, leżałem na kanapie przez cały dzień i nie chciało mi się wstać, nie widziałem sensu, żeby coś zrobić. Na przykład bardzo ważne zdjęcia z sejmu.
Ale kiedy przychodziła propozycja wyjazdu…
Od razu się pakowałem. Brałem walizkę i leciałem.
Pamięta pan ten moment, kiedy powiedział sobie dość?
Zebrało się kilka rzeczy. Pod koniec października w 2010 roku poleciałem do Afganistanu, w tym samym czasie był tam mój bliski przyjaciel Joao Silva ze słynnej grupy fotoreporterskiej - Bractwa Bang Bang. Podziwiałem jego pracę, był jednym z najlepszych na świecie. Chciałem się z nim spotkać w Kandaharze. Na tydzień przed moim przylotem zadzwonił do mnie kolega z RPA z pytaniem czy słyszałem. Joao stracił obie nogi, wszedł na minę. Leciałem dokładnie w to samo miejsce i pierwszy raz zacząłem się bać. Zacząłem być niepewny.
Dlatego, że Joao był doświadczonym fotoreporterem?
Nie. Bo nagle wypadek stał się namacalny. Niby straciłem wcześniej wielu przyjaciół, którzy byli w miejscach, w których powinienem być także ja, ale z Joao to było jednak coś innego. Nie mam rodziny, dzieci… Jeśli zginąłbym na wyjeździe to w porządku, ale stracić obie nogi byłoby dużo trudniej. Dla mnie to byłaby katastrofa, nie poradziłbym sobie. Nie podniósłbym się. A Joao fantastycznie sobie radzi, ma protezy, nadal robi zdjęcia. Przestałem myśleć o jego wypadku dopiero w tych helikopterach w Afganistanie, bo zaaplikowałem sobie kolejną dawkę adrenaliny. Zawsze uwielbiałem śmigłowce i nagle trafiłem do tych najlepszych, z najlepszymi pilotami, którzy potrafili lecieć ostatnie dwa kilometry dwadzieścia metrów nad ziemią, co chwilę zmieniając kierunek lotu. Jak w wesołym miasteczku, tylko wesoło nie było. Wróciłem do kraju naładowany energią, a potem wyleciałem do Egiptu, do Libii już mnie nie wysłali. Bardzo się z tego cieszę, bo zrozumiałem, że to co się działo w Afryce Północnej nie miało nic wspólnego z rewolucją fejsbukową. To po prostu było rozbijanie stabilizacji w tym rejonie przez mocarstwa, którym na tym zależało. To było zwyczajne kłamstwo.
Był pan fotoreporterem czy aktorem na scenie mocarstw?
Wielu fotoreporterów myśli, że ma misję, że ich zdjęcia coś zmienią, wpłyną na opinię publiczną, która spowoduje zmiany. Bzdura. Wszystko jest ustalane gdzie indziej, we wszystko są włożone ogromne pieniądze. Wszyscy dziennikarze w pewnym sensie są manipulowani przez dużo wyżej postawionych ludzi.
Teraz młodzi fotoreporterzy też czują potrzebę misji.
I dobrze. Niech mają. Tylko, że niewiele to zmienia. Przeżyją niesamowitą, męską przygodę, a ich zdjęcia zginą w morzu gówna, jakie jest masowo produkowane na potrzeby mediów. Fotoreporterzy narażają swoje życie, by zrobić ujęcie którego nikt nie zauważy. Nawet jeśli dostaną Pulitzera, to w googlach przemkną między milionami zdjęć codziennie wrzucanych do sieci.
Pana praca tym wyżej postawionym była do czegoś potrzebna?
Na sto procent. Może nawet to moje zdjęcie z Sarajewa, które pojawiło się na pierwszych stronach gazet na całym świecie i po kilku dniach były naloty NATO? Wydaje mi się, że wszystko było już gotowe, ale świat czekał na jakiś pretekst, którym być może stała się moja fotografia. Wszystko upublicznia się w wygodnym dla sytuacji momencie.
Mówi pan, że nigdy nie pchał się na pierwszą linię. Dlaczego?
Bo się bałem. Oczywiście nikt nie był bezpieczny, bo zawsze może trafić się jakiś zbłąkany pocisk, ale przynajmniej minimalizowałem ryzyko, nie przebiegałem przez Aleję Snajperów, jeśli nie musiałem. Nie jeździłem samochodem tam, gdzie było bombardowanie, nie wchodziłem z żołnierzami „czyścić budynek”. A mam kolegów, którzy tak robili, mieli niesamowite jaja tak pchać się z jednostkami specjalnymi. Mam do nich szacunek, to naprawdę męską przygoda, ale żadne zdjęcie nie jest warte śmierci.
To jak pan znalazł się na sarajewskim targowisku Markale w trakcie obstrzału z moździerzy?
Przez przypadek. Zrobiłem dużo zdjęć ludzi, którzy zginęli w Sarajewie wcześniej, ale nigdy komuś, kto został postrzelony obok mnie. Wtedy, przed Markale, przez trzy tygodnie był względny spokój. Razem z Danilo Kristianoviciem poszliśmy na spacer, wydawało się, że wojna się skończyła, było tak przyjemnie. Minęliśmy katedrę, kiedy spadł pierwszy pocisk. Huk, pył, przeszliśmy jakieś czterysta metrów, robiłem zdjęcia przez dziesięć minut, ale nic nie pamiętam. W którymś momencie powiedziałem, że wystarczy. Później Danilo opowiedział mi, że spadło jeszcze pięć pocisków moździerzowych. Naszym pancernym samochodem zawieźliśmy do szpitala tych, których mogliśmy i nadaliśmy zdjęcia.
Kiedy zrozumiał pan, że zdjęcie zabitego chłopca przewieszonego przez barierkę nabierze rangi symbolu?
Od początku wiedziałem, że to ważne ujęcie, ale ze skali zdałem sobie sprawę dopiero następnego dnia, gdy fotografia w samej Hiszpanii znalazła się na pierwszych stronach kilkudziesięciu gazet. Niektóre tytuły wstrzymały publikację uznając obraz za zbyt drastyczny. To był w końcu młody człowiek z dziurą w plecach i czterdzieści osób leżących, martwych, rannych, szukających swoich nóg, które jeszcze przed chwilą mieli.. Kilka dni później rozpoczęły się amerykańskie naloty na pozycje serbskie.
Nie ma już przyszłości dla fotografii reporterskiej? Za dużo osób ma smartfony?
Fotografia powinna istnieć cały czas, ludzie powinni robić reportaże, ale takie dłuższe. Pojedyncze zdjęcia informacyjne żyją teraz kilka sekund, nie dłużej. Kiedyś miały większe znaczenie, bo ludzie bardziej zapamiętują zdjęcia, niż obrazki telewizyjne. Wydaje mi się, że myśli się kadrami. Nadal jest wiele kadrów do utrwalenia, choćby uchodźców. Uciekają przed czymś złym, jak w czasie drugiej wojny światowej uciekali Polacy. Mówienie o tym, że przyjeżdżają mordować, to bzdura. Przecież to często dzieci, starcy. Oczywiście jest grupa sfrustrowanych ludzi, wściekłych na to, co zrobił im Zachód i teraz podszywając się pod religię robią okropne rzeczy, ale nie można przez to oceniać dramatu milionów.
Pan wierzy w boga?
W coś, co jest nad nami - tak. Ale nie w coś, co jest przypisane do religii, bo widziałem zbyt wiele zła wywołanego przez to zjawisko. Nie ważne czy to religia chrześcijańska, muzułmańska czy żydowska, zawsze ktoś się kimś stresuje. Można w coś wierzyć i żyć według własnych przykazań. Wszystkie religie tak naprawdę są identyczne, ale dobro trzeba mieć w sobie. Jeśli go nie ma, nie pomoże częste chodzenie do kościoła czy meczetu.
Po wojnie w Sarajewie powiedział pan, że nie lubi Serbów, Chorwatów i Boszniaków. Czyli nikogo.
Zakochałem się w tej części świata, ale nie lubiłem ludzi, który byli agresywnie do siebie nastawieni. Jestem pewny, że gdyby nie siły stabilizujące, znowu zaczęłoby się tam dziać coś niedobrego. Ci ludzie są bardzo fajni w swoim sosie, tak samo jak wiele innych nacji. Jednak gdy pojawia się ktoś inny, natychmiast budzi się także ruch nacjonalistyczny, czego zwyczajnie nie znoszę.
Czym jest śmierć?
Im bliżej domu, tym bardziej boli. Jeśli zginie ktoś bliski, to się cierpi. Widziałem pięćset martwych osób na raz, spalonych żywcem w kościele w Ugandzie. Widziałem masakry. Ale to mnie tak bardzo nie ruszało. Czułem niesamowity ból, widziałem śmierć tych ludzi, ale nie wpływało to na moją psychikę. Bardziej bolało, kiedy ginęli przyjaciele.
Który zmysł wygrywa wspomnienia masakry? Widzi pan to? Czuje zapach?
Widzę to. Pamiętam, jak dotarliśmy do tego kościoła. Długa podróż. Byłem w Mozambiku, robiłem zdjęcia po powodzi, wróciłem do biura wieczorem, a tam czekał na mnie bilet na piątą rano do Kampali. Przyjechałem na lotnisko, gdzie spotkałem wielu dziennikarzy, z CNN, AP, AFP, wszyscy do Kampali. Wioska nazywała się Kanungu i była na południu Ugandy, żeby tam dolecieć wynajęliśmy dwunastoosobowy samolot, a później jeszcze dwie godziny jechaliśmy po bezdrożach samochodami. Samolot wpadł w poślizg, bo lądowaliśmy na plantacji herbaty… W Kanungu pozwolono nam podejść do tego kościoła, to było jakieś trzysta metrów. Podeszliśmy z kolegą z AP, zajrzeliśmy przez okno, nie byliśmy w stanie nic powiedzieć. Patrzyliśmy.
Widzi pan to w tym momencie?
Tak. Ale to na mnie nie wpływa. To było surrealistyczne. Pięćset ciał. Apokaliptyczne. Dzieci, nie dzieci. Kobiety. Starcy.
Jak sobie radziliście z tym wszystkim? Alkohol? Narkotyki?
Część osób używała narkotyków, ale nie moje najbliższe towarzystwo.
Amfetamina?
Raczej marihuana dla rozluźnienia. Inne rzeczy wydawały się niebezpieczne. Alkohol był w dużych ilościach, duże dawki whisky. Ja nie miałem z tym problemu. Nie upijałem się, wolałem kontrolować sytuację. Jeden drink, dwa - w porządku, ale upijanie się na wyjazdach byłoby bezmyślne. Z wojskiem "o suchym pysku" byłem i po cztery miesiące. Pracowałem. Potem było odreagowanie. Wracałem przez jakiś Dubaj i na dwie noce zatrzymywałem się w wypasionym hotelu. Nie wychodziłem z basenu i cieszyłem się spokojem.
Przez pewien czas pracował pan z dziennikarzami z Bractwa Bang Bang. To było hermetyczne środowisko?
Tak, dostałem się do niego tylko dzięki mojemu przyjacielowi Davidowi Brauchli. David w 1992 roku był dość poważniej ranny w Sarajewie - chłopak, z którym pracował zginął, bo przyjął główną część wybuchu pocisku moździerza, David dostał odłamkami między nogi. Ale spokojnie, ma dzieci. Spotkaliśmy się w RPA, tuż przed zaprzysiężeniem Nelsona Mandeli na prezydenta, poleciałem tam za własne pieniądze i początkowo mieszkałem u Davida, a później przeprowadziłem się do domu obok. On znał Bractwo Bang Bang, przyjaźnił się z tymi chłopkami - to była grupa najlepszych fotoreporterów wojennych na świecie. Jej założycielem był Ken Oosterbroek, działał z Kevinem Carterem, Joao Silva i Gregiem Marinovichem. Dochodzili do nich James Nachtwey, Garry Bernard. Chłopaki z Bang Bang nie wyrazili sprzeciwu, kiedy David zaprosił mnie do ich towarzystwa. O czwartej rano wyjeżdżaliśmy w dwa samochody, wyposażeni w skanery policyjne byliśmy na miejscu wydarzeń często przed radiowozami. Jeżeli miałem jakiś okres, w którym naprawdę narażałem swoje życie, to było właśnie wtedy.
Bractwo szukało przygód?
Szukało adrenaliny. Akcja była codziennie. Tam były strzelaniny, albo powiem inaczej - tam byłem w strzelaninach, Oosterbroek zginął obok mnie. Byliśmy w Takozie, gdzie trwały walki Inkaty z AMC. Część z nas pobiegła pod hotel, z którego strzelano, ja z innymi zostałem na stacji benzynowej, 30 metrów dalej. Schowaliśmy się za filar i obserwowaliśmy, co się działo. Padło kilka strzałów, niedużo, takie bang bang. Zrobiło się poruszenie i zobaczyliśmy, jak do samochodu pancernego wnoszą ciało Kena. Joao z Kevinem wskoczyli do środka, a mnie kazali zabrać drugi samochód i jechać do szpitala w Takozie. Dojechałem piętnaście minut później, było pusto, na korytarzu nie było nikogo. Wszedłem do sali przedoperacyjnej, gdzie leżało przykryte ciało, po butach poznałem, że to Ken. Nie zrobiłem zdjęcia, nie dlatego, że nie powinienem, ale po prostu nie zrobiłem. To był dla mnie poważny szok. Jest takie zdjęcie, kiedy rankiem tamtego dnia we czterech zakładamy kamizelki kuloodporne, a Ken pokazuje na swoją chudą pierś i mówi: „To jest moja kamizelka”.
Często pojawiał się dylemat: robić zdjęcia czy ratować ofiary? Kevin Carter dostał Pulitzera za zdjęcie sępa czekającego na śmierć wychudzonej sudańskiej dziewczynki…
Ludzie nie mają pojęcia o tym zdjęciu. Ten rodzaj sępa żywi się odchodami. Poza tym w to miejsce Kevin poleciał samolotem misji humanitarnej, to była wioska, w której właśnie rozdawali żywność. Kobiety położyły dzieci na ziemi, żeby odebrać jedzenie, nie było żadnego niebezpieczeństwa. Fotografia stała się symbolem, bo jest dziecko i sęp, ale Kevin nie miał prawa nikomu pomagać, tam byli rodzice tych maluchów, opiekunowie. Poza tym nie można zabierać dzieci z takich miejsc, bo trzeba byłoby zabrać całą Afrykę. Kevin był bardzo wrażliwy, opinie o jego bezduszności bardzo go krzywdziły. Sam zmarł rok później - zatruł się tlenkiem węgla w swoim samochodzie, miał 33 lata.
Wiele osób nie wytrzymywało?
Tak, znałem kilku takich, którzy popełnili samobójstwo.
Zabrakło im pomocy? Nie poczuli, że jej potrzebują?
Możliwe, pewnie nie wszyscy próbowali. Nigdy nie wiadomo, z jakiego dokładnie powodu ktoś odbiera sobie życie. Najłatwiej powiedzieć, że z tchórzostwa. A dla mnie to wbrew pozorom musi być niesamowicie odważna osoba. Można walczyć do końca, ale zwyczajnie czasami człowiek nie widzi w tym sensu.
Wojciech Jagielski po śmierci Krzysztofa Millera powiedział, że mierzi go to, jak wiele osób określa się jego przyjaciółmi.
Tak, to było okropne. Ludzie się podszywają, żyją w blasku swoich wspomnień, które niekoniecznie są prawdziwe. Powtarzają brednie: "Tak, znałem go, tak, był moim przyjacielem, powierzaliśmy sobie sekrety". K...a, to tak jak z tymi celebrytami, którzy są znani tylko z tego, że są sławni. Praca Krzyśka była bardzo dobra, działaliśmy w tym samum czasie. Też dużo widział, tak jak ja był introwertykiem, zamkniętym w sobie facetem. Nie umiał się dzielić swoimi przeżyciami, ale napisał książkę i może też na tym polegał jego problem. Ciągle jeździł i udzielał wywiadów. Miał wystawy, wszystko wracało. Nie mógł się pozbyć się ciężaru, dźwigał go bardzo długo.
W Polsce korespondentów wojennych żegna się z honorami. Pamięta pan pogrzeb Waldemara Milewicza z TVP?
Nie będę opisywał tej śmierci, bo moje zdanie mogłoby nie przypaść niektórym do gustu. Nie mogę jednak znieść hipokryzji wielu dziennikarzy, którzy oburzali się na zdjęcie Milewicza na pierwszych stronach gazet. Że co powie, rodzina, dzieci? Zaraz, zaraz - po pierwsze zdjęcie nie było brutalne, Waldek wyglądał jakby spał, a po drugie - robił to samo innym. Filmował ludzi, którzy nie żyją, był korespondentem wojennym, pokazywał śmierć. Poza tym uważam, że to, że trafił na pierwsze strony miało większy wpływ na polskie społeczeństwo niż śmierć jakiegokolwiek żołnierza. Zginęła osoba publiczna, wszyscy nagle zaczęli się zastanawiać czy nasz udział w wojnie ma sens, czy nie lepiej byłoby się wycofać. Jestem pewien, że Milewicz byłby zadowolony z tego, że był na pierwszej stronie, gdybym ja zginął, nie miałbym nic przeciwko temu. Taką pracę miałem, fotografowałem martwych ludzi. Jeśli bym odmówił, to byłaby hipokryzja. Zgodę na swoje zdjęcie po śmierci, my fotoreporterzy wojenni, powinniśmy mieć wpisywaną do umowy.
Po powrocie z wojny do kraju kreował się pan w firmie na bohatera?
Ludzie nie mieli pojęcia, co tak naprawdę robię i to mnie bolało. Pamiętam, jak w 2003 roku jechałem w batalionie amerykańskich czołgów z Kuwejtu na Irak. Robiłem za psa Szarika… Wcześniej znałem trochę Bagdad, ale było to przed inwazją, więc tak naprawdę nie widziałem, co mnie czeka w tym kraju. Jechaliśmy gęsiego, 45 czołgów typu Abrams, zaraz po przekroczeniu granicy wszystkie ruszyły już obok siebie. Gdybym był Irakijczykiem, to bym uciekał - to był tylko jeden mały batalion, a było ich przecież wiele. Po drugiej stronie przebywał mój przyjaciel, operator kamery z Ukrainy Taras Protsyuk. Pracował obok mnie w biurze, skontaktowałem się z nim dwa dni wcześniej. W Reutersie pokazywaliśmy obraz z obu stron, robiliśmy to samo, musiała powstać rzetelna relacja, odbiorca mógł wyrobić sobie swój punkt widzenia. Taras śmiał się i powtarzał: tylko nie strzel do mnie z czołgu. No i zginął od pocisku wystrzelonego przez amerykański czołg w stronę hotelu. Strzał wymierzony był precyzyjnie w balkon, z którego filmowali dziennikarze. Sam widziałem jak amerykańscy czołgiści trafiali z odległości kilometra w beczkę ustawioną na poligonie.
Nieszczęśliwy wypadek?
Nie wierzę w żadne wymówki, że to przypadek, albo że byłam tam wyrzutnia rakiet. Pocisk został wystrzelony z dużej odległości, to była próba uciszenia reporterów pracujących po irackiej stronie. Wróciłem do biura i wszyscy przeżywali śmierć Tarasa, nie zdążyłem na pogrzeb. Nikt nie rozumiał, co tak naprawdę się stało. W biurze czułem się zagubiony. Spotykałem dziennikarzy ekonomicznych, sportowych, ludzi z reklamy, marketingu i wszyscy pytali: "I co? Fajnie było? Strzelali?". No, strzelali. Jak wytłumaczyć, jak wygląda rzeczywistość? Można oczywiście mówić, że nie musiałem tam jechać, ale tak pokierował mną los.
Podobno kiedyś pan obiecał mamie, że nigdy nie pojedzie na wojnę.
Byłem na wakacjach u mojej dziewczyny w Szwajcarii, mama zadzwoniła i powiedziałem jej, że postanowiłem zostać fotoreporterem. Przeraziła się, że zaraz wyślą mnie w jakieś niebezpieczne miejsce. Obiecałem jej, że się nie dam, ale przez to, że pracowała w CAF (Centralnej Agencji Fotograficznej), znałem wszystkie ważne osoby z dużych agencji – Horsta Faasa, który za zdjęcia z Wietnamu dwukrotnie dostał nagrodę Pulitzera czy Charlie’go McCarthy’ego, szefa Reutera. Wpadłem, jak śliwka w kompot.
Ale przecież nie musiał pan być fotoreporterem wojennym. Fotografował pan także sport.
Jako fotograf i edytor obsługiwałem dużo wielkich imprez, chociażby igrzyska w Salt Lake City, w Atenach, a także mundiale w Japonii czy Niemczech. Mundialu we Francji nie, bo zajęty byłem wojną domową w Kinszasie, gdzie bardzo przydało mi się podobieństwo do bramkarza mistrzów świata - Fabiena Bartheza. Ułatwiło mi to życie. W napiętych sytuacjach, na jakichś punktach kontrolnych puszczano mnie wolno, bo Barthezowi można było więcej. Wcześniej w Kanadzie robiłem zdjęcia hokeja, baseballu czy futbolu amerykańskiego. Zajmowałem się lokalnymi wiadomościami i było mi z tym bardzo dobrze. Świat nie był jednak wtedy taki mały, nie został skurczony przez internet i chciało się go zobaczyć jak najwięcej na własne oczy. Przekazywanie informacji zajmowało wtedy dużo czasu, teraz bierzesz do ręki prospekt biura podróży i za kilka dni jesteś na Bora Bora, wtedy ekscytowała niedostępność. Marzyłem o National Geographic, o podróżach, o robieniu czegoś interesującego, o odkrywaniu plemion na północy Kanady. Wtedy do Kanady przyleciał jednak Lech Wałęsa.
I co się stało?
Przetłumaczyłem jego rozmowę na lotnisku. Europa pozbywała się żelaznej kurtyny, a ja zrozumiałem, że moje miejsce jest właśnie tam. Poleciałem fotografować upadek muru Berlińskiego, później była Litwa. Wróciłem do Ameryki na sześć miesięcy, ale mentalnie nie wróciłem już nigdy. Nie widziałem sensu robienia zdjęć z przedmieść Montrealu, albo meczów miejscowej drużyny w baseballa. Od tamtej pory przez 24 lata siedziałem na walizkach, w każdej chwili gotowy polecieć tam, gdzie dzieje się coś naprawdę ważnego.
Kim pan właściwie jest? Czuje się pan Polakiem?
Urodziłem się w Nigerii, więcej niż połowę życia spędziłem poza Polską. Zawsze chciałem o sobie mówić, że jestem obywatelem świata o polskich korzeniach, ale czasami gdy patrzę na to co dzieje się w kraju, ręce mi opadają i się załamuję. Wolę wszystko obserwować z daleka.
Skąd nazwisko Andrews?
Z książki telefonicznej. Mój tata, który przez pierwszy rok pracował w Afryce jako najemnik w czasie wojny biafrańskiej został poproszony, by zmienił nazwisko, bo Czaplicki było trudne do wymówienia i za bardzo rzucało się w oczy. Wybrał pierwsze z brzegu.
Pana ojciec był najemnikiem?
Tak. Pracował jako chirurg w stopniu podpułkownika w armii nigeryjskiej. Służył pod generałem Theophilusem Danjumą, późniejszym ministrem obrony narodowej Nigerii. Przyjaźnili się. Kiedy zaczęła się wojna, moja mama zabrała mnie i brata do Polski, chociaż równie dobrze mogła wyjechać do Anglii. Rodzinę w ogóle mam ciekawą. Mama mojej mamy urodziła się w Moskwie na Arbacie, z domu nazywała się Fiodorowa-Strasburger, w 1917 przyjechała do Polski, gdzie wyszła za Stanisława Hiszpańskiego, potomka słynnego warszawskiego szewca.
Zawsze mieszkał pan w dużych miastach. Teraz osiadł pan na liczącym 65 tysięcy mieszkańców Tobago.
I bardzo się cieszę, że nie jestem w Europie czy Stanach Zjednoczonych, ale właśnie na Karaibach. Stąd jest daleko do wszystkiego. Zostałem dozorcą - zawiesiłem aparaty na kołku, a moim głównym zajęciem stało się koszenie trawy, malowanie, sprzątanie i wychowywanie dwóch psów: JPEG i Pixela. Jeżdżę z nimi na plażę. Nie mam żadnych planów, jest mi tu bardzo dobrze. Czyszczę dom, zajmuję się gośćmi, którzy wynajmują u mnie apartamenty, czasami zaproszą mnie na grilla i piwo.
Interesuje pana to, co dzieje się na świecie?
Denzel Washington powiedział genialne zdanie: Jeżeli nie czytasz gazet jesteś niedoinformowany, jeśli czytasz, ktoś wprowadza cię w błąd. Ja coś tam czytam, ale telewizora nie mam. Wystarcza mi internet, staram się znaleźć złoty środek, między CNN, BBC, Al-Jazeerą, mediami rosyjskimi. Na wszystko patrzę przez grube okulary i jestem trochę przerażony.
Czym?
Boję się, że świat idzie w złym kierunku. Napięcie wyczuwa się w Europie, w Stanach Zjednoczonych. Do władzy zostali dopuszczeni ludzie niekonwencjonalni. Rosja ma mocnego lidera, w Stanach jest ktoś, kto sam widzi siebie w takiej roli. Nie wiem, jaki mają plan, nie rozumiem tego, co się dzieje. Jeśli będzie jakiś globalny konflikt, to zacznie się on w Europie Wschodniej, w Polsce, na Ukrainie, Białorusi. To genialny teren, by doprowadzić do starcia. Ucierpią kraje tego regionu, które nie zdają sobie sprawy z zagrożenia, a machają szabelką przed mocarstwami. Jestem pewien, że amerykańskie czołgi mają bardzo szybki bieg wsteczny i bardzo szybko nasze tereny opuszczą.
Nie boi się pan, że założą panu maskę wariata? Facet uciekł na wyspę i bredzi?
Nie jestem wariatem, tylko może za dużo rzeczy widziałem - w Afryce, czy wjeżdżając do Iraku, gdy przyglądałem się motywom, zastanawiałem czemu te akcje mają miejsce. Wiele mocarstw potrzebuje bezpieczeństwa energetycznego i zwyczajnie je sobie zapewnia. Ludzie w Europie czy Ameryce mogą nie zdawać sobie z tego sprawy i szukają jakiejś wielkiej ideologii usprawiedliwiającej to wszystko. Mamieni są teatrem kukiełkowym, bo tu się robi coś, żeby w tle robić coś innego. Na razie chodzi o ropę i złoża minerałów, dzięki którym rozmawia się przez telefony komórkowe. Chodzi o wpływy i zabezpieczenie sobie dostaw energii.
Powiedział pan: "Teraz będę robił zdjęcia ślubne". Proszę wybaczyć, ale brzmi, jak żart.
Chciałbym wreszcie fotografować ludzi, którzy chcą być fotografowani. Wybieram spokój, bo przez tyle lat robiłem zdjęcia ludziom, którzy tego nie chcieli. Niewielu osób się pytałem, byli też tacy, których zapytać się już nie mogłem. Pokazanie śmierci to trudna rzecz. Trzeba to zrobić z godnością. Nigdy nie robiłem zdjęć bezsensownej śmierci, jakiegoś wypadku samochodowego. Flaki na wierzchu były raz, na zdjęciu w Sarajewie, ale dla mnie to wtedy miało sens. Może dlatego, że omal sam także nie zginąłem.
Często mówi pan: "Każdy ma swoje Sarajewo". Co to znaczy?
Każdy ma w życiu jakiś problem, z którym nie do końca potrafi sobie poradzić, a musi z nim żyć. Ktoś jest chory, komuś rozpada się rodzina, ktoś inny ma problemy finansowe.
Pana "Sarajewo" to prawdziwe Sarajewo?
Spędziłem w tym mieście dwa lata, między 1994 a 1996 rokiem, z małymi przerwami na Czeczenię, Haiti czy RPA. Tak, widziałem prawdziwe piekło, w którym ginęli bezbronni ludzie, przechodzący zapewne przez najgorszy okres w swoim życiu. Sarajewo nauczyło mnie, że kiedy ma się jakiś problem, trzeba porządnie zastanowić się czy aby na pewno jest on poważny. Z naszych kłopotów można znaleźć drogę wyjścia.